Lipiec, 2020
Dystans całkowity: | 2308.94 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 7 |
Średnio na aktywność: | 329.85 km |
Więcej statystyk |
Piła, Piła, gdzie jest siła?
d a n e w y j a z d u
537.81 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
W skrócie: wycieczka intermodalna:
1. Najpierw rowerkiem do Piły:
https://www.alltrails.com/explore/map/fri-20-nov-2020-11-32-848c496?u=m
2. Potem etap PKP:
TLK 58110 Piła Główna -> Krzyż
R 78402 Krzyż -> Stargard
R 80224 Stargard -> Koszalin
R 80953 Koszalin -> Mielno Koszalińskie
Razem 296km stalowym szlakiem (w linii prostej jest to 131km, drogą 146km ;) )
3. Trzeci etap to turystyka: kilkadziesiąt km rowerkiem, w lekko deszczowej pogodzie po Mielnie Koszalińskim i okolicach, po czym kurs na Koszalin, i przejażdżka po mieście w oczekiwaniu na pociąg.
4. Powrót PKP do Krakowa, TLK 53190.
https://photos.app.goo.gl/pzmApWW9y4KBPYNv7
A nieco bardziej szczegółowo:
Miał być
kolejny atak na Morze, kto wie, może nawet na życiówkę, jak widać trasa
rozpisana na ponad 800km ;) Wyszło jak wyszło. Jak powyżej.
Od początku
nie szło… Zaczęło się już przed blokiem, zaraz po wyjściu z domu. Po serwisie
włożyłem przednie koło „na lewą” stronę ;) Tzn. tak że magnesik licznika był
nie po tej stronie co trza. Niby pierdoła, obrócić to chwila. Ale uznałem to za
zły omen ;) Przez Kraków przejechałem jeszcze bezproblemowo. Nie udławiłem się
też bułką na popasie na przystanku, ani nawet nie spadł mi na głowę meteoryt. Ale w Olkuszu już się dzieje… Nie wiem jak to
zrobiłem ale nie skręciłem w DW791 a w jakąś boczną drogę. Nie jeżdżę za często
przez Olkusz no ale jednak. Nie powinna mi się przytrafić taka nawigacyjna
wpadka zaraz po starcie. Przez pewien czas wydawało mi się że jadę dobrze, bo
asfalt gładki i linia namalowana na środku jezdni. Ale nie, to nie ta droga.
Ewidentnie NIE JEST TO DW791. KULWA MAĆ. Jest to powiatowa droga na Rabsztyn.
Obierająca kurs północno-wschodni, ewidentnie nie w kierunku w jakim chcę
jechać. Zawracał nie będę, za dużo km zrobiłem. Trzeba jakoś dobić do zgubionej
791ki. Cóż, przynajmniej zamek w Rabsztynie zobaczyłem. A raczej to co z niego zostało - ruiny. Chyba pierwszy raz w
życiu ;) Za to kosztem dalszej męczarni. Ów skrót do DW, który znalazłem to leśna/polna, błotnista/piaszczysta droga. Ewidentnie niekompatybilna z 25mm 100% slickami. I zaczyna się prowadzenie, w rosnącym
żarze, kurwa leci za kurwą. Ja wiem że tradycją jest odrobina MTB zawsze gdy
jadę nad Morze, ale nie spodziewałem się że stanie się to zaraz za Krakowem… Że może gdzieś w Pomorskiem jakąś polną drogą przejadę pośród wiatraków farmy wiatrowej, czy coś. Jak w 2017 roku. Ze
2km może tego MTB. Ale sił i nerwów tam sporo straciłem. Gdy dobiłem do wojewódzkiej
i wydawało się wszystko będzie OK… Jest OK. Ale tylko przed chwilę ;) Za Zawierciem zaczyna
się bowiem remont i objazdy. Tłuczenie się po tłuczniu, zawracanie,
nadkładanie, jazda po niedokończonych chodnikach, i inna ekwilibrystyka. Tzn.
niby widziałem przy planowaniu trasy że na AllTrails ta droga jest oznaczona jako
remontowana, przerywaną linią. Ale oczywiście to zignorowałem. Ja nie przejadę?
Ja?! Trzeba było jechać jak zawsze DW794 na Wolbrom, Skałę, nie kombinować.
Trzeba było na Skałę. Trzeba było na Skałę. Na Skałę. NA SKAŁĘ!!! Powtarzam
sobie w myślach. Ale nie, ja chciałem odmiany, tam gdzie dawno nie jechałem, no
i mam „odmianę”. Myszków, Poraj, Kolonia Poczesna, i DK1 na Cz-Wę. Jakoś się
przebiłem. Mapa nie odzwierciedla tego jak błądziłem rozpaczliwie poszukując
skrawka gładkiego asfaltu. Bo rysowałem ją w listopadzie, zresztą nawet zaraz
po trasie bym nie był w stanie tego odwzorować co jechałem. Poboczem ruchliwej
„Jedynki”, koślawymi chodnikami, ścieżkami rowerowymi i takimi po prostu,
ścieżkami, wydeptanymi w trawie przy głównej arterii, dociągam do Cz-wy. 10
godzin mi zajęło. Powinno 8. Na Jasną Górę nie mam czasu, jak najszybciej chcę
się przebić do wojewódzkiej na Działoszyn, Wieluń. Zwiedzam tylko przejazdem,
mą uwagę najbardziej przykuł uroczy wręcz dworzec kolejowy, po horyzont pełen
zaparkowanych starych EZT. Znanym mi już z którejś poprzedniej trasy nad morze
skrótem wyjeżdżam z miasta. Dzień powoli chyli się ku końcowi. Idzie słabo, nie
da się ukryć. Początek żniw, kombajny pracują ostro. Kończy się powoli
pagórkowata, Śląska kraina, a zaczyna płaska patelnia woj. Łódzkiego. Pełna
wiatraków elektrowni wiatrowych. Wiatraki towarzyszyć mi będą zresztą przez
całą resztę trasy. To charakterystyczny, nieodłączny i coraz liczniejszy
element płaskich równin woj. Łódzkiego, Wlkp., Kuj.-Pomu, Pomorza.. Całej
zresztą Polski. Bardzo fajnie komponują się one wg. mnie z wiejskim
krajobrazem, swym ogromem i majestatem budzą podziw. Po prostu są fajne i mi się podobają :)
Niedawno przeczytałem że Polsce już niemal 10% energii pochodzi z wiatru (!).
