Lipiec, 2019
Dystans całkowity: | 1598.37 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Suma podjazdów: | 11750 m |
Liczba aktywności: | 7 |
Średnio na aktywność: | 228.34 km |
Więcej statystyk |
Drobnica z Rabki 1
d a n e w y j a z d u
26.47 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Z końcówki lipca.
Kategoria Rabka 2019, Zbiorówka :(
Bratysława :)
d a n e w y j a z d u
428.49 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3750 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad jest miejscami pocięty, brakuje też zwiedzania Bratysławy i 40+km z Trzciany do Rabki)
https://photos.app.goo.gl/vje1LhRAgnoeP4rg9
Nieco wymuszony urlop (remont mieszkania) poskutkował tygodniowym
wyjazdem tam gdzie zwykle, czyli do Rabki. Nie ukrywam trochę mi on pokrzyżował
plany na resztę sezonu, tyle celów jeszcze do zaliczenia. Ale skoro już jestem
w Rabce to wypada coś dłuższego przejechać. Wymyśliłem że poprawię Bratysławę
:) Poprawię, bo raptem kilka km zrobiłem tam w czasie przesiadki, gdy wracałem
pociągiem z Wiednia. Z Rabki ~350km. Powrót pociągiem wyglądałby tak:
Bratysława → Kralovany, Kralovany → Trzciana. Trzciana jest pod granicą, koło Chyżnego i stąd
jeszcze 40km na gumowych kołach do Rabki. To może wydawać się niewiarygodne ale
okazuje się że przez Słowację da się zaplanować trasę, która będzie względnie
płaska! 2500M UP (potem jednak wyszło więcej, ale i tak nie jakoś dużo) na 350km jak na Słowację to jest płasko ;) Jak? Trzeba jechać
wzdłuż rzek, które będą wpadać do kolejnych rzek. Za koleją: po kilkudziesięciu
km pagórków zaraz za granicą PL/SK wskakuję w dolinę rzeki Oravicy, potem
Oravy, następnie bardzo długa jazda doliną Wagu a końcówka to nizina Naddunajska, raptem 100m n.p.m. Nie żebym nie lubił jazdy po górach, po
prostu tym razem celem jest stolica Słowacji, a nie 1000m przełęcze w Niżnych Tatrach. W pt.
po południu raptem 70km dojazd na kwaterę w Rabce przypomniał mi że nogi
jeszcze zmęczone po Wiedniu. Trzeba trochę odczekać, wyruszę w połowie next
tygodnia. Uważnie śledzę prognozy pogody i wychodzi że codziennie ma być gorąco
i burzowo. Padło na wt./śr., wtedy miało być najmniej burzowo. Oczywiście w pon.
wieczorem prognoza na wt. się zmieniła – pogorszyła, na bardziej
deszczowo-burzową. Ale co zrobić, w miarę pewna prognoza na next dzień jest
poprzedniego dnia wieczór. Nie przewidzisz, taki mamy klimat.
Wygramalam się o 6.25. Drogi mokre, niebo całkiem zasnute
chmurami. Nie wygląda to dobrze. Nie zjechałem nawet do centrum Rabki i
lunęło.
Schowałem się pod dachem starego domu, więc nie zmokłem w ogóle. Ale jeśli tak ma
wyglądać dzisiejsza pogoda to waham się czy przełożyć tego na jutro. Po 20min.
przestaje padać. Toczę się powoli dalej, co chwila jednak staję i wertuję
prognozy pogody na telefonie. Zużyłem kilkanaście ?terii i nic nie wymyśliłem.
Jadę dalej, najwyżej się zawróci. Swoją drogą nie wiem czemu klimat w którym
żyjemy nazywa się umiarkowanym? Jest on totalnie nieprzewidywalny, i ta nazwa
jest nieadekwatna. Nie ma on umiarkowania pogodowych niespodziankach i
anomaliach. W Lewiatanie kupuję picie, w międzyczasie rozpogadza się coraz
bardziej. To dodaje wiary w powodzenie ambitnego bądź co bądź, przedsięwzięcia. Straciłem natomiast na
starcie co najmniej 45 minut. W coraz bardziej przygrzewającym Słońcu krajową
7eczką kieruję się ku Słowackiej ziemi. Choć oczywiście niepewność co do pogody
dalej jest – ciągle obserwuję kształty i kolory chmur kotłujących się na
horyzoncie. Na przystanku po drodze
śniadanie, w postaci chleba z pasztetem +
energetyka. Najwyższy chyba podjazd na trasie, na przeł. Spytkowicką, zjazd i
przed godz. 10 melduję się na granicy. Doskonale znany odcinek przez Trzcianę,
Twardoszyn do D. Kubina mija przyjemnie, pod znakiem radości z rozpoczynającej
się kolejnej rowerowej przygody :) To tu, to tam odpoczywam, jem, piję. Oraz
podziwiam uroki Słowackiej górsko – małomiasteczkowej, nieco biednej i
zaniedbanej, ale mimo to pięknej krainy. Te wyrastające spośród pól stare
fabryczki z jednym
kominem, pociesznie wyglądające, malutkie, 2-osiowe wagony
motorowe, podniszczone ale ciągle czynne pawilony handlowe z poprzedniego
ustroju, i to wszystko zatopione w pięknych zielonych dolinach czystych rzek i
otoczone pasmami dzikich gór. Wszystko to cholerrrnie mi się podoba :) I nie
pozwala się nudzić w trasie. Podziwiając to wszystko docieram do pierwszej
naprawdę konkretnej atrakcji – Zamku Orawskiego. Ekstraklasa jeśli
chodzi o zamki – przyklejony nie wiem jakim cudem do skały, wznosi się ponad
100m ponad lustro rzeki Orawy. Zawsze robi na mnie wielkie wrażenie. Po prostu
mój nr 1, spośród zamków jakie widziałem (na żywo). W Polsce takich nie
ma :)
Zdjęcia zabraknąć nie mogło. A że ciężarówka się wepchała? Trudno. Czy
każde zdjęcie musi być idealne? Wg mnie nie, zwłaszcza jeśli jest to fotka z czegoś tak
improwizowanego, szalonego, robionego na wariata jak tego typu tripy rowerowe.
Przed Kubinem niewielki podjazd, po nim szybki zjazd efektownymi estakadami do
centrum miasta. Wszystko z pięknym widokiem na
Wielki Chocz. W Kubinie
skwapliwie korzystam z kraniku z wodą, zmywając z siebie część brudu przed
nałożeniem kolejnej warstwy kremu z filtrem. Oraz wciągam szynkowo-syrową
bagietę (wiadomo ocb) oraz zmarzlinę (trochę trudniejsze, ale też można się
domyślić – lody). Przejeżdżam ciekawą, drewnianą
kładką nad Oravą. Ciekawą, bo
zadaszoną i pełną gablot/wystaw z jakimiś tam reklamami sklepów czy nawet
jakichś muzealnych eksponatów (?). Nie przyglądałem się tym razem, ale
wiem że coś takiego tam jest. Jeszcze ciekawostka w postaci takich oto
skorupek-
żółwików na auta ;) I obieram dalszy kurs, drogą nr 70 na Kralovany.
Sytuacja pogodowa znowu się pogarsza. Z tyłu nadciągają ciemne chmury, z przodu
też. Na szczęście te z tyłu są ciemniejsze. Tak sobie przynajmniej wmawiam ;) W
Kralovanach na rozstaju krajówek skręcam
w prawo, na Żylinę. I jest już coraz
gorzej, chmury są de facto nade mną. Po chwili zaczyna kropić, dociągam do
jakiegoś zajazdu i zastanawiam się co dalej. Przestaje, szkoda marnować czasu.
