Budapeszcik :)
d a n e w y j a z d u
383.20 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/QuY41AL3LbDEw9WL8
https://connect.garmin.com/modern/activity/20011298720
https://connect.garmin.com/modern/activity/20011343407
Tak więc wielkimi krokami nadchodził ten dzień. Dzień w
którym miało wrócić lato po lipcowych zimnicach i słotach. Wg prognoz piątek 8
sierpnia (zgodziło się). Na ten dzień zaplanowaną miałem wycieczkę rowerową na
Węgry. Budapeszt i/lub Balaton. Niestety w środę 6 sierpnia obudziłem się z
zatkaną prawą dziurką nosa/uchem oraz bólem gardła. O_o. No nieźle się
zdziwiłem. Nie wiedziałem że da się złapać jakąś infekcję w środku lata ale
jednak tak. Da się. Przy czym nie była to raczej mimo wszystko wina chłodu a musiałem
złapać jakiegoś syfa, w trakcie pracy kuriera. Gdzie każdego dnia naciskam
dziesiątki klamek + dziesiątki guzików na domofonach taka sytuacja jest
możliwa. Może covid? Najnowszy, najmodniejszy wariant do Nimbus. Wycieczka
zaplanowana na piątek i nie chcę ruszać tego terminu, gdyż chcę zobaczyć
rozświetlony w nocy Parlament, a ten już wiem że nie świeci w nocy
poprzedzające dni powszednie. A za tydzień to lato może się skończyć i znowu być 15 stopni. Do czwartku nie polepszyło się a raczej
pogorszyło, katar przeszedł do lewej dziurki. Jechać? Nie jechać? W czw. wieczór kupuję bilet PKP do Piwnicznej.
Miało być do Nw. Targu ale „brak miejsc na rowery”… Może to i lepiej. Nowy cel to Budapeszt krótszą
drogą, ok. 320km. Balaton skreślam z listy, z taką formą nie da rady. Jechać czy nie? Oto jest pytanie.
Zadaję je sobie jeszcze w piątek rano. Może zwrócić bilet, i pojechać jednodniową
przejażdżkę po Wale Wiślanym?
Jednak ryzykuję. Jadę na ten pociąg. Będę zdrowiał po drodze
:D Biorę zapas Paracetamolu, Cholinexu i spray do nosa. W najgorszym razie albo
zrobię jakąś zastępczą pętelkę po SK lub podwiozę się kawałek pociągiem do tego
Budapesztu. Przyśpieszonym Regio dojeżdżam do Muszyny o 11tej. Stąd boczną,
pozarywaną przez rzekę drogą przekraczam
Słowacką granicę. I tu obieram główną szosę no 68. Dawno tą drogą nie
jechałem ale jedno przypominam sobie dobrze. Będzie zaraz podjeździk, oj będzie
;) Na przełęczy
Vabec melduję się zmęczony, czyli już wiem że lekko nie będzie.
Infekcja ma niestety pewien wpływ na formę. Póki co staram się tym jednak nie
przejmować. Z miejsca tego rozpościera się ciekawy widok na Tatry (Wysokie). Widać
tu mianowicie wschodnią końcówkę tego pasma. Szary potężny masyw zjeżdża tu
stromo w dół, i kończy się w polach i lasach. Zdjęcie wyszło
słabe. Z przełęczy
zlatuję do Lubowli, i rozstaju dróg 68/77. I obieram tą drugą, na Poprad. Gorąc narasta, ale na razie nie ma żadnych większych podjazdów więc jako tako się
kulam. Widok na potężny masyw Tatr, od wschodniego profilu, towarzyszył mi
będzie długo. Tu fotki wyszły
lepiej :) Przez Kieżmark docieram do największego
miasta w tej okolicy – Popradu. Jest 16ta, i tym razem nie zapominam zrobić
zakupów w Lidlu - zapasów na noc na słowackie bezludzia. Jakieś tam małe
zwiedzanko, festyn w
centrum i wylatuję główną szosą na południe. Zaraz będę w
znanej mi, niesamowitej miejscówce. Podjazd za miastem z którego rozpościera się fenomenalna