Niesamowicie mnie to zdziwiło, myślałem że bo będą raczej okolice 1%. W Działoszynie już po zmroku. W mieście charakterystyczny wielki rynek, z figurką
Maryi pośrodku. Z Wielunia natomiast nic nie zapamiętałem. Pewnie dlatego że
nadrabiając niedoczas szybko go tylko przeleciałem. Na liczniku 200km. Następne
70km, właściwie cała noc (krótka i ciepła) to boczne dróżki na Kalisz. Nie ma
bowiem dobrze, logicznie, prosto układającej się DW/DK z Cz-wy na Kalisz, trzeba tak
kluczyć, żeby nie nadłożyć. Tu akurat nie pobłądziłem, znam dobrze ten odcinek
bo często tędy lecę np. na Poznań. Dobrosław, Lututów, Aleksandria – to najfajniejsze
z nazw wiosek po drodze. Najciekawszy mijany akcent to wieeelki, i to nie tylko
jak na małą wioskę, kościół w Dobrosławiu. Chłodnawy, i lekko mglisty świt wita
mnie jeszcze w tych dziurach, kawałek przed Kaliszem. Granica Wlkp. minęła
gdzieś po drodze, ale nie było tablicy w tej głuszy. Było o włos od totalnej już katastrofy -
od zerwania haka i/lub zmielenia tylnej przerzutki. Gałązka jakaś wkręciła mi
się w tryby. Rankiem coraz bardziej morzy mnie senność. Mijam leśny parking –
niestety bez ławek. Na szczęście kawałek dalej znajduję fajny na drzemkę przystaneczek. Chyba z godzinę drzemię zanim jestem zdolny do dalszej jazdy. Kończą
się zadupia, a zaczyna się Kalisz. Przekraczam Prosnę, a na Lotosie wciągam
wreszcie coś ciepłego i NIESŁODKIEGO. Coś niecoś tam zwiedzam, jakiś teatr,
ratusz, starówka. I ruszam dalej, na podbój płaskiej, Wielkopolskiej Ziemi.
Zanim jednak na dobre ruszę jeszcze raz muszę się kimnąć, pierwsza drzemka
okazuje się być nie wystarczająca. Godzinę spędzam na przytulnym, dyskretnym przystanku. Pamiętam dobrze ten przystanek. Nie pierwszy raz tu drzemię ;) No to jedziemy. Wojewódzka na Chocz
und Pyzdry, jechałem nią już w zeszłoroczną Wielkanoc do Poznania. Pola, sady,
sosnowe laski, ot typowy wiejski krajobraz. No i wiatraki, jak już wspominałem, wszędzie wiatraki.
Rośnie upał. Znowu chce się spać, i nie tylko spać. Jakiś słaby jestem. Może
Covid mnie bierze?! Cholera wie. Wiem natomiast że muszę odpocząć. Ale nie ma
gdzie, nie ma ławeczki. W końcu klapnąłem w jednym ze wspomnianych lasków. I z
godzinę siedząc na ziemi oparty o sosnę, drzemałem, odpoczywałem, wracałem do
świata żywych. Są chwilę zwątpienia. Ten Koszalin to się może nie udać… Ale
jeszcze walczę, jeszcze odpędzam od siebie myśli o skróceniu trasy. Leżące nad Wartą Pyzdry to ciekawe miasteczko. Wielki zadrzewiony rynek, domy podcieniowe(?), zabytki: resztki murów, zamku itp. Upał osiąga tu
apogeum. Wciągam lody, lemoniadę i gofra. I toczę się dalej. Kończy się drugi
dzień. Przekraczam A2kę, przecinam szybko Wrześnię, chyba nawet zdjęcia tu nie zrobiłem. Następny duży checkpoint
to Gniezno. Jest to zarazem pierwsze dziewicze tej trasy miasto, i w ogóle nie
byle jaki przeca cel. Wszak to pierwsza Stolica naszego Pięknego Kraju! Niesamowitość
tego celu dodaje mi sił do dalszej walki. Walki z jakąś taką niemocą,
niedyspozycją, ze słabym morale. Gniezno zdobyte! Na liczniku coś koło 400.
Tłoczno, gwarno, imprezowo, ogólnie fajnie. Wciągam kebaba. Na jakieś
zwiedzanie, gród itp. to nie mam sił ani czasu. Na wylocie tylko katedrę
oblukałem. Druga noc w trasie. Niemocy ciąg dalszy. Wciągam, o dziwo jakiś
podjeździk (podjazd w Wlkp?!) za miastem. Z ciekawszych nazw miejscowości: Obora. Z trochę większych:
Kłecko i Mieścisko. Nic specjalnego. Wągrowiec to coś konkretniejszego. Coś w
rodzaju choinki, jeziorko i szpital z Covidonamiotem. Na jaśniejącym powoli
nieboskłonie widzę w oddali sznur migających na czerwono, nierównym taktem,
czerwonych światełek. Hehe już dobrze wiem co to jest ;) Położona na takim
jakby płaskowyżu, wielka farma wiatrowa. Ciągnący się w poprzek mojej trasy
bezkresny rząd wiatraków. Tzn. nie widać gdzie to się kończy na
wschodzie/zachodzie, a „szerokie” jest na kilka wiatraków. Robi to na mnie,
nieprzyzwyczajonym do tego typu atrakcji niesamowite wrażenie. Sporo czasu
spędziłem na podziwianie tego i na zdjęcia. I tak już pewnie nie dotrę nad
Morze, więc czasu mam sporo. Coraz bardziej się z tym faktem godzę. Zjeżdżam z „płaskowyżu”, mijam Margonin, jest
Chodzież. Dzień wstał już na dobre. Cały czas dziewicze dla mnie okolice. W
Chodzieży wbijam na DK11. Pierwszy drogowskaz na Koszalin, no już cholera ostatnia
prosta. Ale ujechawszy kawałek tą drogą, zdrzemnąłem się przystanku i doszedłem
do wniosku że to nie ma sensu. Minęły dwie doby od wyjazdu a ja mam na liczniku
ze 460km… To jest bez sensu. Zostało prawie 200, jeśli bym dał radę to w
Koszalinie byłbym w nocy, trzeciej nocy… Do tego prognozy (sprawdzą się) mówią
o nadciągającym deszczu nad Morzem. Ale nie w Szczecinie czy w 3Mieście, tylko
właśnie Koszalin-Słupsk-Kołobrzeg. Rezygnuję, kończę tę żenadę. Przegrywać też
trzeba umieć. Dociągnę tylko do Piły. Piła też spoko, jeszcze nie byłem. Ale
wpadłem w międzyczasie na niegłupi pomysł: podjadę sobie nad Morze pociągiem :)
Trasa, wyzwanie się już skończyło, cel nie osiągnięty. Ale tak turystycznie po
prostu, jak niedzielny rowerzysta, pojadę sobie pociągiem z rowerem pojeździć
nad Morzem. Znalazłem w tel. połączenie. Hehe 4 pociągi :) Już mi się podoba!