Deszcz dopada mnie kawałek dalej, z pół godziny siedzę pod wiaduktem. Jak
szybko przyszło, tak szybko poszło, pogoda w górach jest dynamiczna. Niebo
błękitnieje a ja ciągnę dalej. Fajne ciężarówki
Tatry, proste, betonowe pomniki, zapewne radzieckie zabytkowe działo. Cała Słowacja. Dalszy odcinek
drogi jest nietypowy. Krajówka idzie doliną Wagu, z jednej strony przyklejona
do rzeki, z drugiej do skalnej ściany. I zamiast jak zwykle być szeroka, jest
wąska. Tzn. są trzy pasy. Na zmianę dwa w jedną, jeden w drugą stronę, potem na
odwrót. Nie było by w tym nic złego gdyby nie to że przeciwne kierunki oddzielone
są niskim, żółtym betonowym separatorem… Co powoduje że jazda na odcinku
jednopasmowym jest wkurwiająca/stresująca/
niebezpieczna (asfaltowych poboczy
brak). Niby większość jest w dół i nie jadę wolno, ale oczywiście auta jadą
szybciej. Jedna ciężarówka wyprzedza mnie na 10cm… Rejestracje polskie. No kto
by pomyślał, nie do wiary… Na szczęście jakoś przeżyłem ten fragment, czego dowodem jest ta relacja.
Niesamowity widok ruin zamku przyklejonych do skały pozwala zapomnieć o nieprzyjemnej drodze. Sama skała jest
wzmocniona betonowymi „przyporami”, ciekawie
to wygląda. Przed Żyliną kolejne chmurzyska, tym razem nad górami, na
zachodzie. W tym sporym jak na Słowację mieście zaliczam
rynek i Shella na
wyjeździe, i nie czekając aż pogoda się pogorszy, jadę dalej. Kawałek za miastem
moment kluczowy – obieram drogę nr
61. Której to będę się trzymał do końca,
zaprowadzi mnie ona do samej Bratysławy. Drogowskazy mówią o ~200km do stolicy.
I pomimo że to krajówka prowadząca do stolicy kraju to jest przyjemna, mało
ruchliwa. Tuż obok idzie bowiem ekspresówka (autostrada?). Raz równolegle, raz
przeplata się, to górą, to dołem, to na jedną, to na drugą stronę, raz bliżej a
raz dalej krajówki. Poprowadzona dość efektownie – mnóstwo długich i wysokich
wiaduktów. Na razie idzie wiaduktem
przyklejonym do zbocza doliny Wagu. Stan
nieba teraz wygląda najpoważniej z całej trasy, i najpoważniej się też
zakończy. Cisnę ile sił w nogach uciekając przed próbującą mnie dogonić i
przykryć granatowo-szaro-burą, skłębioną
kotarą kotłujących się chmur. W IDEALNYM
momencie dociągam do najbliższego miasta - Povazskiej Bystrzycy. Povazskiej, bo pod Wagiem, nad Wagiem, przy rzece
Wag. Burza dogania mnie ale ja jestem już
bezpieczny pod dachem pawilonu
handlowego. Leje, błyska się i grzmi. Chmury wyglądają bardzo groźnie, wrażenia dopełnia
UPIORNIE wyglądający biurowiec. Gdy po ponad godzinie deszcz wreszcie wygasa
jest już ciemno. Upewniając się że woda tam na górze już się skończyła i cała
wylała, robię jeszcze małą rundkę po Bystrzycy. Młodzież hałasuje, Lidl jeszcze
otwarty, fontanna świeci, miasteczko żyje. Wspomniana ekspresówka poprowadzona jest bez
pierdolenia się, tzn. bardzo efektownie ;) Idzie kilkanaście metrów centralnie
ponad miastem, ponad domami, efektownie iluminowaną
estakadą :) Cała Słowacja
:) Ja tymczasem dalej 61ką, przez kolejne śpiące już raczej miasteczka, wioski
i wioseczki doliny Wagu. Koło północy mam na liczniku 200 z hakiem km, i jestem w
miasteczku Ilava. Prawie jak Iława, na Dln. Śląsku. Główną (jedyną?) atrakcją
jest tu
zamek, robiący jednocześnie za więzienie O.o Potem jest jeszcze Dubnica
(nic szczególnego, jakieś świecące zakłady przemysłowe). No i Trenczyn, miasto
zdecydowanie warte kilku zdań. O tym że jest tu jakiś zamek słyszałem, ale nie
wiedziałem że tak efektownie wkomponowany w miejski krajobraz. Otóż: w centrum
miasta wyrasta sobie skała. A na tej skale wyrasta zamek :) Szczegóły na
zdjęciach.
Cała Słowacja :) Jest też oczywiście jakiś rynek, ciekawe budynki itp. No i
pułapka na rowerzystów. Tzn. ja nie wyglebiłem ale wg mnie jak najbardziej da
się na tym wyglebić, jest to jak najbardziej możliwe. Wag przekraczam nie tym
mostem co chciałem – nie starym, a nowym gdzieś na obrzeżach, tak mi się
pojechało jakoś. Noc powoli dobiega końca, końca dobiega również mój czas
czuwania. Dzieje się to dokładnie w Piestanach. O brzasku zasiadam na
przystanku a wstaję z niego o świcie. Jest trochę lepiej, ale nie idealnie.
Dosypiał będę jeszcze kilka razy, na innych ławeczkach. Same Piestany –
przełokrutna
dziura, nawet jak na Słowackie standardy :) Taka Rosja, Ukraina
bardziej. Zdemolowany asfalt, betonowe pobazgrane mury, chodniki z przewagą
trawy niż betonu. Ale to nic, bo pisałem że lubię takie klimaty :) Wstaje nowy, pogodny, póki co dzień, a do
Bratysławy coraz bliżej :) Jakaś stówa, tako rzecze tablica. Jest ranek, pociąg
wieczorem, pozwalam sobie więc na mały objazd Piestan. Jakiegoś rynku, centrum
nie znalazłem, jest za to zalew, na Wagu, za miastem. Przejeżdżam całą jego
długość
ścieżką rolkowo-rowerową, przyglądając się niespiesznemu,
małomiasteczkowemu życiu Słowaków. Tu jakiś wędkarz, tam rolkarz który wyszedł
przejechać się tam i z powrotem wzdłuż zalewu. Zjechałem też nad wodę, ale ta
jakaś nie za czysta, nie ryzykuję mycia się. Opuszczam Piestany. Wag został
gdzieś z boku. Góry zostały daleko z tyłu. Tzn. jakieś pagórki tylko są, po mojej
prawej. Wjechałem na równiny południowo-zachodniej Słowacji, w dolinę Dunaju.
Dokoła królują pola uprawne, już po żniwach, ino
słoneczniki się ostały i
jeszcze rosną. Trnava nie chce nadejść, kilometrów przybywa bardzo powoli,
Celcjuszów za to bardzo szybko. Kryzys. Zażegnuję go dwoma długimi pauzami
przed miastem. Siedzę w cieniu przydrożnych drzew i przyglądam się buchającym parą wodną, chłodniom elektrowni na
horyzoncie. Elektrowni
atomowej :) Tak, tak, Słowacja, kraj wielkości dwóch
Polskich województw ma atomówkę :) Nawet dwie, z czego stara nieczynna a nowa
uruchamiana, rozbudowywana. Bliskość elektrowni to również mnogość linii
WN.
W którą stronę by nie spojrzeć tam wysokie kratownicowe słupy. Wreszcie Trnawa.
Typowe Słowackie miasto, nie wiem co tu więcej napisać. Nieco zapuszczone
peryferia i odpicowana
starówka. Dalej jestem zmęczony i głodny ale czuję bliskość Bratysławy i szkoda mi
czasu na odpoczynek i jedzenie. Wciągam tylko
energetyka i jakieś wafelki, żeby nie odcięło. Coś normalnego kupię w
Bratysławie. Wjeżdżam do Bratyslavskego
Samosprawnego Kraju ( :D ). A asfalt
jak był zniszczony tak dalej jest, nie widać tu żadnej stołecznej
reprezentacyjności. Ciekawie wygląda też utrzymanie pasa drogowego. Zdjęcia
zapomniałem zrobić ale wyglądało to tak: asfaltowe pobocza niby są ale jakby
ich nie było. Bo z obu stron drogi wdziera się w skrajnię bujna przydrożna
roślinność – drzewa i krzewy. Nawet rowerem nie da się jechać po poboczu, bo
można dostać gałęzią w łeb. Ostatnie miasto przed celem podróży to Senec. Nic
nie zwiedzam, tylko z przejazdu dwa
zdjęcia. Jeszcze 25km. Uwagę zwracają
jeziora, stawy przy drodze. Woda o
zielonym zabarwieniu, pewnie bardzo czysta.