panorama Tatr z zachodu na wschód. Przesłonięta częściowo przez blokowiska Popradu,
które są na pierwszym planie. Przypomina się też że niestety zaczyna się mocno
górski odcinek przez Niżne Tatry. (To „niestety” dotyczy tylko dzisiejszych
okoliczności, gdyż jestem osłabiony. Ogólnie bardzo lubię podjazdy). Póki co
droga tonie w chłodzie leśnej
doliny, no a potem zaczyna się mozolna wspinaczką
na ponad 1000m n.p.m. Co kawałek spadam z roweru żeby dychnąć. Masakra. Pewnym
pocieszeniem jest nowy gładziutki asfalt na szosie. Prace budowlane jeszcze tak
właściwie trwają – Panowie malują najciaśniejsze zakręty na zjeździe na
czerwono. No i jest jakaś tam przełęcz, nawet nie chce mi się sprawdzać jaka. Wyłania
się też ogromna góra z nadajnikiem na szczycie. Jej sprawdzać nie muszę, znam
ją dobrze ;) To
Kralova Hola (1934m n.p.m.) Byłem na niej na rowerze w 2017
roku, i jest to mój nie pobity rekord wysokości :) Bo wyżej się prostu nie da w
tej części Europy. Wyżej to w Alpy trzeba. Na zjeździe cieszy mnie głównie
gładki asfalt, bo chłód już nie. Żeby się bardziej nie załatwić. Krzyżówka,
jeszcze jeden mały podjazd… i zjazd do Telgartu. Jest tu bardzo ciekawy wiadukt
kolejowy. Na
fotce mało co widać bo już nadchodzi noc. Jeszcze tylko rzut oka
na Kralovą –
maszt na szczycie już świeci czerwonym światłem. Trochę poniżej widać
światło białe – jakiś śmiałek zapewne zdobywa tą górę nocą! Pieszo lub na
rowerze. Zjazd jest ciekawy. Na zmianę atakuję mnie raz zimne, a raz rozgrzane
powietrze. Tak działają inwersje w górach. Gdy wyrasta kolejny znak „
podjazd 12%” mam już dość. Nie żeby tam te 12% gdzieś było, bo pewnie jest 8, max 10%.
Ale jestem prostu chory i słaby!!! Zjeżdżam do Tisovca, i to już koniec
podjazów w tej trasie. Jeszcze tylko pagórki przed Budapesztem mnie czekają. Wreszcie
jadę z przyjemnością. Księżyc nawala tak że można by bez lampki ciąć te ciemne
Słowackie bezludzia :) Jest magicznie. Z większych miejscowości mijam Hnustę, a
z ciekawostek wszędzie te cholerne pomniki i tablice pamiątkowe z czerwoną
gwiazdą. Przy jednym nawet
radziecki towarzysz sobie stoi... No wypadałoby by coś z tym wreszcie zrobić. Ale chyba na Słowacji nikt nie ma do
tego jaj. Docieram do Rymawskiej Soboty. O bliskości do Węgierskiej
granicy informują mnie dwie wersje nazw miejscowości na tablicach, po słowacku
i węgiersku. Robię mały skok w bok aby zwiedzić Sobotę. Jakiś tam rynek,
kościół, wszyscy śpią, cisza, nic ciekawego, standard. Na przedmieściach
drzemię na przystanku aby oszukać organizm i zwalczyć senność. A w międzyczasie
zaczyna się
przejaśniać, noc w sierpniu ciągle krótka. Noc zaczynała się w wysokich górach, i
iglastych lasach, pomiędzy 2000m szczytami Niżnych Tatr. A kończy się w
ciepłych równinach południowej Słowacji, wśród akacjowych lasów i słonecznikowych
pól po horyzont. Taka jest właśnie ciekawa zmiana stref klimatycznych w tym
niewielkim kraju, na bardzo niewielkim dystansie. Dociągam do
Łuczeńca. To
ostatnie większe miasto przed Węgrami. Wypada być kupić wreszcie coś ciepłego
do jedzenia, lub minimum suchy prowiant kupić. Ale jakoś przeleciało mi się
miasto, i nic nie kupiłem. Został mi raptem litr wody z zapasów. Trzycyfrową
szosą docieram do miejscowości Raros, w której przekroczę węgierską granicę.
Pierwszy raz w tym miejscu. Ładny zabytkowy
mostek graniczny, nad rzeką
Ipel/Ipola (SK/HU). Węgry witam po godzinie 9tej. Kilka km ciągnę wzdłuż tej
granicznej rzeki. No i zaczyna się ta cholerna, rozpalona węgierska patelnia :D
Żar z nieba, akacjowe gaje, spalona na wiór trawa, pola cholernych
słoneczników. Węgierskie miasteczka, choć widać że również nie za bogate, to
bardziej zadbane od Słowackich dziur. Bardzo spodobała mi się obsadzona
potężnymi,
ciemnoczerwonymi kwiatami droga w jednym z nich. W większej
miejscowości, Szecseny, dopadam wreszcie Szuper Diskont (supermarket) gdzie
robię zakupy. Głównie słodki prowiant, ale dobre i to. Przy okazji łapię kapcia
na tyle (szkiełko). Szukam kawałka cienia, rozbebeszam rower z sakw żeby dętkę
zmienić. Przy okazji
rozdupca się też pompka – pęka plastikowy pierścień wokół
otworu do pompowania… Jakoś zaciskam to paluchem i dobijam ile da radę. A da
radę nie za wiela, na oko ze 3 bary… Wypadało by mieć z 5 atm. Na razie jadę na
takim niskim ciśnieniu, i uważam na dziury, żeby snejka nie zaliczyć, bo tą
pompką to sobie już nie popompuję. Wypatruję stacji z kompresorem. Do
Budapesztu realnie jakaś stówa z hakiem. Myślę życzeniowo, i wmawiam sobie że
do granic miasta to będzie raptem 90. A może tylllllko 85????!! Trzeba jakoś podnosić sobie morale. Zalegam w cieniu akacji. Wbijam sobie wielki akacjowy kolec w dłoń.
Rower z lasu
WYNOSZE a nie wyprowadzam bo JAK SE WBIJE TAKI KOLEC W OPONE TO SE
DENTKI JUŻ NIE NAPOMPUJE!!!
W mieście o długiej i dziwnej nazwie dopadam
wreszcie OMVkę (stację benz.) Coś tam kupuję do picia, żeby nie było że za
darmo wszystko chcę. Dwoma kliknięciami
pistoletu dobijam ciśnienie w tylnym
kole do pożądanych 5 atmosfer :) Co za ulga, przynajmniej sprzęt jest ok :) Męczę dalej te kilometry po
rozpalonej węgierskiej patelni. Od cienia do cienia. Dojeżdżam do znanego mi
ronda, gdzie droga nr 22 łączy się z drogą nr 2 na Budapeszt. Dobrze znane mi
miejsce, z tym że zawsze docieram tu od innej strony. Oznacza to że do
Budapesztu ostatnia już prosta. Tablica przy drodze pokazuje że
65km… A ja
dalej oszukuję sam siebie, i myślę sobie że 40, może 45 ;) Znam tą drogę
dobrze, to nią najczęściej wjeżdżałem do Budapesztu. Trzeba się przebić przez
kilka wzgórz. Choć niewysokie to jednak dają w kość, gdyż nie dysponuję swoją
pełną mocą. W końcu jest wymarzony, upragniony zjazd w dolinę Dunaju, do Vac.