Lubię też kolejowe przygody, nie tylko rowerowe. Kupuję przez tel. bilety na to
niesamowite połączenie. Żeby zdążyć muszę cisnąć. Zbieram w sobie wszystko co
najlepsze i na dworcu w Pile jestem na pół godziny przed odjazdem. Ze zwiedzania
nici, tylko prowiant na podróż kupiłem. Z okien pociągu (pociągów) podziwiać
można pomorskie stacyjki, z zabytkowymi, ceglanymi zabudowaniami. Kilka godzin,
kilka przesiadek i kilka dworców dalej jestem w Mielnie Koszalińskim. Deszczowym Mielnie Koszalińskim, trzeba dodać ;) To tylko utwierdza mnie w
słuszności decyzji o skróceniu trasy. Wraz z tabunem turystów wytaczam się na
peron. Po drodze na plażę zwiedzam sobie nadmorski kurort. Wygląda dokładnie
tak, jak sobie to wyobrażałem. Kicz i chałtura. Ogrom gastronomii, salony gier
pod namiotami, jakieś dziwne samochody – amerykański krążownik czy maluch w
stylu mad max. Disco polo dudniące w głośnikach, kubki po piwie i opakowania z frytek
wysypujące się z przepełnionych koszy. Zdjęcia z Mielna Koszalińskiego można by umieścić na Wikipedii jako ilustracje do haseł "kicz" czy "chałtura". No ale przecież ja nie mieszkam tutaj, raz
na jakiś czas można sobie coś takiego pooglądać i się trochę pośmiać ;) Ludzie żrejący pizzę, chlający piwsko, robiący selfie z misiem czy jeżdżący z dziećmi gokartami wydają się być szczęśliwi. Cieszę się więc ich szczęściem :) Ogólnie to nawet mi się tu podoba ;) Przed
tematem plaży i ja wciągam dużą pizzę, cena nie pamiętam jaka ale w normie. Brukowaną
alejką schodzę na plażę. No niby fajnie. Ale nie tak fajnie jak zawsze. To nie
to samo co dojechać tu na strzała z Krakowa. Do tego ta pogoda, padać przestaje,
ale dalej pochmurno i lekko ponuro. Plaża pustawa. Cóż, weszłem do wody żeby
się umyć i w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Porobiłem kilka fotek,
nacieszyłem oczy nieczęstym dla mnie widokiem Morza. Mą uwagę zwróciło
umocnienie brzegu z chaotycznie poukładanych, betonowych ostróg. Obczyszczam rower z piachu i zbieram się
na pociąg. Pociąg z Koszalina, jakieś 10km drogi i kilka godzin do odjazdu, po
Koszalinie sobie pośmigam. Znośną, asfaltową ścieżką wzdłuż ruchliwej szosy docieram do miasta.
Pierwszy raz jestem w Koszalinie. Nabijam km jeżdżąc wte i we wte. Dworzec, plac
przed Urzędem Morskim, blokowiska, bulwary nad rzeczką, fajnie tu. Do tego
zamiast stad srających gołębi stada mew :) Pewnie też srają, ale ładniejsze są te ptaki,
większe, bardziej dostojne od gołębi. Ciekawostką jest brak rynku w tym sporym przecież
mieście. Gdy kończą mi się już siły/chęci siedzę/drzemię na ławeczce w parku, a
ostatnią godzinę spędzam na dworcu. TLK Korsarz. Odjazd 23.26, w Krakowie 9.44.
Lubię takie całonocne powroty pociągami. Trochę są one pewnie niebezpieczne ale i tak
lubię, jest ten klimat wielkiej podróży. Kiedyś zajebali mi kilka stówek w
nocy. Było to gdzieś na Śląsku, potem przeczytałem że w okolicach Mysłowic –
Trzebini grasuje najwięcej złodziei i to się zgadza, to było właśnie na tym odcinku. Ale od tego czasu
zabezpieczam się dobrze. Rower przypinam 2,5kg łańcuchem, kluczyk chowam do
majtek. W portfelu nie mam za wiele gotówki, i różne inne triki, schowki itp.
Tym razem powrót bezproblemowy, szczęśliwie wróciłem do Krakowa.
Nad morze na
rowerze niestety nie dotarłem. Nic na siłę. Jak nie idzie to nie idzie, trzeba
po prostu odpuścić, trzeba umieć przegrywać. Tylko czy na pewno to była
przegrana? W sumie chyba nie. Przejechałem ponad 500km, zaliczyłem Piłę,
Gniezno, pojeździłem pociągami, dworce pozwiedzałem, Morze też zobaczyłem. Było
fajnie a jeszcze nie raz przecież się uda na strzała z Krk na Morze :)
8.20 (pt) - 10.00 (pon)
Nowe gminy: 16
Wlkp.: 13
Czerniejewo
Niechanowo
Gniezno teren miejski
Gniezno obszar wiejski
Kłecko
Mieścisko
Wągrowiec teren miejski
Wągrowiec obszar wiejski
Margonin
Chodzież teren miejski
Chodzież obszar wiejski
Ujście
Piła
Zach.-Pom.: 3 (nie wiem czy to zaliczać, podjechane pociągiem... ale powiedzmy że tak)
Mielno
Będzino
Koszalin
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem
WTR / 12kkm w sezonie!
d a n e w y j a z d u
172.80 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
WTR, tym razem wariant 2x*85=170km, do Wietrzychowic.
Nie chce mi się rysować kolejnej mapki, z grubsza to co poniżej, z tym że bez końcówki wzdłuż Dunajca 2x15=30km:
https://www.alltrails.com/explore/map/map-cc42acc--5?u=m
https://photos.app.goo.gl/SwsEZhuqo8b8ybhq7
10.05 (ndz) - 1.30 (pon)
Kategoria > km 150-199
Mater Urbium
d a n e w y j a z d u
542.60 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-c819904-...
https://photos.app.goo.gl/xzE7z3Xiixao7rC69
V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
V Praga
Budapeszt
Tak więc Praga
zaliczona, został już tylko Budapeszt :) Jeszcze nie tak dawno bałem się że
Koroniak zniweczy wszystkie moje zagraniczne plany na ten rok, a tu się okazuje
że wcale niekoniecznie. Od początku lipca wolno już właściwie wszystko i
wszędzie. Z wymienionej Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (®Pidzej) została Praga i
Budapeszt. Co najpierw? Padło na Pragę. Bo to trudniejszy cel z pozostałej tej
dwójki – ~500km (Budapeszt ~350 z Rabki, bo stąd chcę go atatkować). Najpierw lepiej to cięższe zaliczyć. Bo wieje
ze wschodu. Wiatr ze wschodu to w Polsce rzadkie zjawisko - przeważają wiatry z
kierunków zachodniego i południowego. Bo mam dobrze ogarnięty temat
Słowackich/Czeskich pociągów. A nie wiem jak jest pociąg po Węgiersku. Bo po
prostu czułem że przyszedł czas na Pragę :)
Startuję
ciepłym, sobotnim rankiem. Ciepłym acz pochmurnym – to co zaprząta mi głowę to
właśnie przelotne deszcze i burze, jakie są zapowiadane na sobotę. Na razie
jednak nie pada. Bokami, osiedlami wyjeżdżam z miasta i raz dwa jestem w
Skawinie. Na ryneczku standardowe śniadanie złożone bułek plus energetyka oraz
eksperymentalne energetyczne żelek energ. z Deca. Lecę dalej krajową 44ką, no i cóż –
jest coraz bardziej pochmurno, szoro, buro, nieciekawie, niepewnie. Do Wadowic
skrótem boczną drogą: Brzeźnica -> Tomice, z pominięciem Zatora. W „Mieście
w którym wszystko się zaczęło” największą moją uwagę zwraca dziś różowy
busik z
lodami – jest po prostu uroczy :) Andrychów przelatuję bez zatrzymywania się,
robię za to foto na klimatycznym przejeździe w
Bulowicach. I tak trzeba tam
zwolnić prawie do zera żeby się nie zabić. Potem krajówką jeszcze do Kętów, i kolejnym
skrótem, przez Kozy (największą wieś w Polsce – 20tys. mieszk.), i szybki zjazd
do stolicy Podbeskidzia – Bielska Białej. Rynki, starówki, inne zwiedzania
odpuszczam – Praga czeka. Robię zakupy i kilka tylko randomowych
fotek z losowych
miejsc jak. np. obskurnych okolic dworca PKP i rozkopanej od nie wiadomo kiedy
wylotowej drogi na Cieszyn - starej krajówki. Nic się tu nie zmieniło przez rok.
Niemal dokładnie rok temu atakowałem Wiedeń i tak jak i dzisiaj tłukłem się po
kamieniach/prowadziłem rower po tym bagnie. Wreszcie rymont się kończy i lekko
dziurawa, ale znośna, mało ruchliwa i pagórkowata dawna szosa krajowa
przyjemnie prowadzi ku czeskiej granicy. Teraz większość ruchu idzie równoległą
ekspresówką. Na południu piękna panorama Beskidu Śląskiego. Przez chwilę spoza
chmur nawet nieśmiało próbuje wyglądać Słońce ale za bardzo mu się to nie
udaje. W Skoczowie kropi. Za chwilę przestaje. W Cieszynie przed 16tą. Też za
wiela nie zwiedzam, od razu kieruję się most graniczny, i robię foto przy
tablicy „
Ceska Republika”. Podczas podziwiania śmiesznych czeskich napisów i
szyldów dowiaduję się skąd się wzięło słowo „
bryle” :) Wyjeżdżam z Ceskego
Tesyna i obieram znaną mi już, trzycyfrową drogę na Frydek-Mistek. No i stało
się to co stać się musiało – zaczęło padać. Zatrzymuję się na przystanku, by
przywdziać nowiutkie p/deszczowe wdzianko. Jak to często bywa w takich razach,
zanim się w nie opatulę padać przestaje, tak było i tym razem. Jednak okazuje
się że wysiłek się opłacił, bo kawałek dalej znowu zaczęło, i to tak porządnie.
Największa ulewę przeczekuję na przystanku, w mniejszej natomiast testuję
p/deszczowe wdzianko. Mijam znane mi dzikie
złomowisko samochodów (?). Te auta
tak tu stoją latami, pochłaniane przez zieleń, przez przyrodę. W Polsce by to
raz dwa rozkradli. Poza tym foto tego samego
malunku z rowerowym
motywem co zawsze. Do Frydka docieram koło 18tej. Wypogadza się. wyglądające
zza chmur ostre Słońce odbija się niczym w lustrze od mokrych szos, i wydaje
się że z pogodą idzie ku dobremu (yhy). Zaraz znowu się zachmurzy. Z Frydka do
Ołomuńca bocznymi drogami, równolegle idącymi wzdłuż ekspresówki/autostrady.
Wijącą się to jedną, to drugą jej stroną pagórkowatą drogą techniczną docieram
do kolejnego „checkpointu” – Priboru. Za jasności dotrę jeszcze do
Novego Jicina. Rynek z charakterystycznym, fajnie podświetlanym zegarem i niedużą, jak
się nie mylę, kolumną dziękczynną. Całe mnóstwo ich w Czechach. W Ołomuńcu też
taka będzie. Tylko że trochę większa ;) Prawie zdążam zrobić zakupy w Lidlu.
Zabrakło tylko 20 minut. Do tej 20tej był otwarty ;) Koleje km już w nocy. A z każdym
kolejnym, i kolejnym takim właśnie nocnym kilometrem coraz bardziej uświadamiam
sobie jaki błąd popełniłem. Jadę po czeskich zadupiach i nie zrobiłem zakupów
przed nocą :/ A Czechy to nie Polska że co 10km jest Orlen 24/7/365 z
zapiekankami i herbatą. A w każdym miasteczku Żabka, też 24/7/365. Tu większość
sklepów zamykana jest wczesnym wieczorem, a większość tankszteli niewiela
później. Całodobowe są tylko niektóre. Problem coraz bardziej narasta. Po
prostu mnie odcina. W dodatku znowu zaczyna padać. Chowam się na przystanku,
wypijam resztkę picia. Jedzenia nie mam już od dawna. Na tel. odnajduję
najbliższą całodobową OMVkę. Hranice. 11km. Tak blisko a tak daleko. Przestaje
padać. To były bardzo długie, bardzo męczące i bardzo głodne 11km. Przed
Hranicami jechałem kilku-km odcinkiem drogi, co do którego miałem poważne obawy
że jest drogą ekspresową. Wydawało mi się że widziałem zakaz dla
rowerów/traktorów/dorożek, natomiast pawiem jestem że kilka razy na mnie
trąbiono. Trudno, nie mam siły nic zmieniać. (Teraz potwierdza się to jak
patrzę na mapę: droga ma kolor bardziej czerwony od krajówki a mniej czerwony
od autostrady - znaczy się pewnie ekspresówka). Są Hranice. Resztami sił
wtaczam się na stację. Kupuję bagety, ciastka, batoniki, energole, wodę i w
ogóle
pół sklepu. Wydaję na to milion dolarów, ale to nie jest ważne. Ważne, że
nie jestem głodny, nie chce mi się pić i nie chce mi się spać, bo kofeina z
energetyków zaczyna krążyć w żyłach :) Może nie jestem w pełni sił, ale da się
jechać dalej. Skutki tego durnego błędu z odcięciem będę odczuwał jeszcze długo
a może i do końca trasy. Kolejne nocne km dzielące mnie od Ołomuńca to już jak
najbardziej legal, dokładnie droga number 35/47/437, różnie. Znowu chce się
spać – senność zabijam batonem energetycznym. Ale nie takim zwykłym – ten ma
kofeinę. Dopiero jak zjadłem podliczyłem kiela jej tam jest. Wyszło mi że tyle
co 0,5l energetyka. A dopiero co wypiłem 0,5l energetyka :D Aż w uszach zaczęło
dzwonić :D Ale spać się przestało chcieć. Dobrze kojarzę po znajomy mi, ładnie
iluminowany
wiadukt kolejowy. Nieco mniej, ale również mi się przypomina
mieścina
Lipnik n/ Becvou. Ryneczek, zameczek, jakaś wieża. Wszystko to
kojarzę, w miarę pamiętam bo jechałem tędy do Ołomuńca w 2018 roku. Ołomuniec
to właśnie główny punkt podziału: znane | nieznane. Do tej pory to tu najdalej kończyły się moje wojaże po
Czechach. I zarazem jest to półmetek trasy: ~250km - do Pragi drugie tyle. Na
horyzoncie ukazuje się długo wyczekiwana tablica: „
OLOMOUC ---” :) Zwiedzanie
znanego mi już nieco miasta rozpoczynam jak ostatnio – od okolic dworca
kolejowego. Trafił się automat z napojami – wciągam gorącą herbatę. W głowie
Praga, więc i tu plan zwiedzania jest mocno okrojony. Półtorej godzinki zatem
poświęcam na: odwiedzenie imponującej
katedry Św. Vaclava, rundki po
parkach/plantach wokół murów obronnych, no i rynku – z najbardziej imponującym
obiektem, symbolem miasta:
Kolumny Trójcy Świętej. Czesi stawiali takie właśnie
kolumny, w podzięce Bogu za koniec epidemii, wygranie wojny, czy inne łaski
jakie spłynęły na Czeską Ziemię z Niebios. Ta w Ołomuńcu jest największa w całym
kraju, i liczy 35m wysokości. W 2018 widziałem ją za dnia – poczerniała,
nadgryziona zębem czasu stanowiła mocny widok. Teraz, czarny monument
iluminowany złotym światłem prezentuje się chyba jeszcze bardziej imponująco.
Jest po 3 nocy, gdy zbieram się w
dalszą drogę. Praga czeka. Czeka też druga, ciekawsza część trasy – nieznana
czeska ziemia na zachód od Ołomuńca! Obieram drogę number 635. A przynajmniej
tak mi się wydaje, okazuje się bowiem że zboczyłem nieco z kursu i jadę czymś
boczniejszym. Po kilku km koryguję błąd i dojeżdżam do 635ki. Jest już 4 nad
ranem, i jest już widoczna pierwsza oznaka wstającego powoli dnia – jaśniejąca
łuna na wschodnim nieboskłonie. Trzycyfrowa droga przykleja się do autostrady i
idzie równolegle do niej przez jakieś 30km. Całą noc udało się przetrwać ale
cudów nie ma – wreszcie zaczyna morzyć mnie sen. Na komfortowym, czystym,
niezdewastowanym (Czechy)
przystanku urządzam drzemkę. Po drodze mijam ze
trzech drzemiących na przystankach tubylców, zapewne z innego powodu ;)
Przypinam rower łańcuchem, telefony/portfele itp. chowam do kieszonek na
plecach. Kluczyk do majtek ;) Telefon z budzikiem w dłoń i znanym mi sposobem
urządzam wiele, krótkich 5-minutowych drzemek. Aż przestanie mi się chcieć
spać. Nie wiem ile ich było, ale z 45 minut mogło mi zejść. Energetykiem
intrygującej marki „69” wykurzam resztki senności a „Zlatymi Oplatkami”
nabieram sił do dalszej jazdy. Mam już trochę dość tych słodyczy. Wstający
powoli dzień zapowiada się pięknie i pogodnie, chmur mało co. Zdecydowanie
bardziej optymistycznie niż dzień wczorajszy. (To się oczywiście zmieni). Nie
ma jeszcze upału, temperatura przyjemna do jazdy ale płaskie okolice Ołomuńca
powoli się kończą. A zaczyna się typowo pagórkowata czeska kraina. Wyścielone
nieskończonymi wydaje się dywanami pól, z rzadka urozmaicone niewielkimi
zagajnikami. A sił coś mało. Może to pokłosie tego nocnego odcięcia i kryzysu? Wydaje
mi się że to się będzie ciągło ze mną do końca trasy. Na razie staram się tym
nie przejmować, a pierwszy drogowskaz „
PRAHA” dodaje sił i wiary w powodzenie
całego przedsięwzięcia. Niepokoją natomiast już nie wzgórza a po prostu
góry,
których ściana wyrasta na horyzoncie. Mam uzasadnione obawy że trzeba będzie
się przez nie przebić. Mijam miasteczka Lostice i Mohelnice. Za wiela z nich
nie zapamiętałem, typowe małe czeskie mieścinki. No i zaczynają się te
cholerne góry. Tzn. cholerne akurat teraz i w tej sytuacji, bo ogólnie to
oczywiście lubię jeździć po górach. Średnio stromy podjazd przy obecnym zmęczeniu i
narastającym upale staje się ścianą płaczu. Żar leje się z nieba a ze mnie leją
się strumienie potu. Ileś zakrętów, odpoczynków, zgonów i ileś litrów potu
dalej/wyżej widzę upragniony widok: maszt/przekaźnik TV/radiowy. Tego typu
obiekty zazwyczaj zwiastują koniec podjazdu i szczyt. Tak jest i tym razem.
Jestem na jakiejś
przełęczy. +-600 m n.p.m. Czyli śmieszna wysokość jak na tyle
wysiłku. Stacja, bar, motorest (motel), typowe w tego typu miejscach obiekty.
Od dawna mam ochotę na coś NIESŁODKIEGO i ciepłego. Niestety w gastro nie ma
mają normalnego żarcia typu hamburger, pizza tylko jakieś klobasy i tvaruzky…
Nie ryzykuję. Kupuje na stacji obok zimne niestety, ale przynajmniej niesłodkie
bagety. Jeszcze przez chwilę sobie konam w cieniu, odpoczywam i jem, po czym
ruszam w dół. Szybkim i pełnym wrażeń zjazdem teleportuję się do
Moravkiej Trebovej. To samo co wszędzie: zabytkowy ryneczek, wąskie uliczki i kolumna
dziękczynna na środku. Tzn. nie żeby mi się to nie podobało czy nudziło ale jest
upał, jestem zmęczony i mam dość wszystkiego. A za miastem kolejny podjazd.
Siadam na poboczu i oparty o znak drogowy dłuższą chwilę zbieram siły do
dalszej mordęgi. W międzyczasie zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. I tyle by
było z pięknie zapowiadającej się pogody. Plus tego taki że Słońce chowa się za
chmurami, ale i tak jest bardzo parno i duszno. Burza wisi w powietrzu.
Motywuje mnie to do dalszej jazdy, żeby nie zastała mnie w środku podjazdu,
wolałbym ją przeczekać w kolejnym miasteczku. Wciągam z mozołem kolejne metry
podjazdu, i tuż przed szczytem niespodzianka:
tunel! No, tego to
się nie spodziewałem. Nie ma zakazu dla rowerów, bo nie może być – nie ma
żadnej alternatywy. Co prawda tunel pod górę ma dwa pasy i wg. znaku tylko 358m
długości, ale i tak przejazd nim może być trochę niebezpieczny/stresujący.
Odpoczywam chwilę przed wjazdem, i gdy trafia się luka w sznurze aut, wpieprzam
się do środka. Delikatnym łukiem wspina się pod górę, jest wentylowany - brak
problemów ze spalinami. Ogólnie żaden problem, nie było się czego bać. Tunel jest tuż pod samym
szczytem wzgórza, pewnie po to zrobiony żeby nie niszczyć wykopem zabytkowego
kościółka i jego otoczenia. Na zjeździe po drugiej stronie zaczyna padać, a
zaraz potem lać. Zalane wodą koleiny w połączeniu z zupełnymi slickami czynią
jazdę bardzo niepewną, niebezpieczną. Do tego mokre, zapiaszczone obręcze
(tylna dodatkowo zachlapana smarem z łańcucha) bardzo osłabiają hamulce.
Największe opady przeczekuję pod starym, rozłożystym
drzewem. Gdy przestaje
ruszam dalej. Chmury przerzedzają się, znów wychodzi Słońce. Tylko sił dalej
brak. Ponad godzinę sjestuję na
przystanku autobusowym, zastanawiając się czy
dam radę. Na szczęście ciężkie podjazdy były dwa i na razie nie zanosi się na
to, żeby wyrósł przede mną jakiś kolejny. Świat wokół znów staje się
płaski :)
Kolejny „checkpoint”, tj. punkt od/do którego odliczam km to Litomyśl. Mijam
obwodnicą, nie mam siły, nie mam chęci na żadne zwiedzanie. Następnie mijam
ciekawostkę w postaci autodromu, tj. toru wyścigowego pod Vysokim Mytem
(miejscowość taka, pewnie wysokie podatki tam mają ;) ). Mają chyba nawet
własny park maszyn do ścigania – pomalowanych w zielone-białe barwy
Skodzinek. W
samym miasteczku natomiast dorywam wreszcie (otwartego w niedzielę) Lidla :) I
robię duże, i względnie tanie zakupy. Słodkie/niesłodkie, suche i mokre. Sporo
tego zjadam od razu, a i tak z trudem dopinam sakwę z resztą zapasów. Po tym
posiłku moc włącza mi się większa, wreszcie zaczynam jechać a nie czołgać się.
Na Krzyżówce zmieniam drogę z 35ki na 17kę. Zbliża się drugi wieczór w trasie.
I wydaje się że zbliżają się kolejne zawirowania pogodowe... Chmury za plecami co
prawda są białe, ale kłębią się podejrzanie wysoko. Hehe, nie dam się nabrać,
dobrze wiem co to jest –
młoda chmura burzowa. Tyle dobrze że za plecami.
Trzeba spierdalać przed tym. Hrochuv Tynec. Też tylko mijam tranzytem. Chmury
za plecami łączą się w międzyczasie w jedno wielkie
chmurzysko. Coraz mniej
białe chmurzysko. W Chrudimie póki co nic nie zwiastuje rychłego nadejścia
burzy, wydaje się ona być ciągle daleko. W ostatnich, wieczornych promieniach
Słońca zwiedzam sobie tą zabytkową mieścinkę. Ciekawe obiekty zarejestrowałem
trzy: wieża ciśnień Chrudimskich
Wodowodów :D, imponujący kościół z ciemną,
kamienną fasadą oraz kolejną (którą to już?)
kolumnę. A raczej kolumno –
fontannę. Na licznik zaraz wskoczy 400km a więc do celu została ostatnia setka.
W zapadającym powoli zmroku mijam kolejne, małe senne czeskie miasteczka,
których nazw nie ma sensu chyba dalej wymieniać bo i tak nikomu nic one nie mówią. A
krajobraz przechodzi płynnie z bezkresnych pół uprawnych na większe natężenie
sadów, lasów, ogólnie drzew. W mrokach zapadającej nocy chmurzyska za plecami
nie było by widać. Gdyby nie to, że co zaczęły ją co chwila bardzo efektownie,
od wewnątrz, rozświetlać błyskawice ;) W końcu daje się usłyszeć ciche pomruki
grzmotów. Trzeba spadać. No to spadam, i to dosłownie. Szybki zjazd
serpentynami się akurat trafił, a i po nim droga dalej opada w dół. Tak że mam
wrażenie że niebepieczne zjawisko pogodowe zostało daleko w tyle. I faktycznie
tak było. Uprzedzając bieg wydarzeń: nie licząc przelotnego deszczyku Pradze, tej
trasy mokry będę już tylko od własnego potu. Przez przemysłowy pierdolnik
docieram do Caslavia. Miejscowość bardziej charakterystyczną od większości
mijanych, a to za sprawą nie zabytków a… właśnie tego przemysłowego
pierdolnika. Plątanina torów kolejowych, obskurne przemysłowe obiekty i
plątanina rurociągów to to, co zapadło mi w pamięć z Caslavia. Jest druga noc a
dokładniej północ. Do tej pory było spoko ale coraz bardziej zaczyna morzyć
mnie senność. Nieco pomagają na to grające niemal non stop radio i śmieszne
czeskie piosenki. Teraz akurat trwa jakaś audycja, słuchacze dzwonią do radia.
A Pani dziennikarka miłym głosem co chwila przytakuje rozmówcom, używając na
zmianę trzech słów/zwrotów:
- „jo”
- „ano”
- „mhm”
Śmiesznie to
brzmi :) Czeskie radio i kofeina pomagają ale do czasu. Coraz bardziej chce mi
się spać, w Kolinie na sekundę zasnąłem w czasie jazdy i prawie przytuliłem się
do barierki. Dość. Zdrzemnąłem się z pół godzinki na przystanku na osiedlach.
Na rynku w
Kolinie kolejna kolumna. Obieram drogę nr 12 i to już jest ostatnia
prosta przed Pragą. Więcej już dróg zmieniał nie będę. 50km. Tyle mniej więcej
zostało. Niby rzut beretem, ale trochę jeszcze mi zejdzie. W to że mi się uda
już nie wątpię, to jest pewne. Jest między 3 a 4 gdy można dostrzec pierwsze
oznaki brzasku. Niebo za plecami zmieniające barwę z czarnej na granatową.
Burzę już jak pisałem zostawiłem daleko w tyle. Senność uderza z całą siłą. Na
szczęście znajduję przyjemną, dyskretną
wiatę przystankową. Mam wrażenie że
śpię razem za kierowcami TIRów, których kilka zaparkowanych jest na poboczu po
drugiej stronie szosy. No tu to już chyba z godzina zeszła zanim wygrałem walkę z
sennością. Tak mi się przynajmniej wydaje, że wygrałem. Gdy startuję na
wchodzie jest już żółto-pomarańczowa łuna wstającego dnia. Trzeciego dnia :) w
tej trasie. Na horyzoncie majaczą dwa bliźniacze, migające czerwonymi lampkami,
wysokie obiekty. Początkowo łudzą mnie nadzieje że może to jakieś np. kominy elektrociepłowni na
przedmieściach Pragi? Gdy dojeżdżam bliżej okazują się być parą identycznych
masztów radiowych czy tam telewizyjnych, i stoją pośród pól. Nie no cudów nie
ma. Do miasta jeszcze ze 30km. Dopiero co była konkretna drzemka a znów odzywa
się senność. Na Benzinie (czeskim Orlenie) tankuję Semtexem i zagryzam Energy
barami. Jakoś jedzie się dalej, ale km nie idą sprawnie. Przynajmniej wschód
Słońca bardzo malowniczy – jego promienie efektownie rozświetlają pierzynę
kłębiastych chmurek. Znowu drzemię na ławeczce na jakimś skwerku. A potem
jeszcze raz na ławeczce koło Lidla. W międzyczasie sklep otwierają i robię
kolejne niedrogie zakupy. Po posileniu się zbieram wreszcie całą moc jaka mi
tylko została i dociągam brakujące kilometry.
Godzina
szósta minut trzydzieści dwie, lipca dzień dwudziesty, Anno Domino 2020.
Stało się.
HLAVNI MESTO
PRAHA
:)
Po
zmęczeniu, senności, ogólnym zamuleniu nie zostało śladu. Pełen sił i wigoru
zaczynam zwiedzanie. Od czego by tu zacząć? Zaczynam od ogarnięcia tematu biletu
na pociąg, bo jak zwykle nie mam kupionego. Zawsze kupuję dopiero jak dotrę do
celu – bo nigdy nie mam pewności kiedy, gdzie i czy w ogóle dojadę. Ew. kupuję
po drodze przez telefon jak jestem pewien że dojadę, np. 100km do celu. Na
razie wiem tylko że planowany pociąg o 11tej odpada, 4 godziny na zwiedzanie to
za mało. Celuję w ten o 14tej. Ostatnie sensowne połączenie, żeby uniknąć
trzeciej nocy w trasie. Tzn. połączenie wygląda tak: Praha -> the methropoly of
Włoszczowa; Włoszczowa City -> Kraków. W Krk o północy. Na razie jadę więc w
kierunku dworca. Jakieś kilkanaście km. A pierwsze to co rzuca się w oczy z
obrazu czeskiej stolicy, to typowy Słowacko-Czeski pierdolnik. Powiem więcej. To jest Słowiański pierdolnik :) Połatane chodniki z nierównych asfaltowych łat,
zardzewiałe latarnie, nieuporządkowana zieleń. Jak w Bratysławie. Warszawa to
jest jednak zachód Europy w porównaniu z tym. Ale nawet mi się to podoba – czasem
coś jest po prostu tak brzydkie że aż ładne. Na plus buspasy z dozwolonym
ruchem rowerowym - to rozumiem. Jadę
jadę, koleje km, kolejne skrzyżowania. Wreszcie jest pętla tramwajowa, rzecz
jasna z
tramwajami marki Skoda (i starszymi, marki Tatra). Czyli jestem coraz bliżej. Wreszcie jest
centrum. Widzę też jakąś stację. Zajeżdżam ogarnąć te bilety. Tak w ogóle to
chciałem kupić na telefonie ale pierwszy pociąg to międzynarodowy express Praga-Wawa, i się nie dało. Stąd muszę kupić bilet stacjonarnie, w kasie. I tu ciekawostka – po czesku dworzec główny
jest zupełnie inaczej niż po słowacku. SK: Hlavna Stanica. CZ: Hlavni Nadrazi. A
tu gdzie jestem to nie jest Hlavni Nadrazi, tylko jakieś inne Nadrazi. Tu tylko
kupuję bilet, a wracał będę z Hlavni. Stosuję formułkę jakiej często używam na
Słowacji:
„Dobry dień.
(tu już błąd, powinienem powiedzieć: Dobre rano). Potrebujim kupit listok.
Tento wlak:
(pokazuję na telefonie). Obycajny listok a bicykle listok."
Bardzo miła
i kompetentna Pani Kasjerka daje mi karteczkę żebym coś na niej napisał. Tylko co
mam napisać? Piszę imię i nazwisko, i oddaję karteczkę. Pokiwała tylko głową na boku uśmiechając się tylko
szeroko :D Daję Jej dowód osobisty, okazuje się że do biletu potrzebny jest
także adres zamieszkania. Coś mi potłumaczyła, pokazała na tym bilecie. Udało
się i nawet szybko poszło :) Zdarza się że dłużej kupuję bilet w Polsce, na Regio z
Tarnowa do Krakowa, bez bariery językowej. Mam pięć godzin z hakiem na
zwiedzanie. Na początek jakieś wieże z bramami, i jakieś
dziwadła. Im bardziej
zagłębiam się w miasto tym bardziej wzrasta natężenie brukowanych nawierzchni. W
końcu względnie gładkie bitumiczne nawierzchnie kończą się a są już same kocie
łby. Ze szczelinami bez „fug” tak szerokimi, że z łatwością wpada w nie 25mm
oponka :) Spojlerując i rozładowując napięcie: – nie, nie wyglebię na tym ;) Jest i Wełtawa. I
symbol Pragi –
zabytkowe mosty :) Jednym z nich, nie pamiętam jakim,
przejeżdżam na drugą stronę rzeki. Robię tam małą rundkę, ale wracam z powrotem
na brzeg z którego przyjechałem, bo tu więcej atrakcji. Pojeździłem trochę
bulwarem, zajechałem w jakiś dziki zaułek z cygańskimi(?) gettami. W dole
rzeki, w chaszczach, też sporo takich melin. Zawracam zwiedzać to co powinno
się zwiedzać, czyli nie dzikie zaułki z cyganami a starówkę. Praga to
niesamowite miasto. Przytłaczający ogrom zabytkowej tkanki. Kamienice, bogato
zdobione gmachy, kościoły, wieże, mosty, całe hektary bruków. A pomiędzy tym
wszystkim, bez szerokich na 100m 10-pasmowych alei zupełnie bez przeszkód toczy
się normalne, szybkie życie wielkiego miasta. Najbardziej fascynują te
tramwaje. Z hukiem i łomotem przelatują przez ciasne łuki i zwrotnice, zwinnie wspinają się
naprawdę stromymi ulicami. No tak, Praga to miasto siedmiu wzgórz. Płasko to tu
nie jest. Czasem nawet, tak po prostu, tramwaj przejeżdża sobie
tunelem na
parterze kamienicy O.o Gwarno, tłoczno, gorąco, bardzo fajnie. Po Covidzie ani
widu ani słychu. Osoba z maseczką? Jedna na kilkaset, mówię bez żadnej przesady. Wreszcie
na cel obieram wzgórze zamkowe. Tu z kolei stromą, wąską brukowaną uliczką bez problemu wspina się nieduży autobusik. Samego zamku to tam za wiela nie zobaczyłem ale za
odkryłem
sad owocowy na jednym ze stoków wzgórza. Jak gaj oliwny trochę to
wygląda. To z tego wzgórza jest tytułowa fotka. Odpocząłem trochę na ławeczce,
umyłem się w pitniku.
Zjechałem Sprowadziłem z powrotem stromą uliczką. Jeszcze
jakiś most obadałem, i jeszcze jakąś bramę. Ścisłą starówkę i rynek zwiedziłem
już z buta, prowadząc rower. Tłumy to raz, a dwa to te bruki ;) Fajnie, pięknie, cudownie. Ale coraz bardziej
jestem zmęczony tym zwiedzaniem, w zasadzie to głowie chodzi mi już tylko
jakieś żarcie. A może i piwo? Ale nie mam głowy do tych wszystkich pubów/knajp
tutaj, nie lubię takich przybytków no i pewnie drogo. Kończy się zestawem
pizza+frytki+Kofola w fast foodzie. Jem sobie na stojąco i przyglądam się życiu
tego wspaniałego miasta. Wszystkimi zmysłami chłonę ten niesamowity klimat, no
i cieszę tą wielką rowerową przygodą. Dobra koniec tego dobrego. Jadę szukać
Hlavni Nadrazi. Jest! Wielka, szaro-brązowa, pełna torowisk i słupów głęboka
nora wykuta w dole miasta. Z trzech stron otoczona wysokimi na kilkanaście
metrów murami, na których wznoszą się budynki. W jednej z tych ścian są tunele,
którymi pociągi wjeżdżają pod miasto. Jadę jeszcze 3 przecznice dalej w
poszukiwaniu sklepu. Kupuję ciastka i jakieś picie, w tym dwa piwka. Jedno
niestety mi się rozbije na stacji ;) Zdjęć zabytkowego budynku dworca brak, bo
w remoncie, otoczony rusztowaniami. Wchodzę do środka. Urzeka mnie piękno
bogato zdobionej, pełnej płaskorzeźb hali. W centrum, pod kopułą złocony
napis:
mater
urbium
I już mam pomysł na tytuł wycieczki :) Na peron, pora kończyć tę niesamowitą przygodę :) Połączenie jakim wracam to ekspres Praga – Wawa, z tym że przesiadam się we Włoszczowej na ICeka. Podróż bez problemów, wypiłem piwko, zdrzemnąłem się, przesiadłem we methropoly of Włoszczowa. W domu koło 23ciej.
Kolejna niesamowita przygoda zrealizowana :) Pomimo pogodowych zawirowań jak i chwil słabości, wręcz zwątpienia - udało się! A może to Covid mnie brał, stąd ten brak sił? Kto go tam wie. Najważniejsze że się udało. No to co, został już tylko Budapeszt ;)
8.10 (sb) - 23.10 (pon)
Zaliczone szczyty:
Hradczany (Praha (CZ)) ;)
Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 500-599, Powrót pociągiem
WTR
d a n e w y j a z d u
202.86 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/8LoaAw2iqi436Lnt5
WTR pod pomnik w Biskupicach. Uzupełniane na sztukę, w grudniu ;) Myślę że mapkę możemy śmiało skopiować stąd:
https://www.alltrails.com/explore/map/map-cc42acc--5?u=m
9.05 (ndz) - 00.35 (pon)
Kategoria > km 200-249
Turystyka w Opolu i Wrocławiu
d a n e w y j a z d u
371.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/TLgwRQ9LRJQ5JMS26
Wpis uzupełniany po łebkach w grudniu, chyba nie ma sensu rysować nowej mapki, ino zapodam tą z grudniowej trasy na Wrocław. W przybliżeniu to samo. Z tym że w lipcu było mnóstwo zwiedzania Opola i Wrocławia po drodze. I była rozerwana opona i kapeć na powrocie w dworca w Krakowie do komu, i kilka km z buta ;) No i było rzecz jasna cieplej :)
https://www.alltrails.com/explore/map/thu-10-dec-2020-18-16-414a749?u=m
8.25 (pt) - 1.40 (pon)
Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem
Strzelce
d a n e w y j a z d u
114.50 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/1593LXuMy8AgsLsn7
Po pracy na Strzelce po dokumenty. Dojazd wojewódzką, powrót WTRką.
17.10 - 00.35
Kategoria > km 100-149
Czołg lipiec 2020 (zbiorówka)
d a n e w y j a z d u
367.37 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Czołg
Zbiorcze km z Czołgu za miesiąc lipiec.
1.07 9,11km ino praca
2.07 9,07km ino praca
3.07 18,33km praca +M1
6.07 18,11km praca +M1
7.07 8,89km ino praca
8.07 8,86km ino praca
9.07 8,85km ino praca
10.07 8,95km ino praca
13.07 9,12km ino praca
14.08 28,15km praca +M1
15.07 8,77km ino praca
16.07 41,88km praca + Mogilany (po pracy)
17.07 8,98km ino praca
21.07 9,91km ino praca
22.07 40km Mogilany (przed pracą) + praca
23.07 8,82km ino praca
24.07 8,92km ino praca
25.07 44,01km Galeria Bronowice, miasto, jak ustąpił kac
27.07 9,13km ino praca
28.07 41,66km praca + miasto wieczorem
29.07 8,98km ino praca
30.07 8,87km ino praca
Kategoria Zbiorówka :(