Aż kusi się umyć ale zauważyłem na GPSie że na obrzeżach Bratysławy też jest zalew, tam
dokonam ablucji. Druga ciekawostka to budowa obwodnicy, drogi itp. Ciekawostka
bo widać że ostro budują – po kilka
wywrotek naraz wjeżdża/wyjeżdża w tumanach
kurzu na/z placu budowy. Ja trochę poczekałem aż kurz opadnie żeby przejechać
;) Bratysławę
zdobywam o 13.30 :) Od czego by tu zacząć? Zaczynam od Slovnaftu,
i dwóch zimnych izo. Węzłem zjeżdżam z wielopasmowej drogi w stronę lasku, i
zalewu który wypatrzyłem. Złote Piaski się on nazywa (Zlate Piesky). Jest część
zagospodarowana turystycznie, jest i część dzika. Mnie rzecz jasna interesuje
ta druga. Druga to las z wyjeżdżonymi szerokimi drogami, zastawionymi przez
masę aut i dzikie plaże. Zapomniałem że mam rower szosowy i wyjebałem na błocie
;) Na szczęście przy małej prędkości, strat na ciele brak, w rowerze tylko
dziabnięta owijka i skrzywiony koszyk na bidon. Ale do rzeczy: druga część
zalewu, ta dzika dzieli się na kolejne dwie części. Druga, ta głębiej to plaża
nudystów/naturystów :D Oczywiście nie wiedziałem o tym, przez przypadek
zajechałem. Zawracam zanim ktoś mnie stamtąd przegoni. Zresztą widoki i tak
nieciekawe, same stare chłopy i jeszcze starsze baby, 50, 60, 70+ ;) Bliżej
położona cześć jest jak sądzę przeznaczona dla normalnych ludzi. I tu
właśnie sprowadziłem rower nad
brzeg i się nieco umyłem i przebrałem, żeby
śmierdzieć trochę mniej. Ok, a więc dochodzi 15ta. Sporo czasu tu straciłem.
Interesujący mnie pociąg odjeżdża po 18tej. Znowu mało czasu na zwiedzanie :/
3h. Nie lubię tak. Tzn. jest kolejny przed 23, ale wtedy w Kralovanach
czekałbym w nocy 1,5h na przesiadkę, w Trzcianie byłbym o 5.30 rano, a w Rabce o
8mej. Tym razem nie mam chyba siły na dwie noce pod rząd włóczenia się. Odpada.
Wracam wcześniejszym i muszę te 3h spożytkować jak najlepiej, jak najwięcej
zobaczyć. Słynny most już widziałem, więc takim celem must see na dziś jest
Zamek. Ale tak z bliska chcę go zobaczyć. Kieruję się więc w kierunku centrum.
Bratysława to duże (jak na Słowację) miasto, 400tys. z hakiem. Coś jak Gdańsk
albo Szczecin. Więc długo będę jechał do tego centrum. Blokowiska, centra
handlowe,
biurowce. Co zwróciło moją uwagę najbardziej. Wydaje mi się że
już wiem. Już wszystko wiem. Owszem na Słowacji jest bieda, jest takie trochę
zacofanie, taka wciąż postkomunistyczna rzeczywistość. Myślałem że to jest
wszędzie w tych małych miasteczkach, ale że Stolica jest odpicowana. O tym że w
Bratysławie jest to samo dowiedziałem się tydzień temu, wracając z Wiednia. Ale
to chyba jednak nie jest bieda. To jest taka nasza Słowiańska bylejakość, Słowiańskie
„jakośtobędzie”, tutaj w wydaniu ekstremalnym, bo w wykonaniu Słowackich Słowian.
Dlaczego tak sądzę? Bo tramwaje nowe, autobusy nowe (4-osiowe!), biurowce wysokie,
estakady, mosty z rozmachem jak w Ameryce, auta też niczego sobie. Ale te
chodniki… To jest zlepek połatanych, poklejonych, połaci, łat, plam, placków
różnego rodzaju i koloru asfaltu i betonu. Z łączeń których wyrasta sobie trawa
i chwasty. Jak gdzieś brakło asfaltu to wsadzili kilka kostek Dauna. I tak jest
wszędzie, w każdym mieście, tak jest też w Bratysławie. Dla porównania w Wiedniu miałem wrażenie że robotnik przed położeniem każdej płyteczki, każdej kosteczki kilka minut myślał jak ją położyć żeby wyszło to jak najlepiej. Może po prostu tu się
nie zwraca uwagi jak to wygląda, ważne że działa. Że jest utwardzona
nawierzchnia i że da się po tym chodzić. Tak to widzę. Dobra, koniec wymądrzania
się. Zbliża się burza, docieram w okolice wzgórza zamkowego. Wzgórze jest
wielkie, znajduję się na nim nie tylko zamek a cała dzielnica miasta. Ulica
pnie się naprawdę stromo do góry, w końcu jest zamek. Na dziedziniec wjechać
rowerem nie można ale znajduję fajną miejscówkę na
zdjęcie. OK, zamek
zaliczony, do pociągu 2h, burza chyba się rozmyśliła i nie chce przyjść. Czasu
w sam raz żeby wrócić na dworzec dłuższą drogą, potem coś zjeść i kupić
bilety. Jadę wyżej, poszukać szczytu tego wzgórza, bo zamek nie jest bynajmniej
w najwyższym jego miejscu. Ulica, z siecią trolejbusową pnie się wyżej. Po
obu stronach domy, lub raczej wille. Trudno się dziwić, reprezentacyjna
dzielnica. W końcu jest – droga osiąga
maksymalny punkt, wyżej się nie da.
Szukam jakiegoś punktu widokowego na miasto ale nic nie ma, wszystko ogrodzone
i zabudowane domami. Kawałek dalej, na zjeździe,
znajduję. W prześwicie między
domami można zobaczyć piękną
panoramę niżej położonych dzielnic, z górującymi
kilkoma wysokościowcami. Kontynuuję stromy
zjazd, i jadę na Hlavną Stanicę. Taki sam nieład i bałagan jak wszędzie. Coś tam jem, kupuję
listoki (bilety), odganiam się od Cyganów (kilkuletnia dziewczynka prosi o
papierosa…) i pakuję do właściwego pociągu. Coś jak
InterCity, z Bratysławy do
Koszyc, ja wysiądę w Kralovanach. Podróż mija miło i przyjemnie, lubię jeździć
pociągami, a Słowackimi pociągami to już w ogóle, taka egzotyka trochę, nowość
dla mnie. W
Kralovanach ciemno, pociąg do Trzciany już czeka. Taki spalinowy
szynobus właściwie, jakich pełno na SK/CZ. Tyle że nie taki śmieszny, malutki,
dwuosiowy a trochę większy, przegubowy. Frekwencja niska, wstawiam rower
na tył
i również jedzie się fajnie. Coś tam próbowałem się zdrzemnąć ale w ogóle nie
chce mi się spać. Wpół do dwunastej jestem w Trzcianie. Znajomy rynek, ładnie
iluminowany
Hotel Rohac. Do Rabki 40+km, krajową 7ką, przez Jabłonkę. Ależ mi
się nie chciało tego jechać. Nie żebym był zmęczony, po prostu mi się nie
chciało. Powroty do domu na kołach są po prostu nudne, dołujące, demotywujące, dlatego nie jeżdżę pętli tylko z pkt A do B i wracam pociągiem. Chcąc mieć to jak najszybciej z głowy mocno tu przycisnąłem,
zapuściłem jakiś energetyczny bit i jakoś szły te km. Na zachodzie coś tam się
błyska, burza mnie nie dopada, ale deszcz tak. Przeczekuję go na przystanku.
Ten odcinek zawsze mi się strasznie dłużył. Na szosówce dłuży się nieco mniej.
W końcu jest
Rabka i standardowy kryzys na ostatnim podjeździe. Kilka km i 200m
UP pod kwaterę, to jest najbardziej niszczący fragment, ta końcówka. W łóżku
koło 3.30. Oczywiście włączył się pies i obudził gospodarzy…
Udana trasa, Bratysława poprawiona. Pogoda jakoś dała radę.
Deszcz przeczekałem 3 razy, burzę 1 raz, nie zmokłem w ogóle. Samego zwiedzania
stolicy trochę mało, ale jeszcze tu przecież wrócę. Ten urlop pozwolił mi
zregenerować się. Pomijając więcej czasu na spanie to fajnie się rozłożyły
przerwy na reperację pomiędzy trasami. Zamiast dwóch tras w dwa kolejne
weekendy była jedna trasa, pośrodku tygodnia. Dzięki temu zamiast 4-5 dni na
regerancję pomiędzy kolejnymi trasami (mało…) mam 7-9 dni.
Wiedeń – V
Bratysława – V
Budapeszt – X
Praga – X
Berlin – X
Tak to na dzisiejszy dzień wygląda :)
6.25 (wt) - 3.30 (czw)
AVS 18,2
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2019
Krk - Rabka
d a n e w y j a z d u
67.38 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Na urlop.
16.50 - 21.15
AVS 18,8
Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 050-099, Rabka 2019
Wiedeń :)
d a n e w y j a z d u
608.64 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:5500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/19ebZXhdodRtk6Qq7
Wjaśnienie dlaczego wyszło mi 600km a nie 400:
Krk - Wiedeń (+błądzenie) 460km
zwiedzanie 40km
pociąg Wiedeń - Bratysława
Bratysława kilka km
pociąg Bratysława - Żylina (spóźniony)
pociąg Żylina - Skalite
Skalite - Zwardoń 10km
pociąg Zwardoń - Pszczyna
Pszczyna - Krk 90km
To jest jedna całość, miałem max 30min drzemki.
Po bardzo dobrym maju (deszczowym maju) – 1500km, rekordowym
czerwcu (2440km) i mocarnej pierwszej połowie roku (8k) przyszedł nijaki
lipiec. Jakaś tam przejażdżka do Opola, potem deszczowy weekend na warsztacie.
Po dwóch dekadach miesiąca na liczniku żenujące 400 km. Czas to zmienić, pora
odbić się od dna!!!
Wiedeń, Budapeszt, Praga, Bratysława… W kolejności od
najbardziej niesamowitego. Właśnie mi się przypomniały. Zagraniczne cele na ten
sezon, czas najwyższy się za nie zabrać. Od czego by tu zacząć? Odpowiednio
400+, 400+, 500+, 400+ km. Ostatnio otwarta została pewna furtka. A właściwie
to wypie*dolona z hukiem wielka brama. Mianowicie. Pierwszy raz wracałem z
zagranicy pociągiem. Dokładnie to ze Słowackich
Koszyc. To była jakaś taka moja
wielka obawa, strach, który należało przełamać. ZERO PROBLEMÓW było z tym
powrotem. Ok, obawa przełamana. Do tego potrzeba odbicia się od dna,
wkurwienie na słaby miesiąc, 100% regeneracja i nadmiar sił który trzeba w
jakiś sposób wyładować. Lecimy z Wiedniem ;) A jak się uda to i Bratysława
wpadnie. Do Wiednia drogi są dwie:
- Przez Słowację, niecałe 400, ale po górach.
- Przez Czechy, 400 z hakiem, po pagórkach.
Jako że wiedziałem że z tych 400 raczej 500 się zrobi
wybrałem pierwszą opcję. Plan powrotny zakładał po zwiedzaniu Wiednia
dociągnięcie do Bratysławy (kilkadziesiąt km) i stamtąd powrót pociągiem:
Bratysława → Żylina, Żylina → Zwardoń, Zwardoń → Kato, Kato → Krk. Wg planu 4
pociągi. Czy się uda? Jak widać po kilometrażu – nie udało się ;) Ale po kolei:
Nie najgorzej (niecałe 7h) wyspany, sobotnim, lekko
pochmurnym, ciepłym rankiem wyruszam na podbój Europy. A raczej EUROPY :) Na
pon. wzięty urlop, więc czasu a czasu. Wypoczęte niejeżdżeniem nogi lekko kręcą
i sprawnie łykam kolejne km. Skawinka, Zator i na Andrychów. Nie bardzo wiem co
napisać więcej o tym pierwszym kilkudziesięcio-km odcinku, który znam na
pamięć.
Wypogadzające się niebo, rosnący skwar, podekscytowanie i rzecz jasna lekki
strach rozpoczynającej się właśnie kolejnej wielkiej przygody :) No ok,
coś tam się znajdzie ciekawego, nawet i po drodze do Andrychowa:
- Przygotowania do
Bożego Narodzenia – przezorny zawsze
ubezpieczony.
-
Charakterystyczny przystanek. Zawsze robię tu zdjęcie
gdy jadę na Czechy. Dziś z tą jednak odmianą że paluch pokazuje nie „dobre
rano” a „
guten tag” :)
- W
Andrychowie rzecz bardzo przydatna a rzadko spotykana –
kranik z wodą. Można zmyć z siebie część brudu przed nałożeniem kolejnej
warstwy kremu z filtrem. Zamiast kłaść krem na poprzednią warstwę, z wklejonym
pyłem, piachem i małymi muszkami ;)
Z Andrychowa krajówką na Kęty. Z Kęt (Kętów?) bokami przez
Kozy, największą wieś w Polsce (niemal 13tys. mieszk.!). Po drodze przyjemny
leśny odcinek, z wypasioną
kapliczką po drodze przy której zawsze zatrzymuję się na
odpoczynek. I pierwszy
dobry omen że się uda :) Tam gdzie kiedyś przybył Jan
III Sobieski z odsieczą, tam teraz przybywam ja, z rowerem. A raczej na rowerze
:) Stolicę Podbeskidzia, B-B przelatuję tranzytem – nie ma czasu na jakieś
ryneczki, ławeczki i inne zwiedzania. Robię tylko zakupy i czem prędzej
wylatuję na Cieszyn, drogami
nie zawsze nadającymi się na szosówkę. Upał
wzrasta coraz bardziej, zachmurzenie na górami
takoż. Na szczęście przez te
góry nie będę jechał. Droga (stara krajówka) na Cieszyn jest mocno pagórkowata
i wyeksponowana na słoneczny żar, drzew brak. Dłuższą chwilę umieram więc sobie
na przystanku. Z miasteczek po drodze –
Skoczów. O wojennych wydarzeniach z
tego miejsca przypomina powiewająca tu chyba zawsze Polska flaga. Droga
przeplata się z idącą równolegle ekspresówką, wiodąc raz jedną, raz drugą jej
stroną. Na południu ciągle majaczą wysokie szczyty Beskidu Śląskiego a potem i
Śląsko-Morawskiego. Jak już pisałem przez takie góry dziś jechał nie będę, co
nie oznacza bynajmniej że będzie płasko. Bo nie będzie. Hopki, zmarszczki,
wzgórza i wyżyny towarzyszyć mi będą od Andrychowa, przez całe Czechy, prawie
do Wiednia. Drugi
dobry znak i jest Cieszyn. Miasto tak zabytkowe że bruków to
tu chyba jest więcej niż asfaltu. Jadę na szosówce więc taka nawierzchnia nie
jest szczytem moich marzeń. Granicę przekraczam ok. godz. 17. Teraz to się
zacznie :) Ahoj Przygodo! Czeski Cieszyn zwiedzam tylko przejazdem, czytając
śmieszne napisy i inne szyldy ;) Póki co nawigacja jest prosta – drogą number
648 na Frydek-Mistek. Drugi raz umieram na przystanku – tym zaprzęgam do
działania adekwatne do stopnia zmęczenia środki – Level Upa z
kosmicznymi
dawkami spotykanych w energetykach substancji. Prawdziwy Mocarz. No dosłownie,
działa to jak sok z gumijagód, momentalnie stawia człowieka na nogi :) Z nowymi
siłami ruszam dalej, przez kolejne wioski i miasteczka coraz śmielej
zapuszczając się w ciekawą Czeską krainę. Jest i Frydek-Mistek. Miasto
(po)przemysłowe, jak całe zresztą okolice Ostravy. Kopalnie, opuszczone fabryki
itp. Nadłożyłem tu lekko drogi – skręciłem na Stare Mesto. Myślałem że to jakaś
starówka, rynek, centrum Frydka a to tymczasem miejscowość o takiej nazwie… W
zamian za to odpocząłem nad ładnym
zalewem. Myślałem nawet czy się w tej
wodzie nie ochłodzić (jacyś tam ludzie się pluskali) a czysta to ta woda nie
była (glony)… A dolegliwości dermatologiczne to ostatnia rzecz jaka mi jest w
trasie potrzebna. Już wolę być brudny niż swędzący. Od Frydka do Jicina
będą jechał bocznymi drogami idącymi równolegle i przeplatającymi się z
autostradą. Jest już wieczór (pierwszy wieczór), robi się więc i przyjemnie
chłodno. Za wyjątkiem małego błądzonka w Priborze sprawnie i szybko będę tymi
dróżkami nawigował. Jeśli sugerować by się w 100% znakami to kilkaset metrów
przejechałem
autostradą ;) Ale to był po prostu remont i jedna jezdnia w obie
strony z ograniczeniem do kilkudziesięciu na godz., nie dało się tego nijak
ominąć. W międzyczasie odkrywam że zgubiłem kluczyki do zapięcia… Miałem taki
mały, zgrabny łańcuszek Abusa, którym przypinam rower gdy muszę na 3 min
wejść do większego sklepu. No to mam teraz mały zgrabny łańcuszek Abusa
bez kluczyków. Super. Tzn. kluczyki były dwa, i zawsze woziłem dwa (jakby się
jeden złamał), spięte ze sobą… Głupota. Tzn. trzeba było wozić dwa ale mieć je
osobno. Kiedyś to się zemści, jak zgubię portfel - bo pieniądze, kartę i
dokumenty też wożę wszystko w jednym miejscu… Jak zgubię to zostanę bez
niczego. Muszę to zmienić i mieć trochę pieniędzy pokitrane gdzieś w sakwie i w
kieszeniach spodni albo coś. (Minęły 3 tyg. od trasy… dalej nic z tym nie
zrobiłem). Taka jednak drobnostka nie jest w stanie zepsuć radości z trasy. W
Jicinie już noc. W ostatniej chwili robię zakupy na
stacji – zamykają o 22. Ot
całe Czechy (Słowacja podobnie). W Polsce ciężko znaleźć stację dużej sieci
która by nie była 24/7. Na rynku ładnie podświetlany
zegar i zgiełk nocnego
życia, więc z drugiej strony nie taka znowu dziura. Od Jicina ładnych kilkadziesiąt
km to odcinek który nazywam zwyczajowo „odcinkiem trudnym nawigacyjnie”. Tzn.
drogi inne niż dwu/trzy cyfrowe, do tego w środku nocy. Trzeba uważać na każdej
krzyżówce, każdym rozstaju. Minuta zaoszczędzona na sprawdzeniu GPSa może się
zemścić 20ma minutami jazdy z powrotem ;) W tej ciemnej bezkresnej pustyni
Czeskiego interioru ( ;) ) wyróżnić mogę następujące punkty orientacyjne:
-
Hustopece nad Becvou - jakieś
wesele + kolejny
ZNAK! Kompletnie tego nie planowałem, wziąłem pierwsze lepsze
wafelki z regału a tu znowu ten cholerny Wiedeń :D
-
Bystrice pod Hostynem – dziwny pomnik, i jeszcze
dziwniejsze czeskie piosenki imprezującej młodzieży ;)
-
Holesov – ładna fontanna i ładny rynek.
I tak minęła ta noc (pierwsza
noc) w trasie. Tak, czyli szybko, lekko i przyjemnie, zero problemów z
sennością. Ogólnie zero kryzysów, sama radość z trasy, jechało się lepiej
niż za dnia. Wschód Słońca w Hulinie.
Malowniczy, podobnie jak i tego typu dekoracje – doniczki z kwiatkami na mostkach… W Czeskich, Słowackich i Węgierskich
miasteczkach można takie spotkać. W Polsce dla zabawy wrzucili by te doniczki
do rzeki… Ogólnie poziom wandalizmu jest w tych krajach o wiele niższy
niż w Polsce. Widać to po przystankach autobusowych i wszelkiej innej
małej architekturze, koszach na śmieci, znakach, ławkach… Wiele z tego typu
rzeczy jest tam zniszczona zębem czasu, po prostu zużyta ze starości a nie
zdewastowana.
Kromeryż. To już sporo większe miasto. Z ciekawostek: nawet toy-toye są tu ładniejsze niż w PL – dla mężczyzn zielony, dla kobiet różowy :)
Da się? Da się. Poza tym któraś tam z kolei
kolumna z figurą świętego – w
Czechach tego cała masa. Zegar natomiast
nietypowy – minutnik jest pod spodem,
osobno. Dalsza część trasy to tężejący znowu upał, stromiejące podjazdy w
ostrym Słońcu, problemy ze znalezieniem otwartego sklepu, majaczące gdzieś na
horyzoncie
ciemne chmury. Generalnie narastający coraz bardziej kryzys. Picie
się skończyło. Z jedzenia mam galaretki jeszcze z Biedronki ale na samą
myśl o nich chce mi się wymiotować. Za słodko, od doby nie licząc kilku bułek
jem i piję same słodkie rzeczy. Wmuszam w siebie jednak kilka tych galaretek,
żeby do końca mnie nie odcięło. W końcu jest.
O A Z A. Tzn. stacja z barem. Mało
tego: otwarta stacja z barem! Otwarta stacja z otwartym barem!!! Bo w Czechach to wcale nie takie oczywiste.
Zamawiam pierwszą lepszą pozycję z menu. Nie wiem co to jest, okaże się. Wiem
tylko że „hranulky” to frytki a „czaj” - herbata. No i jest. Wygląda jak jakaś
ryba w panierce ale to „
zasmażany syr”. Bardzo dobre, i co najważniejsze –
NIE SŁODKIE. Herbata też rzecz jasna bez cukru. Kupuję jeszcze bułki z czymśtam
(niesłodkie) na drogę i jestem w stanie jechać dalej. Przynajmniej tak mi się
wydaje. Poooodjazd. Nie, nie jestem w stanie jechać. Jest lipa. W przenośni,
jak i dosłownie. Dosłownie bo
drzewo w cieniu którego kładę swoje zwłoki to
rzeczywiście jest lipa. Cóż za zbieg okoliczności. Po 1,5h jedzenia, drzemania,
przywracania właściwej temperatury ciała jestem wreszcie zdolny do jazdy.
Postaram się nie popełnić drugi raz tego błędu – nie jeść za mało, nie
jeść za słodko. To że jadę dalej nie oznacza bynajmniej że jest lekko – bo
nie jest. Pagórki i pełna lampa – zero drzew przy drodze, same pola uprawne.
Każdy natrafiający się raz na sto lat świetlnych zagajnik przeznaczam na chwilę
przerwy. Chmury które widziałem już rano teraz
widzę jeszcze bardziej. Jest
koło południa, gdy docieram do
Kyjova. Idealna godzina na dotarcie do miasta.
Bo zdążyłem tylko coś kupić na stacji i rozpętała się burza.
Skitrałem się w
podcieniu jakiegoś sklepu i z 45 minut czekałem aż przejdzie. Po czym ruszyłem
dalej, w kierunku Polski. Dokładnie tak :) Skręciłem w drogę 422 ale w złym
kierunku, wskutek czego nadłożyłem 13*2=26km. Skorygować się tego w żaden
sposób nie dało, trzeba było zawracać po śladzie. Ależ się wtedy wkurwiłem.
Może nie będę opisywałem tego co tam się działo, tylko przeskoczmy kawałek
dalej z relacją, jak już mi przeszło. Plus tego taki że bardzo zdenerwowany
człowiek ma bardzo dużo siły. A więc po 2h jestem dokładnie w tym samym miejscu
co byłem, w Kyjovie. Po burzy przez pewien czas było pochmurno i przyjemnie
chłodno, ale to oczywiście stan przejściowy, bo Słońce znów zaczyna operować. W
Hovoranach pomnik
Krecika, winogron (?) i studnia, z której pomocą zmywam z
siebie część brudu (przed kolejną warstwą kremu z filtrem).
Cejc to z
kolei kilka km nieprzyjemnej, brukowej nawierzchni. Emocje rosną, od
austriackiej granicy dzieli mnie już tylko ~30km. W
Cejkoviach próbuję kupić
lody ale mi się to nie udaje, nie rozumiem co Pani do mnie mówi. Za dużo opcji,
smaków było do wyboru, muszę poszukać czegoś z prostszym menu. W Podivinie nie
tylko udało mi się kupić lody ale i drugi w trasie niesłodki, ciepły posiłek :)
Jest bar.
Bar dla bikerów. Niekoniecznie takich jak ja, ale mnie też obsłużyli
;) Wybrałem na chybił trafił, i wylosowałem jakieś mięso. W sosie, z żurawiną i
czymś co w Polsce nazywa się „pyzy”, tylko że większe, pokrojone w kromki, i
lepsze. Ale byłem tak zmęczony i głodny że podejrzewam że bez znaczenia co bym
wybrał to i tak by było dobre. Ostatnie miasteczko na Czeskiej ziemi to
Valtice. Jakiś tam rynek z jakąś tam kolumną, standard. Nie zwracam na to
już większej uwagi bo od Austrii dzielą mnie pojedyncze km. Z tyłu nadciąga
kolejna
burza ale ani myślę tu czekać. Ja chcę do Wiednia! Wciągam stromy
podjazd za miastem, lada chwila powinna być granica. Dziwi brak tablic, często
takie są - że za 3, czy za 1km będzie takie a takie państwo i unijne gwiazdki
dokoła. Tu nie ma nic co by świadczyło że za chwilę zacznie się inny kraj. W
końcu jest! Odnajduję opuszczone, zdezelowane
przejście graniczne. Jednak to że
mi się udało, że to dzieje się naprawdę, dociera do mnie kawałek dalej, gdy
mijam wielką
tablicę z austriacką flagą. Radości nie było końca :) Jeszcze kilka lat temu w najfajniejszych snach nie udało mi się dotrzeć do Austrii, dziś docieram tu nie w śnie, a na jawie :) Mając w
nosie nadciągające burzowe chmury ładną chwilę poświęciłem na zrobienie fajnej
fotki. W końcu nie codziennie dociera się na rowerze z Krakowa do Austrii ;)
Gdy już nacieszyłem się tą chwilą ruszam dalej. Jest mocno w dół. Szybko
zlatuję więc do pierwszej miejscowości. Schrattenberg. Budownictwo bardzo
oryginalne. Pełno małych, malutkich, czasem wręcz
mikroskopijnych (jedne drzwi
+ jedno okienko), przyklejonych do siebie domków. Często rozdzielonych
schodkami… prowadzącymi na ogródek na dachu O.o Za miastem krajobraz podobny co
w Czechach, czyli bezkres
pól uprawnych wyściełających pagórkowaty teren. Z tą
jednak różnicą że tu królują sady (
winnice?) oraz słoneczniki. Sięgające po
horyzont pola żółto-czarnych
kwiatów. Burza została gdzieś w tyle, przede mną
niebo ciemniejące tylko z powodu zbliżającej się nocy. Drugiej nocy. Za
jasności zdobędę jeszcze Hernrnrncośtamcośtam oraz
Poysdorf. W tym drugim
podobna co w Czechach kolumna (tylko bardziej zdobiona) oraz widok przy którym
serce mocniej zabiło –
pierwszy drogowskaz na Wiedeń!!! Co prawda tą drogą
(autostradą) tam nie pojadę, ale pierwszy drogowskaz jest. Ja pojadę drogą
nr 7, czyli chyba jakiś odpowiednik polskiej krajówki. Po austriackich, gładkich
asfaltach sypie się naprawdę pięknie ;) Zacząłem się tylko zastanawiać czy te
idące równolegle po obu stronach drogi asfaltowe alejki to nie są czasem
ścieżki rowerowe? Nie są one jednak w żaden sposób oznaczone. Kawałek taką
dróżką przejechałem ale szybko porzuciłem ten plan – są mniej gładkie i trochę
zapiaszczone. Może to po prostu drogi dojazdowe do pól uprawnych. Wszędzie
wokół widać niemiecką (w tym przypadku austriacką) solidność. Znaki drogowe
mają taką ramę z rur że największa wichura ich nie ruszy. Asfalty – już
wspominałem. Do tego np. ronda są często betonowe, betonowa była też autostrada
nad którą przejeżdżałem. Linia energetyczna – w nocy cała miga czerwonymi
lampkami. No właśnie, jest już noc. Gwieździsta, dość ciepła i przyjemna.
Wiatr ustał, za to od wieczora towarzyszy mi niesamowity koncert – świerszczy,
koników polnych (?). Wiadomo o co chodzi. Ale moc i euforia jakoś się kończy i
zaczyna się kryzys. Senny kryzys. I tu mały zgrzyt – jadę chwilowo przez
odludny teren i nie ma żadnego przystanku, żadnej ławeczki. Aż sobie na jednym
podjeździe usiadłem na asfalcie, wciągnąłem energetyka i zamknąłem na chwilę
oczy. Trochę lepiej. Na jakiś, nie za długi czas, wystarczy. Oby do ławeczki.
Tej jednak ani widu ani słychu. Tak że w końcu zapomniałem że chce mi się spać,
i przestało mi się chcieć spać. Z większych miasteczek Mistelbach, poza
tym ileś tam cośtam-dorfów. Odnoszę wrażenie że połowa miejscowości tutaj
kończy się na -dorf, ¼ na -berg a reszta inaczej :D Nie bardzo pamiętam ten
fragment trasy, wszystko zlewało mi się już w jedną całość. Same -dorfy,
-bergi, a Wiednia jak nie było tak nie ma. W końcu senność łapie mnie na dobre
i z pół godzinki z przerwami drzemię na ławeczce na przedwiedeńskich
przedmieściach. A tak wygląda
austriacki przystanek :D Brakuje tylko jakuzzi i
łóżka wodnego :D Pół godziny takiego kimania i energia wraca, ze zdwojoną siłą. Ileś skrzyżowań i rond
(betonowych rond) dalej wreszcie JEST.
W I E N. No tu to już w ogóle mi się
spać nie chciało ;) 3 w nocy. Czyli idealnie. Pozwiedzam sobie to wielkie
miasto trochę nocą, a trochę za dnia. Prosta jak drut droga opada w dół, na
horyzoncie majaczą migające na czerwono światła, zapewne drapacze chmur. Mijam
kolejne skrzyżowania, kolejne wielkie (większe niż w Krk ;) ) gmachy coraz
bardziej ekscytując się tym co się właśnie dzieje. A dzieje się to, że to o
czym jeszcze kilka lat temu mogłem tylko poczytać i pomarzyć. Dziś sam takie
coś jeżdżę i sam mogę o tym pisać :) Ileś skrzyżowań, gmachów i nic mi
niemówiących niemieckich szyldów dalej docieram do mostu, którym przekraczam
Dunaj. A raczej jedną z jego odnóg. Potem kawałek bulwarem, i drugim mostem do
starej (chyba) części miasta. Tak właściwie to nie wiem gdzie jechać, nie wiem
co ze sobą zrobić. Wszystko takie wielkie, takie ciekawe, takie inne.
Wymyśliłem: zwiedzając po drodze będę kierował się w stronę dworca. Dworca. HAUPTBAHNHOF
znaczy się. Tam obczaję temat powrotu pociągiem, kupię bilety i pozostały do
odjazdu czas poświęcę na zwiedzenie. Od jakiegoś czasu wiem już bowiem że nie
będę miał sił ani chęci kręcić kilkadziesiąt km do Bratysławy. Podjadę tam
pociągiem, zwiększając tym samym ich ilość potrzebnych do powrotu do pięciu ;)
Budzi to pewne moje obawy. Na razie staram się tym nie przejmować, zwiedzam
sobie. Nie ukrywam że najbardziej kuszą mnie drapacze chmur. Te migające gdzie
wysoko czerwone lampki działają na wyobraźnię. Na zdjęciach oczywiście nic nie
widać. Jakiś tam jeden
wieżowiec zaliczyłem. Minąłem dworzec, całkiem spory.
Ale to nie ten. To nie HAUPTBAHNHOF. HAUPTBAHNHOF jest widocznie jeszcze
większy. Dwie ciekawostki które na razie zwróciły moją uwagę:
- budki
telefoniczne O.o Jest ich dużo, na monety, Eurasy.
Ale pewnie nikt nie używa – jak wszedłem do jednej do głowy przykleiła mi się
pajęczyna ;)
- ścieżki
rowerowe. O tak. To
jest prawdziwa ciekawostka Wiednia. Wąskie i jednokierunkowe. Ale to można zrozumieć.
To nie jest zbudowana pod wojnie od zera Warszawa, gdzie ulica od budynku do
budynku ma 100m szerokości. To jest zabytkowe miasto i tu jest tylko 50m ;) A i
tak wszystko udało im się tu upchać: jezdnię, torowisko tramwajowe, zejście do
stacji metra, chodniki, pas zieleni z pięknymi platanami i rabatkami z
instalacja zraszającą (umyłem się trochę ;) ) dodatkową uliczkę z
miejscami parkingowymi i właśnie ścieżki rowerowe. Wąskie, jednokierunkowe ale
idealnie gładkie, perfekcyjnie oznakowane, łagodnie wyprofilowane zakręty,
zachowana skrajnia wobec wszystkiego, najmniejszy listek platanu nie muśnie
głowy. Pustymi (noc) jezdniami ciśnie się pięknie ale nieco wolniej, ścieżkami,
też fajnie. Tą sielankę zwiedzania przerywa kontrola Polizai. Tzn. miłej (i ładnej, Austriaczki nie są brzydkie) Pani Policjantce coś nie pasuje. Już myślałem że
brak dzwonka, zdjęty kask albo co gorsza moja jazda po jezdni. Po chwili
dogadaliśmy się po ang.: „It’s too bright!”. Znaczy się Walle za mocno mryga
diodami :DDD Przełączyłem na tryb stały i było OK. Uff :) To chyba najlepsza
rekomendacja tej lampki – świeci tak mocno że aż za mocno. Ileś
pomników,
przecznic i drrrogich samochodów dalej wreszcie jest. HAUPTBAHNHOF. No naprawdę
spory – pociąg odjeżdża stąd średnio co jedną minutę ;) Dłuższe dłubanie w
telefonie i już wiem, już wszystko wiem. Pociagi do Bratysławy oczywiście
jeżdżą. Początkowo trochę przeraziło mnie że do Bratysławy Hlavnej Stanicy
(Głównej) są po 2-3 przesiadki. Ale chwilę później już wszystko obczaiłem – wystarczy
mi pociąg do Bratysławy Petrzałki (taka stacja). Z Petrzałki do głównej stacji
jest raptem kilka km i godzina czasu, przeturlam się na rowerze przy okazji
zwiedzając coś niecoś. Bez problemu kupuję bilet na REX (Regional Express),
odjazd 9.45. Tak mi wyszło, że to musi być ten pociąg jeśli chcę zdążyć na
wtorek do pracy (jest poniedziałek rano). Mam więc niecałe 4h na zwiedzanie.
Mało, ale co zrobić. Wyznaczyłem sobie 3 cele must-see, w kolejności od
najważniejszego:
1. Opera Wiedeńska
2. 250m wieżowiec, najwyższy w Wiedniu i całej Austrii
3. Dunaj (w nocy niewiela było widać)
+ co się trafi po drodze
Jadę więc w poszukiwaniu Opery.
Po drodzę zwraca jednak mą uwagę co innego – wystająca zza budynków wysoka i
smukła wieża. Coś jakby minaret? Po objechaniu dookoła okazuje się jednak że to
świątynia Chrześcijańska. Oprócz tych wież (dwie były) wyróżniają ją
rozmiary,
i wielka fontanna obsadzona palmami O.o Wielkie
gmachy, monumentalne pomniki,
nowoczesne biurowce – nie zliczę ile tego było. Więc zamiast tego może jeszcze
trochę o niemieckiej (w tym przypadku austriackiej) solidności: oprócz tego perfekcyjnego
zagospodarowania przestrzeni miejskiej perfekcyjna jest też jej
jakość wykonania. Dosłownie, ma się wrażenie że przed położeniem
każdej najmniejszej kosteczki bruku, najmniejszej płytki chodnikowej robotnik
przez 5 minut myślał jak ją położyć żeby było dobrze. Tak to wszystko idealnie
do siebie pasuje i jest tak trwałe. Przykład pierwszy z brzegu – jakiś remont,
deski położyli. A ich brzegi
wyrównali asfaltem żeby ktoś się przypadkiem nie
potknął. Kawałek dalej inny remont, zdjęcia nie zrobiłem, ale aby nie uszkodzić
pni drzew otoczyli jest drewnianymi koferdamami, kuferkami. W Polsce by
obłożyli kilkoma dechami i drutem powiązali. Na takich właśnie rozkminkach mija
mi zwiedzanie Wiednia. Jakie to wszystko wielkie i jak solidnie zrobione. Mijam
inną (wielką, a jakże)
fontannę i wreszcie jest – Opera Wiedeńska. Nie bardzo
jest jak zrobić dobre ujęcie, a i też nie chciało mi się za bardzo szukać –
inne cuda czekają. Więc takie tylko wyszło, „żeby nie było, że mnie nie było”.
Opera zaliczona. Dwa pozostałe cele – wieżowiec i Dunaj – są koło siebie, tzn.
biurowiec jest zaraz na drugim brzegu rzeki. Już go widzę
w oddali. Najpierw
jadę ścieżkami a potem mi się znudziło i na wielki (2x3 pasy) most wlatuję
jezdnią. Widok z przejazdu tym mostem zapiera dech w piersiach. Zdjęcia nie
zrobiłem (nie będę stawał na dwupasmowej drodze) ale w necie znalazłem.
Normalnie jakbym do Nowego Jorku wjeżdżał :D Wieżowiec jak i całe to centrum
biznesowe robi
wrażenie. Mógłbym cały dzień jeździć w te i we wte i oglądać te
cuda ale trzeba wracać na pociąg. W drugą stronę jadę mostem tak jak się
powinno jechać – pod jezdnią są chodniki i ścieżki rowerowe (+ linia metra).
Opera,
wieżowiec, Dunaj też zaliczony. Po drodze na dworzec jeszcze raz
fontanna, tym razem z
tęczą i ta wielka pomniko-obelisko-kolumna. Kupuję
jeszcze precle na drogę – ceny takie same jak w Polsce. Tylko że waluta inna ;)
Zamiast 1zł - 1Eur ;) Pociąg przyjeżdża rzecz jasna punktualnie ale wcale nie okazuje się być żadnym
ekspresem tylko odpowiednikiem nowoczesnych polskich
Regio. Miejsce siedzące –
na schodach. Ale to akurat najmniej ważne. Ważne że jedzie i że powoli
przybliża mnie do Krakowa, że powoli wracam do domu. W Bratysławie do przejechania
mam kilka km, ze stacji na dworzec główny. Niby wszystko fajnie, przejeżdżam
przez słynny most, w oddali
Zamek Bratysławski. Są wysokie wieżowce i jakieś
tam zabytkowe centrum. Ale widać jednak tą Słowacką biedę – przy wejściu do
nowoczesnego biurowca jest przejście dla pieszych. A przy tym przejściu
sygnalizator postawiony chyba jeszcze za poprzedniego ustroju – sama rdza, gdzieniegdzie placek lakieru. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo lubię
zaściankowo-górsko-zadupiaste Słowackie klimaty. Takie tylko luźne
spostrzeżenie, myślałem że ta bieda jest wszędzie wokół a stolicę mają
odpicowaną. Okazuje się że nie. Po drugiej stronie Dunaju jeszcze kilka
uliczek, zwracający uwagę budynek w kształcie
odwróconej piramidy i jestem na
Hlavnej Stanicy. Spostrzeżenia podobne co przed chwilą,
dworzec klasy Rzeszowa Głównego, ale jak mówiłem, nie przeszkadza a ciekawi mnie taka egzotyka. Drugi
pociąg, do Żyliny (tzn. Koszyc, ale ja wysiadam w Żylinie) to Słowacki
odpowiednik polskich międzymiastowych TLK/IC. Coś pomiędzy, jeśli chodzi o
standard. Wagony stare ale wyremontowane i z klimatyzacją. No i jest ich tyle
że ciężko zliczyć – miejsca mnóstwo. Jedynym zgrzytem jest tu 9-min opóźnienie
z jakim ten pociąg startuje. A na następną przesiadkę mam pojedyncze minuty.
Jeśli jest skomunikowany to nie problem, poczeka. A jeśli nie to… ;)
No właśnie. Nie poczekał. I cały misterny plan
w pizdu :D Drugi wkurw mnie złapał acz sporo mniejszy niż ten gdy nadłożyłem
26km. Wertując w telefonie słowackie strony szukam alternatywy. Biorę pod uwagę
najróżniejsze opcje, w tym nawet powrót do Krakowa na gumowych kołach z Żyliny. W końcu
wychodzi mi tak: pojadę następnym, za godzinę, nie do Zwardonia a do Skalitego,
to zaraz pod granicą. Stamtąd kilka km na rowerze do Zwardonia. Ze Zwardonia
Regio do Kato, ew. Pszczyny, jeszcze się zobaczy, i końcówka do Krk na rowerze.
W każdym razie na ostatni pociąg z Kato do Krk się nie załapię – odjeżdża 15min
po przyjeździe tego ze Zwardonia. Wdrażam plan B. Wsiadam do następnego vlaku,
w stronę polskiej granicy. Wagonowy zdezelowany złom. Ale to nie jest ważne,
ważne że jedzie i że jestem coraz bliżej Krakowa. I że w
toalecie jest schemat
instalacji wodnej. Już wiem ile litrów wody zabierane jest do spłukiwania
kibla. Tzn. ile było by zabierane, gdyby ta instalacja działała ;) W każdym
razie docieram do
Skalitego. Stąd kilka km i 40min do odjazdu ze Zwardonia.
Sprawdzając dokładnie na GPSie okazuję się że te „kilka km” to 9km, w tym
stromy podjazd. Czyli już tak wesoło nie jest. Daję z siebie wszystko co
najlepsze, cisnąc pod górę z palącymi udami, i zdążam, 4 minuty przed odjazdem.
W Regio o nieco wyższym niż słowackim standardzie podejmuję decyzję że jadę do
Pszczyny. Z Pszczyny jak i Kato tyle samo do domu - ~90km. W w Pszczynie będę
40min wcześniej + nie będę musiał się przebijać przez aglomerację GOPu. (+
nie wpadnę na pomysł zwiedzania Katowic). Tak też robię. Wysiadam w
Pszczynie,
i wypoczęty po pół dnia w pociągach ruszam do domu. Tzn. bardziej wypoczęty niż
gdybym te pół dnia spędził na rowerze. W każdym razie ta ostatnia, szósta, nadprogramowa setka weszła nadspodziewanie lekko. Może to siedzenie na dupie w
pociągach, może bliskość domu, może przebyta właśnie niesamowita przygoda tak
dodawały sił. W Brzeszczach wahałem się czy jechać na Oświęcim czy na Polankę.
Droga podobna. Przypomniało mi się że ta druga opcja jest pagórkowata i już nie
miałem wątpliwości z wyborem. Podjazdów mi już na dziś wystarczy ;) Drugim
plusem jazdy na Oświęcim był Shell i dwie
zapiekanki tam wciągnięte. Jak kiedyś
pisałem – spośród tych odgrzewanych stacyjnych te z Shella są bezkonkurencyjne.
Droga zaczęła dłużyć się dopiero przed Skawiną – ale tam zawsze tak mam.
Czerwone światła kominów elektrowni wydają się nie przybliżać w ogóle. W końcu
jest Skawina, jest i deszcz. Największe uderzenie przeczekuję na przystanku,
gdy słabnie jadę dalej. Potem jeszcze raz lunęło w Kobierzynie. W domu o 2 w
nocy, we wtorek. Za 7 godzin wypadało by być w pracy ;) I byłem, za 7,5h.
Kolejna niesamowita przygoda za
mną. Dystans co prawda rekordowy nie jest ale:
- Rekordowa jest jej
„zagraniczność” - zaliczyłem 4 państwa, poza tym pierwszy raz zapuściłem się
tak daleko od granic PL.
- Rekordowe mogło też być
przewyższenie – z GPSies wychodzi 5,5tys., ale to jest mało dokładny wynik.
- Rekordu ilości pociągów użytych
do powrotu niestety nie pobiłem – tylko wyrównałem wynik z ub. roku. Z Siedlec
też wracałem czterema.
Z innych spostrzeżeń to możliwe
że mniej zmęczył by mnie wariant przez Słowackie góry – podjazdy cięższe ale
więcej lasów, i cienia. A Słowackim kolejom to w sumie jestem wdzięczny za ten
pociąg którego nie było – dzięki nim zrobiłem 600 a nie 500km ;)
Nasunęła mi się jeszcze taka
refleksja że ciężko będzie mi osiągnąć cel bardziej niesamowity od Wiednia. Na
pewno zrobię niejedną dłuższą, bardziej górzystą i cięższą trasę ale nie wiem
kiedy dojadę do czegoś co przebije Wiedeń. Bo Budapeszt i Praga co najwyżej
mogą się z nim równać, a raczej są trochę pod nim w hierarchii.
/EDIT: Właśnie znalazłem taki
cel, który przebije Wiedeń ;) Szczegółów na razie nie zdradzam.
7.35 (sb) - 2.00 (wt)
Nowe gminy: 1
Śląskie: 1
Rajcza
Zaliczone szczyty:
Beskid Śląski:
Przeł. Przysłop (Przeł. Myto) 701
Kategoria ^ UP 5000-5999m, > km 600-699, Powrót pociągiem
Chillout 2
d a n e w y j a z d u
229.11 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/oXYt2HTRDY2A6b3N7
6.40 (6.07) - 10.40 (7.07)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 200-249, Powrót pociągiem
Triban lipiec 2019 (zbiorówka)
d a n e w y j a z d u
0.57 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Ten szalony dystans to test maszyny przed Wiedniem ;)
SiR lipiec 2019 (zbiorówka)
d a n e w y j a z d u
237.71 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Steel is Real ;) (archiwalny)
Zbiorcze km z Tańczącego za miesiąc lipiec.
Kategoria Zbiorówka :(