Widoki z niego są przednie, zwłaszcza wielka fabryka na tle panoramy miasta,
ale szkoda stawać na fotki. Nakręciłem za to bardzo trzęsący się
filmik (kamera
na kierownicy + chropowaty asfalt). W końcu jest
Vac. A to oznacza koniec
męczarni (przynajmniej w teorii). W miasteczku tym zaczyna się trasa rowerowa
do Budapesztu. „Trasa” to dobre określenie, nie żadna tam „ścieżka”. Jest
perfekcyjnie oznaczona. I albo wiedzie gładką asfaltową alejką, albo kluczy
bocznymi uliczkami miasteczek (gdzie zaznaczone jest na asfalcie lub
tabliczkami gdzie trzeba skręcić). I pomyśleć że pierwszy raz, zanim ją
odkryłem, ciągnąłem do Budapesztu równolegle idącą szosą nr 2, razem ze stadami
tirów, w pełnym Słońcu ;) A tu asfaltowa alejka wiedzie w chłodku, brzegiem
Dunaju, pośród zarośli i ogromnych platanowo/topolowych
lasów. Co do drzew to
chyba niedawno przeszedł brzegiem Dunaju jakiś huragan. Wielka ilość ogromnych
topoli połamana jak zapałki, i właśnie trwa wycinka i wywózka drewna. Platany i
np. dęby okazały się odporniejsze, przeżyły kataklizm w lepszym stanie niż
pogruchotane topole. Alejka zalicza też wały rzeki czy dociera do dzikich
plaży, porcików, przystani rzecznych. No jest tu bardzo
pięknie :) Ale ja
jestem bardzo zmęczony, i ledwo jadę. O 20tej jestem powiedzmy że prawie w
Budapeszcie (tak naprawdę to w Dunakeszi, ale ja myślę życzeniowo). Dopadam
Burger Kinga, wciągam duży zestaw który stawia mnie trochę na nogi, i
podładowuję tel. W końcu ta ostatnia-ostatnia prosta, czyli ścieżka rowerową
wzdłuż drogi nr 2, którą już naprawdę wjeżdża się do stolicy. Tablicę
„
BUDAPEST” osiągam o godz. 20.25. Stąd do centrum jakieś 15km, żeby nie
powiedzieć że 20 :) W centrum-centrum Budapesztu jestem tak naprawdę koło 21.30.
Dopadam MANNA 24 (całodobowa sieć sklepów) i wciągam 3 Helle o
ciekawych smakach. Wciągam te 3
energole na raz żeby nie zasłabnąć zanim dojadę do centrum-centrum-centrum,
czyli pod Parlament ;) Nie wiem czy to zasługa tych energoli, czy ciągłego
dmuchania nosa, czy tego że o 21szej jest temperatura 30 stopni, ale leje mi
się krew z nosa. Pewnie wszystko po trochu :D Tamuje krwawienie, a gdy nieco
ustępuje toczę się dalej. Nie ma miękkiej gry :D Powietrze jest gorące, ciężkie
i gęste. Nieprzyjemne. Plan zwiedzania ustalam na bieżąco. Dojechałem w ciekawe miejsce,
możliwe że pierwszy raz.
Szent Isvan Basilika, czyli Bazylika Świętego Stefana.
Najbardziej Świętego ze Świętych Węgrów. Jest naprawdę potężna i imponując, i
dlatego zasłużyła aby stać się tytułowym zdjęciem. Nie musi być zawsze tylko
Parlament i Parlament. Kulam się dalej wśród innych imponujących gmachów i
budowli, i wreszcie jest. Rozświetlony
Parlament, Most Małgorzaty, Most
Łańcuchowy. Czyli samo serce Budapesztu. Jest też oczywiście potężny zamek na
wzgórzu po drugiej stronie Dunaju, ale nie, tam dziś nie dotrę. Nie mam siły, ochoty
ani chęci na ŻADNE PODJAZDY, NAWET NAJMNIEJSZE!!! Zaliczam inne rzeczy które
zaliczyć można jadąc po płaskim. Na wyspę Małgorzaty wjeżdżam innym wielkim mostem, na
północnym jej końcu. Jak tu przyjemnie – wyspa otoczona jest wodami Dunaju, i zamiast 30 jest tylko 25 stopni :) Zaliczam wielki park pełny ogromnych
platanów, wyjeżdżam mostem Małgorzaty. Zaliczę jeszcze obowiązkowo Most Łańcuchowy, i następny
na południe od niego. Ogólnie 4 mosty zaliczone – wynik dobry. Kupuję przez
internet bilety. Stanęło na pociągu o 8.12. Bezpośredni (teoretycznie – o tym
później) do Krk, przyjeżdża o 17tej (!). Objeżdżam jeszcze rozimprezowane
centrum. Weekendowa noc w Budapeszcie taka jaką ją zapamiętałem sprzed roku. Czyli Need for Speed na ulicach. Normalne regularne wyścigi samochodowe/motocyklowe na ulicach miasta. Stawanie na tylnym kole, strzelanie z wydechu w tunelu pod zamkiem, palenie kapcia na światłach... Ścigają się drogie bryki, jak i zupełne gruzy. I policja która udaje że nic nie widzi. To chyba taki węgierski, budapesztański sport narodowy i jest po prostu na to przyzwolenie. Wciągam kebsa, trochę kimam na ławeczkach, trochę się kręcę po mieście, trochę dmucham nos…I tak wita mnie
nowy dzień. Chwilowo jest jak na
Węgry rześko, raptem 20 stopni ;) Dokańczam zwiedzanie, robię dodatkowe fotki,
w tym obowiązkowa –
Ja na tle Parlamentu. Z ciekawostek dostrzegam wodowskaz
który pokazuje aktualny poziom wody w Dunaju.
245cm. Kulam się raz jeszcze na
Wyspę Małgorzaty aby w krzakach na brzegu dokonać ablucji. Tj. zmyć z siebie
część potu/brudu/moczu/much/(…) aby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Za pomocą
mokrych chustek. Jest to standardowa procedura w długich letnich trasach, gdy
nie ma możliwości wykąpania się w zbiorniku wodnym typu rzeka/zalew. Wciągam
jeszcze burgera, kupuję zapasy na 9h (!) podróż pociągiem. I na Budapest
Nyugati, dworzec. Kilka fotek ciekawych loków oraz imponującej
zabytkowej hali,
autorstwa samego Gustava Eiffla. Ładuję się do pociągu. Wpieprzam rowerowy złom na stojak a swoje
zwłoki na fotel. Zamykam oczy i idę spać. Coś się tam zdrzemnąłem. Ale podróż
nie będzie luksusowa. Obłożenie duże, nie można wybrać miejsca, tylko przy
stoliku, gdzie po 2 fotele są zwrócone do siebie przodem. I nie ma miejsca na
nogi. Najwidoczniej KTOŚ ZAPROJEKOWAŁ WAGON DLA LUDZI BEZ NÓG. Po prostu nie
wiem co mam zrobić z tymi nogami żeby nie bolały. Zmęczony jestem nie tylko ja,
zmęczyła się też klimatyzacja. Termometr w liczniku pokazuje 29stopni (a on
trochę zaniża)… Okna nie otwierane. Męczę się, pocę, dmucham nos, doszedł kaszel, bolą mnie
podkurczone nogi, podróż nie jest przyjemna. W dodatku pociąg wlecze się
miejscami 30-40km/h, przez rozpaloną Słowacką, a potem Czeską patelnię.
Bratysława, Brzecław, Bogumin… Tu po 14tej wysiadko-przesiadka. W Boguminie, zaraz przez
Polską granicą, spotykają się bowiem dwa pociągi: jeden z Pragi, i drugi z
Budapesztu. I wymieniają się wagonami. Potem jeden jedzie na Warszawę, a drugi
sformowany skład – przez Krk na Przemyśl. W założeniu jest to po to, aby można
było bez przesiadki dojechać z Budapesztu do Warszawy ORAZ Przemyśla i z Pragi
tak samo – do Wawy i do Przemyśla. Czyli 4 pociągi zamiast 2. Przesiadać się mają w założeniu tylko
lokomotywy i wagony ;) Założenie założeniami ale wielu ludzi, w tym ja i tak musi się przesiąść z
wagonu do wagonu, bo wybrało złe miejsce lub nie było odpowiednich i system ich
przydzielił byle gdzie. Na szczęście jest na to dużo czasu, bo jakieś pół godziny
czasu, a konduktor mówi które wagony gdzie jadą. I na szczęście trafił mi się
wygodny pustawy wagon, z działającą klimą :) I wreszcie sobie odpocząłem, na
tych ostatnich dwóch godzinach podróży PKP przez Polskę. W Krk koło 17.30, czyli
podróż trwała 9,5h :)
Mimo trudności wycieczka udana. Pierwszy raz dojechałem
przeziębiony do Budapesztu, jest to swego rodzaju rekord :)
7.05 (pt) - 19.00 (ndz)
Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem