Bratysława
d a n e w y j a z d u
400.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://connect.garmin.com/modern/activity/20221659721
https://connect.garmin.com/modern/activity/20221676465
https://photos.app.goo.gl/a4F3kAuSKBQy3E1DA
Na ostatnie (?) w tym roku uderzenie upałów trzeba
zaplanować jakąś traskę. Pewną trudnością jest tu silny halny, tj. wiejący z
południa Europy wiatr. Przeglądam prognozy, wykresy, i mam dziwne pomysły aby
pojechać gdzieś na północ. Tylko gdzie i po co? Olsztyn, Białystok? To są moje
dwa niezaliczone polskie miasta, które kiedyś wypada zaliczyć. Ale mi się nie chce.
Może Wawa? Ale to za blisko, wycieczka z założenia ma być 3-dniowa. Ryzykuję, i
postawiam uderzyć standardowo za granicę. Wiedeń, a jak się nie uda, to
Bratysława.
Podjeżdżam sobie najnudniejszy odcinek do New Targu
pociągiem Regio. Tak że trasę rozpoczynam dopiero o 11tej. Jest bardzo gorąco,
porno i dusno. W N. Targu zawsze ten sam problem z błądzeniem po terenach
przemysłowych zanim wjadę na trasę rowerową, ale w końcu się udaje. Póki co
wiatru w mieście za bardzo nie odczuwam. Trasa rowerowa również na razie biegnie w lesie, więc też problem chwilowo nie istnieje. Jednak pierwszy wyjazd na
otwarte przestrzenie ujawnia pełną skalę problemu. No nakurwia wichrem, i to
konkretnie. W twarz, lub czasem trochę z lewa. Nie jest dobrze. Powoli kulam
się jednak z do przodu z nadzieją, że wjadę w górskie doliny Słowacji i będzie
wiać mniej. W nocy też powinien wicher ucichnąć, a i jutro wg prognoz również
ma osłabnąć (yhy…). Malownicza trasa rowerowa idzie śladem dawnej linii
kolejowej. Co za tym idzie jest łagodnie wyprofilowana, i zalicza zabytkowe
mostki i wiadukty. Po lewej piękny widok na panoramę Tatr. Dociągam nią do Trsteny. Tu wskakuję na
krajową szosę, i obieram kurs na Oravsky Podzamok, Dolny Kubin. W Twardoszynie
fotka rynku z ogromnymi topolami. Po wjeździe w dolinę rzeki Oravy, droga wiję
się pomiędzy górami. Przez co faktycznie wiatr staje się mniej uciążliwy, a
czasem droga wywija tak wzdłuż rzeki, że nawet wieje w plecy. Z którymś
zakrętem na szczycie strzelistej skały wyłania się dobrze znana sylwetka wieży.
Tak, to mój ulubiony Zamek Orawski. Jest on naprawdę imponujący. Najwyższa
wieża wzniesiona jest właśnie na ponad 100m metrowej skale, ponad doliną rzeki
Oravy. Mały podjazd i zjazd do kolejnego check pointu, czyli Dolnego Kubina.
Ponad okolicą góruje potężny masyw Wielkiego Chocza (ponad 1600m n.p.m.!). Przez
Kubin tylko przelatuję, a myślami jestem już w McDonaldzie w Martinie ;) Chcę
dotrzeć do Martina jak najszybciej, również po to, aby zrobić zakupy przed
nocą. W Kralovanach następuje zaś zmiana rzeki, tj. Orava wpada tu do wielkiego
Wagu, i wzdłuż niego będę kontynuował jazdę przez wiele km. Droga skręca też bardziej
na zachód, więc problemu z wiatrem chwilowo nie ma. Im bliżej wieczora tym
bardziej zachmurza się. Spadło nawet kilka kropel deszczu. Do Martina dociągam
przez zmrokiem, który zapada już szybko, po przed 20tą. W mieście robię szybkie
zakupu w Billi, oraz wpadam do McDonalda. Nie żebym był fanem tej sieci, bo
stosunek cena/ilość żarcia jest tu bardzo niekorzystny. Ale niewątpliwą zaletą
jest możliwość zakupienia jedzenia przez tablet, nie trzeba dukać po słowacku
oraz pokazywać paluchem co chce się kupić ;) Co bardzo ważne, można też
podładować telefon, są gniazdka. Z Martina wyjeżdżam już po zmroku. Teraz czeka
mnie odcinek specjalny. Czyli bardzo wąski i bardzo ruchliwy odcinek drogi nr
18. Szosa wije się doliną Wagu, i jest przyklejona do stromego zbocza. Przez to
jest również wąska, nie ma miejsca na szerszą. Do tego ciągną całe stada TIRów
– bo nie ma weekendu, tylko jest czwartek. Na szczęście droga idzie delikatnie
w dół, za rzeką, oraz chwilowo obiera północno-zachodni kurs, czyli mam
idealnie z wiatrem w plecy. Pędzę więc ile zębów w blacie, żeby mieć ten
stresujący i niebezpieczny fragment za sobą. Uff udało się :) Przed Żyliną
ciągle jestem żyw. Chyba ostatni raz pojechałem tędy w dzień roboczy. Jak tak jechać
to tylko w weekend, gdy mało ciężarówek. W dni robocze lepiej jechać objazdem –
boczniejszą drogą nr 583 przez Terchovą. Z tym że tam jest spory podjazd do
wciągnięcia. Ale kiedyś ten odcinek 18ki był jeszcze gorszy. Był tu układ drogi
2+1. Tj. pod górę 2 pasy a w dół jeden. Kierunki drogi rozdzielone betonowymi
separatorami. ZERO POBOCZA. Jeśli jechało się w dół rowerem 35km/h, to za
plecami miało się 30 aut również jadących 35km/h, przez ładnych parę km :D
Teraz jest ździebko lepiej. Po jednym pasie w każdą stronę, bez separatorów, za
to są skromne, asfaltowe pobocza po obu stronach. Przed Żyliną opuszczam
niebezpieczną drogę, i zjeżdżam w dół, nad zbiornik wodny na Wagu (Vodne Dielo
Zilina). Jego brzegiem idzie fajna alejka pieszo-rowerowo-biegowa, którą
docieram do centrum miasta. Badam radary burzowe, ale oprócz jakichś placków z
małym deszczykiem, nad Słowacją generalnie czysto. Najbliższe burze hen daleko,
w Czechach. I oby tak zostało. Noc jest bardzo ciepła. Zwiedzanie Żyliny tylko przejazdem.
Co dziwne miasto jest mocno rozimprezowane. Przecież jest czwartek, a nie
pt/sb. Ale to się potem wyjaśni. Odnajduję wylot drogą 61, prosto na
Bratysławę. Równe 200km do stolicy Słowacji, cały czas jedną drogą, nr 61. Tu
wreszcie zaczyna się przyjemna jazda, gdyż cały ciężki ruch tranzytowy idzie
równoległą autostradą. Noc jest ekstremalnie wręcz ciepła. Pośrodku gór, przed
trzecią w nocy licznik pokazuje ponad 26’C!!! Te ciepłe podmuchy wiatru w twarz
są wręcz niesamowite. Niezbyt też mocne (póki co), więc nie przeszkadzają
zbytnio w jeździe. Senność również nie przeszkadza, kilka krótkich (i ciepłych)
drzemek na przystankach pozwala gładko przetrwać noc. Okolice doskonale mi
znane, jechałem tą drogą na Bratysławę wiele razy. Cukrownia po prawej,
cementownia po lewej. Z większych miast Povazska Bystrica, Dubnica n/ Wahem,
Ilava itp. itd. Trenczyn. Trenczyn wraz ze swoim charakterystycznym zamkiem na
skale wita mnie już po świcie. Przejeżdżam przez rozpierdolony, dziurawy (czyli
typowy dla Słowacji), wielki most nad wielkim Wagiem. Kawałek odpoczywam tu sobie
od głównej drogi, i jadę alejką pieszo-rowerową po wale rzeki. Poranek
pochmurny, ale tylko do czasu, zaraz wiatr rozwieje te chmury. Tak. WIATR.
Zaczyna się na dobre. Wyjechałem spomiędzy gór na rozległe równiny południowej
Słowacji i skurwiel rozkręca się na dobre. Towarzysz wiatr będzie mnie męczył i
wiał w ryj odtąd aż do Seneca, czyli przez ostatnie 100km :) Widać to dobrze na
mapce Garmina, po kolorze śladu. Pomimo płaskiego odcinka prędkości mam tu
niewysokie. Wlokę się 12km/h, a jak przycisnę to czasem 16 się uda :D Do tego
boli mnie stopa (od wyginającej się podeszwy), bolą mnie dłonie i mam dość
wszystkiego. Klnę na głos, rzucam rower na ziemię, leżę w krzakach i zbieram
siły… Ale jakoś walczę. Przeliczam czas/km i już wiem że jak chodzi o Wiedeń to
uj, dupa i kamieni kupa. Nie da rady. Dobrze będzie jak zdążę do Bratysławy
przed zmrokiem i się wykąpię w zalewie. (Nie, nie zdążę i się nie wykąpię…) W Pieszczanach, dość ładnym jak na SK miasteczku, wciągam zasłużoną pizzę. Jak
zawsze w tym samym lokalu 4 wielkie ćwiary za łącznie 8 EUR, czyli nie drogo. Przy
okazji wyjaśnia się o co chodziło z tą weekendową nocą w czwartek w Żylinie. Ta
noc była weekendowa, bo piątek w SK jest święto państwowe, rocznica powstania. Zorientowałem
się po tym jak wszystkie markety w mieście były zamknięte. Za miastem wyłania
się na horyzoncie kolejny milestone tej trasy, czyli chłodnie atomnej elektrostancji, na horyzoncie, ponad polami kukurydzy. W Pieszczanach nie
kupiłem nic do picia, i zaczynam że tak powiem usychać, bo jest już ze 30
stopni. Odbijam w bok w jakieś miasteczko w poszukiwaniu sklepu, ale wszystko
zamknięte. Na szczęście mijam znak – stacja benz. za 2km. I faktycznie jest Slovnaft.
Wymarzona oaza na tej rozpalonej patelnii. Tankuję tu naraz ponad litr różnych
kolorowych i niezdrowych płynów, oraz wody. Zaraz potem mijam dobrze znane mi
dwa potężne zbiorniki czegośtam. Nakurwia wichrem w ciągu dalszym, tu się nic
nie zmienia :) Zmienia się za to stan nieba. Staje się ono coraz bardziej
zachmurzone. Znowu spadło parę kropel deszczu. Doczołguję się do Trnavy. Tu mam
pomysł aby zjeść coś ciepłego. Niestety na pomyśle się kończy, bo KFC
zamknięte. Jakieś przedrożone lody tylko kupuję na OMVce. Do Bratysławy tak
blisko, i tak daleko zarazem. Jakieś 50-60km. Kilometry tej męki odliczają mi
tabliczki z kilometrażem, zarówno przy szosie, jak i przy idącej równolegle
linii kolejowej. ALE PIZGA MAM DOŚĆ. Do tego zaczynam odczuwać miękkość w
tylnim kole… Uchodzi powietrze, na szczęście powoli, więc będę ino dopompowywał
po drodze… Do Seneca dociągam przed 20tą, czyli o zmroku. Już wiem że nie zdążę
się wykąpać w zalewie w Bratysławie. Ani nawet w tych małych jeziorkach, które
są zaraz za Sencem, obok drogi. Bo zaczyna się prawdziwa wichura, która
przygnała deszcz… Patrzę na radary a tam strefa opadów ciągnie się od
Chorwacji, i wjeżdża właśnie na Słowację… Mam dość. Chowam się pod dachami,
nawet nie mam siły ubieram ubrania p/deszcz. Mam tak dość wszystkiego, że
wpadam na pomysł podjechania stąd ostatnich 25km pociągiem. I tak też robię, w
dupie to mam. Już się w życiu najeździłem w deszczu, i pod wiatr też się
najeździłem. Akurat zaraz jest pociąg, którym kosztem 3 EUR teleportuję się na Bratyslavę Hlavną Stanicę. Deszcz w sumie nie za mocno popaduje. Do tego jest
taki gorąc, że szybkość schnięcia ubrań jest równa szybkości ich moknięcia ;)
Czyli stan zamoczenia się nie zwiększa. Nie ma sensu wyciągać ubrania p/deszcz.
Zwiedzanie rozpoczynam od wciągnięcia kebsa, oraz wspomożenia się życiodajnym energolem.
A potem zaczynam nocne szwędanie po rozimprezowanej stolicy. Z tym że zamek mam
w dupie. Byłem pod nim nie raz, nie mam siły wspinać się na to wzgórze. Dziś
skupiam się głównie na mostach, oraz różnych parkach, trasach rowerowych wzdłuż
Dunaju itp. itd. Zaliczam m.in. Sad Janka Krala, oraz wszystkie 4 mosty w
centrum miasta. Na pierwszy ogień idzie Most SNP - ten najbardziej znany,
symbol miasta, chyba każdy wie jak wygląda. Potem kieruję się na Most Apollo, z
wielkimi białymi łukami i linami, przejeżdżam nim do północnej części miasta.
Następnie kieruję się na najbardziej na wschód położony, Pristavny Most. Ten zawsze
robił na mnie nie mniejsze wrażenie niż most SNP. Gdyż jest po prostu OGROMNY.
Nie chodzi mi tu tylko długość (wszystkie mosty mają po kilkaset m długości),
ale o ogrom jego konstrukcji. Górą idzie wielopasmowa jezdnia, a pod nią, z 8m
niżej, wewnątrz potężnej kratownicy jest poprowadzona magistrala kolejowa. A po
obu jej stronie dwie kładki pieszo-rowerowe. To zdjęcie dobrze pokazuje ogrom tej konstrukcji. Na most, z obu stron stron Dunaju,
prowadzi plątanina efektownych estakad, na 20-25 metrowych żelbetowych filarach, pośród/ponad drzewami bujnego lasu. Z mostu rozpościera się panorama
na wieżowce w centrum, oraz na port rzeczny na Dunaju z wysokimi dźwigami. Pristavnym
jadę na południowy brzeg rzeki, a do centrum, na północ, wracam na sam koniec Starym Mostem. Dostępnym tylko dla rowerów/pieszych/tramwajów, z
charakterystyczną zieloną konstrukcją kratownicową. W międzyczasie przestaje
padać… Czyli można było jechać z Senca na rowerze. Ale w dupie to mam.
Bratysława zdecydowanie ma swój klimat. Z jednej strony pokruszone chodniki,
zardzewiałe latarnie stawiane pewnie jeszcze przez czechosłowackich towarzyszy.
Inne relikty poprzedniego ustroju, typu rozwalające się betonowe płaskorzeźby, pomniki
czczące kult pracy i potęgę socjalistycznego ustroju. Z tym wszystkim
kontrastują niewiele niższe od warszawskich, sięgające niebios szklane wieże. Dworzec
kolejowy – dla odmiany stary, obskurny, zażulony, zaszczany, zasrany,
socjalistyczny. Całości dopełniają ciekawe drzewa – jeden gatunek, którymi
obsadzone są wszystkie ulice. Nie wiem jaki to gatunek, w PL chyba on nie
występuje. Mają charakterystyczne drobne liście występujące w ilości po 20-30szt
na jednej łodyżce. Cóż podoba mi się ten misz-masz, ten uroczy Słowacki
pierdolnik :) Co godzinkę dobijam tylne koło, nawet nie mam siły zabierać się za
wymianę dętki… Wciągam jeszcze 4 ćwiary pizzy, tym razem drożej, łącznie 12
EUR. Robię jakieś zakupy na drogę. Bilet już kupiony – na pierwszy pociąg, do
Żyliny. Odjazd 5.27. Z kolejnymi pociągami się zobaczy. Nie chcę kupować od
razu biletu na następny pociąg, bo mam złe doświadczenia z przesiadkami w
Żylinie. Dwa razy uciekł mi tam pociąg… W pociągu coś tam pospałem. W
międzyczasie wstaje nowy dzień. Na razie bardzo chmurny i mglisty. Ale gdy
wysiadam w Żylinie zaczyna wychodzić Słońce. Mam ponad godzinę na przesiadkę, i
bardzo dobrze. Zrobiłem rundkę po centrum Żyliny, dokupiłem żarcia. Ten dworzec
chyba od kilku lat jest w remoncie i dalej nie skończyli :D Ale przynajmniej
działają już wyświetlacze z odjazdami - nie muszę bazować na komunikatach (po
słowacku) z głośników. Tak że pociąg mi dziś nie ucieka :) Dojadę nim do
Bogumina (Czechy, zaraz pod polską granicą), a potem się zobaczy. Ostatecznie na
ostatni pociąg kupuję bilet nie z Bogumina, a z Chałupek – pierwsza wioska po
polskiej stronie granicy. Na przejazd paru km mam 1,5h. Przynajmniej sobie
zwiedziłem kawałeczek CZ/PL, i odbiłem częściowo stracone kilometry na odcinku
Senec-Bratysława. Pojeździłem w te i nazad po wiosce, po stacji, po peronie,
nabijając kilometry, tak żeby mieć ich dziś 400. Pociąg nadjeżdża oczywiście
opóźniony jakieś pół godziny. To i tak niedużo, inny wyłapał tu 110min ;) Z
plusów dużo miejsca w wagonie, z minusów – klima która chłodzi tak że wewnątrz
było cieplej niż na zewnątrz. A wagon szwajcarski, taki ładny zagraniczny. Polskie
wagony jednak lepsze są. Powrót do Krk bez przygód. Dokręcam przed domem do
równych 400km.
W sumie udana wycieczka. Coś tam powalczyłem z wiatrem, coś
się powkurwiałem, coś pozwiedzałem, 4 mosty przejechałem, 5 pociągów zaliczyłem
:) W trakcie trasy znalazłem też całkiem sporo fantów :) Mało śmiganą pompkę
firmy Dunlop, zieloną opaskę odblaskową Merida, oraz 2,25 EUR w bilonie :)
6.40 (czw) - 16.20 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem