Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Balaton!

d a n e w y j a z d u 415.20 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 19 lipca 2025 | dodano: 23.07.2025



https://connect.garmin.com/modern/activity/19809653907
https://connect.garmin.com/modern/activity/19809667312

https://photos.app.goo.gl/K4TisPn3g9WFuhfs9

Tak więc nadszedł czas na dłuższy strzał na Węgry. Główny cel to Balaton, a jakby się nie udało w zastępstwie może być też Budapeszt. Po drodze próbował będę zaliczyć też Gyor (nie uda się). Aby zwiedzić trochę nowych dróg i miast, wystartować postanawiam ze Śląską. Z Węgierskiej Górki dokładnie. Normalnie dało by się spod słowackiej granicy, ze Zwardonia. Ale teraz jest remont i koleje nie kolejują, tylko autobusują. Tj. od Węgierskiej do Zwardonia uwielbiana przez rowerzystów „autobusowa komunikacja zastępcza” ;)

Spałem słabo gdyż tylko ze 2h… Bez potrzeby przespałem się w piątek po południu... Rychtuję wszystko wieczorem. Wstaję przed 6 rano i lecę na pociąg. Pierwszy pociąg, bo trochę ich tej trasy będzie ;) Krk Prokocim - Krk Główny. A tak żeby nie dymać 10km tylko 2km. Drugi etap podróży PKP to Krk - Czechowice Dziedzice. Ostatni (teoretycznie) Czechowice - Węgierska. Pociągi wloką się strasznie (zwykłe regio) a w drzemce przeszkadza grupa pijanych górników którzy wycieczkę zaczynają od nawodnienia się „czymś specjalnym”. W Węgierskiej G. okazuje się że jest opcja podjechania jeszcze kawałek autobusem zastępczym!? Dokładnie to busem z przyczepą na rowery. Pierwszy raz widzę takie cudo. Korzystam z tej opcji, nawet tak z ciekawości. Nigdy nie wiozłem roweru na przyczepie. Miejsc jej na niej kilkanaście, i zapełniają się prawie wszystkie. Zamiast Zwardonia dociera on tylko do Rajczy ale dobre i co. Zawsze jakieś ~10km bliżej Balatonu będę :) Gdy wreszcie kończę ten pociągowo-autobusowy-przyczepowy etap podróży jest już godzina 11ta… Niedoczas mocny że tak powiem… Mijam centrum-ryneczek Rajczy i na Słowację wyruszam bardzo wąską, i bardzo stromą drogą przez Sól oraz Zwardoń Bór. Trochę niepokoją mnie znaki „ślepa uliczka”. Ale niepotrzebnie, jak się dowiaduję od tubylca one dotyczą tylko zimy – droga jest zimą nie odśnieżana, nie utrzymywana. Chyba jakąś przełęcz się nawet zalicza na granicy PL/SK. Temperatura jest bardzo przyjemna a słoneczko mocno zakryte chmurami (niegroźnymi, nie deszczowymi/nieburzowymi). I tak będzie przez cały pierwszy dzień, tak że ciągnąć się będzie wartko. Upał zacznie się, ale dopiero nazajutrz. Z początku lecę w dół bocznymi drogami do głównej szosy – no. 11. Ta szybko prowadzi mnie do Żyliny. Jakieś tam małe zwiedzanko przejazdem, zakupy w Lidlu i wylatuję z miasta 64ką. Póki co cały czas ciągnę nowymi, nieznanymi mi drogami. Z miasteczek zaliczam Rajec, oraz bardzo ładny jak na Słowację kurorcik Rajecke Teplice. Wręcz aż za ładne jest to uzdrowisko. Nie pasuje do wszechobecnej słowackiej bidy i syfu :D Po drodze mijam też atrakcję geologiczną. Kilkunastometrową skalną iglicę. Ostaniec skalny chyba się to fachowo nazywa. Dla odmiany, aby nie dublowała mi się trasa z poprzednim wyjazdem na Słowację dziś pojadę inaczej. Zamiast główną 64ką przez Prievidzę, Nowaky, polecę kawałek boczniejszymi 3 i 4 cyfrowymi drogami. Zadupia straszne, zasięgu GSM nie ma przez ładne kilkanaście km. W sumie to po co ma być, skoro brak osad ludzkich, wokół tylko góry i lasy. Jest za to przełęcz do zaliczenia, oraz ładne widoki na góry ze stromymi urwiskami skalnymi. A po przełęczy stromy, szybki i chłodny zjazd. Temp. spada na nim do 15 stopni. Zastał mnie wieczór a ja oczywiście zapomniałem zrobić zakupów na noc. Od pewnego czasu ciągnę na żelkach z Biedronki. Liczę na to że w większym mieście, Nitrze coś kupię. Słowacja to nie Polska z Żabkami i Orlenami 24/7/365 ma każdym kroku. Na chwilę wskakuję na główną szosę nr 9. A potem aby nie pokrywała mi się trasa z tą czerwcową, jadę idącą równolegle do drogi nr 64 drogą nr 593. Noc robi się chłodna, acz nie zimna. Temp. spadnie do 12 stopni. Ubranko p/deszcz wystarczy aby nie zmarznąć, zwłaszcza podczas drzemek na przystankach. A tych nie było zresztą dużo, noc wejdzie nadspodziewanie gładko jak na 2h snu przed trasą. Czas żniw. Nocami szosą śmigają ogromne kombajny z pola na pole. Czuć też przyjemne, wiejskie zapachy koszonych zbóż. Mijam rzekę Nitrę, a w końcu docieram do miasta - Nitry. Kilka rond i skrzyżowań dalej, jestem w centrum. Niestety zamek na wzgórzu nie jest iluminowany. Zresztą Nitrę zwiedziłem porządnie w czerwcu, tak że dziś tylko przemykam przez rozimprezowaną starówkę i szukam wylotu 64ką na południe. Gdyż zapada decyzja iż odpuszczam dziś Gyor. No szkoda ale trzeba go poświęcić na rzecz Balatonu. Skrócę w ten sposób trasę o ok. 20km. Nie chcę też kąpać się zimnej wodzie po ciemku tylko jeszcze w ciepłej za dnia. W Nitrze udało się dorwać stację OMV czynną 24h (co na SK nie jest takie oczywiste). Wreszcie mogę zjeść coś niesłodkiego, tj. dwie przedrożone bagety z sunką (szynką). A po kolejnej drzemce na przystanku na przedmieściach miasta wita mnie już świt. Przede mną ostatnia prosta do Węgierskiej granicy. 70km jak leci drogą nr 64. Wstający nowy dzień będzie bardzo upalny. Słowackie góry zostawiam za plecami, południe Słowacji to już praktycznie to co północne Węgry. Czyli gorąca, płaska spalona pustynia. Wokół pola uprawne, słoneczniki, kukurydze, żar, upał, skwar i spiekota. I słowackie chujowe dziurawe, drogi, łatane jakimiś cygańskimi metodami. Ok. 10tej dowlekam się do Komarna… Przejeżdżam przez koszmarnie dziurawy i połatany most na Wagu. Słowaccy politycy chyba kradną wszystkie te pieniądze z Łuni, bo w Polsce taki syf to był 20 lat temu :D W Polsce politycy kradną tylko część pieniędzy, coś tam zostaje na drogi. Dla odmiany zaraz potem jest piękny, zabytkowy, kratownicowy, graniczny most na Dunaju. Właśnie w Komarnie Wag wpada do Dunaju. W trakcie przejazdu nad ogromną rzeką, Dunajem bije od niej przyjemny chłodek. W Komarom, czyli Węgierskim Komarnie zaliczam Tesco oraz KFC aby nabrać sił przed atakiem nad Balaton. Coś ostrawy ten burger był. Z wyliczeń wynika mi że powinno się udać. Późnym popołudniem powinienem być nad jeziorem. Narastający upał, mało lasów, tylko ciągnące się po horyzont pola słoneczników. Równie chujowe jak słowackie drogi, i zapierdalający po nich popierdoleni węgierscy kierowcy. Tak w skrócie wygląda podróżowanie rowerem po tej spalonej słońcem, cholernej węgierskiej patelni :D Ale ja lubię tą walkę :) Przede mną ok. 100km takiej jazdy. Tymczasem okazuje się że wyniku bariery językowej zamiast kupić sok truskawkowy, kupiłem truskawkowy SYROP. Słodki tak że wykręca gębę! Tak jak przepijać trzeba wódę, tak ten syrop też trzeba przepijać :D Wodą. Ale w sumie jestem tak zmęczony że nie mam siły nic jeść. A więc zamiast jeść wlewam w siebie ten słodki syf, który ma też na pewno zalety – dużo cukru i energii. Sprawia przez to że jadę powoli do przodu, ale nie leżę zdechnięty na poboczu. I tak mijają te ciężkie węgierskie kilometry. Od cienia do cienia, od łyku syropu do łyku syropu. A ja przeliczam czas/dystans, i wychodzi mi że ten Balaton to tak bardziej wczesnym wieczorem będzie niż późnym popołudniem. Tym bardziej że mam jeszcze małe góry do pokonania. Tak - choć może wydawać się to dziwne na (północnych) Węgrzech są góry. Niewysokie ale jednak. Znam to miejsce bo jechałem tak samo w ub. roku. Jest tu taki jakby „płaskowyż” na który trzeba się wdrapać. Z 200m na prawie 500m n.p.m. Na ów płaskowyżu będą miasta Zirc oraz Veszprem. A zjazd w dolinę jeziora, nad Balaton będzie dosłownie na samym końcu, na ostatnich km. Plus jest taki że szosa wspina się w te góry dobrze zacienionymi serpentynami, przez gęsty akacjowy gaj. W połowie podjazdu jest też piękny widoczek na ruiny zamku na sąsiednim wzgórzu. Trochę główną drogą, trochę jakimiś ścieżkami rowerowymi zaliczam miasteczka Zirc oraz Epleny. Wreszcie dojeżdżam do większego miasta Veszprem. Tu to już ciągnę jak zombi na autopilocie. Nie jem nie piję nie odpoczywam. Patrzę tylko na znaki tras rowerowych które prowadzą mnie jak po sznurku nad Balaton. Póki co prowadzą jeszcze lekko pod górę. Ale to nic, nie czuję już zmęczenia, czuję już tylko jak zanurzam się w wodach Balatonu, co za chwilę faktycznie nastąpi. Fizyki się nie oszuka, było w górę to teraz musi W DÓŁ! O tak :) To jest ta pierwsza, mniejsza nagroda za cały ten wysiłek. ZJAZZZD :) Jakieś 200m w pionie do wytracenia. A zjeżdżą się asfaltową trasą rowerową. Przez pola, lasy, zarośla i chaszcze. W pięknym chłodnym zielonym tunelu z drzew :) A zjeżdżam do miasteczka Balatonalmadi, położonego na zboczu wspomnianego „płaskowyżu”. Kilka stromych uliczek w dół, i między domami wyłania się ogromna niebieska tafla Balatonu :) Rok temu gdy dotarłem tu pierwszy raz w życiu wrażenie było oczywiście niepomiernie większe, ale i dziś też jest fajnie. Ok, jestem na samym dole, w centrum miasteczka – kurorciku. Pierwsze co robię to szukam znanego mi już kąpieliska, aby dobrać się do nagrody nr 2. Tzn. kąpieli w Balatonie rzecz jasna. Nieźle się wkurzyłem – na mapach Google wisi info że otwarte do 19tej… A jest chwila po 19. Już mnie szlag trafiał że się dziś nie wykąpię w Balatonie, ale nie, na szczęście nie. Wszystko się wyjaśnia. Otwarte do 19tej - znaczy się że do 19 jest otwarta kasa biletowa. Teraz kasa jest zamknięta a bramka obok… otwarta :) Czyli można wejść za darmo!!! (bilet chyba coś koło 11-14zł, tak rok temu wyszło). To nawet lepiej. A obiekt zamykają dopiero o 22giej. Obiekt gdyż jest to pięknie urządzona trawiasta plaża. Trawa, drzewa, wszystko ładnie i równo przystrzyżone. Natryski, toalety, przebieralnie i inne udogodnienia. Zakaz wstępu dla rowerów niestety (rower można przypiąć przed wejściem, mam łańcuch). Do jeziora zaś schodzi się po metalowych schodkach. Woda lekko chłodnawa już. Kąpiel jednak BARDZO przyjemna :) Gdy zbliża się zmrok robię jeszcze małą rundkę po miasteczku Balatonalmadi. Zwiedzam piękny park pełny starych platanów. Szukam czegoś ciepłego do zjedzenia ale ostatecznie nie kupiłem nic. Może w Budapeszcie coś zjem. Kupuję bilet przez internet. Pociąg do Budapesztu o 22.28. Inny jest to pociąg niż rok temu jechałem. Nie jest to nowoczesny zespół trakcyjny tylko tradycyjny skład złożony z wagonów. Pakuję się do wagonu z namalowanym wielkim rowerkiem. Jak się okazuje jest to przebudowany stary wagon pocztowy. Aż mi się przypomniały moje pierwsze podróże po Polsce sprzed kilkunastu lat :) Wtedy też takie wagony śmigały po Polsce. Mają one ogromną zaletę – do takiego wagonu można wpieprzyć kilkadziesiąt rowerów. A do takiego np. Pendolino rowerów wchodzi raptem chyba 8, z tego co pamiętam... Z ciekawostek jest w tym wagonie rowerowym/pocztowym również sracz starego typu, tj. z dziurą w podłodze :) (A w zestawie również obszczana deska z zaschniętym moczem). Oraz dawny przedział dla kierownika pociągu (?) który dziś zarezerwował dla siebie starszy Pan, rowerzysta :) Pociąg choć stary to mknie szybko doliną, brzegiem Balatonu. GPS pokazuje niemal 120km/h. Można też wychylić łeb przez okno i zaczerpnąć orzeźwiającej wichury po upalnym dniu :) Jak za starych dobrych czasów :) W Budapeszcie jestem koło północy. Postawiam że wracam do domu pociągiem o 5.30. Przesiadka w Brzecławiu (CZ). Waham się nad następnym, bezpośrednim pociągiem do Krk o 7.00. Ale tam są jakieś cyrki z zakupem biletu na rower… Można by niby bez biletu na rower jechać i potem w pociągu dokupić. (Lub i nie, jakby konduktor machnął reką). Tak też jeździłem. A do tego jestem tak zmęczony że nie mam siły na 7h zwiedzania. Chyba bym zaległ na ławce w parku obok jakiegoś żula przez te 7h :D Pociąg z Balatonalmadi dojeżdża do stacji Budapest-Deli. Stąd przejechać trzeba na drugą stronę Dunaju do stacji Budapest-Keleti. (Budapeszt to takie dziwne miasto, że ma 3 główne dworce kolejowe. Trzeci to Budapest-Nyugati). Najsamprzód kieruję się na moją ulubioną wyspę Małgorzaty. Uwielbiam ten park na niej, z OGROMNYMI platanami. Niestety dziś nie załapuję się na grającą fontannę z efektami świetlonymi, hologramami i innymi cudami. Jest noc ndz/pon… W ogóle całe miasto śpi, Parlament/zamek/Most Łańcuchowy niepodświetlone, zero gwaru, nocnej zabawy itp. itd. Słychać tylko cichy koncert świerszczy. Czasem tylko jakiś Uber czy inny Bolt ruszy z piskiem opon i zakłóci tą przyjemną muzykę. Senność, zmęczenie, mam dość. Tak więc odpuszczam parlamenty, zamki, widziałem te cuda nie raz i jeszcze nie raz zobaczę. Toczę się powoli, i rozglądam też za jakimś kebsem czynnym 24h. Nie ma jednak nic takiego. Kupuję zatem picie i suchy prowiant w jakichś sklepach całodobowych. Będzie musiało wystarczyć do Krk, czyli co najmniej do 14tej. Ze 2 razy się zdrzemnąłem na ławeczkach, zrobiłem kilka byle jakich fotek byle czego w mieście. W sumie najbardziej to chyba zwiedziłem dworzec Keleti, z imponującą zabytkową halą. Pod koniec to już prowadziłem rower a nie jechałem, tak byłem zmęczony :D Wtaczam się do pociągu, do pierwszego lepszego wagonu, zakładam okulary przeciwsłoneczne, i zaraz będę kimał. A nad Budapesztem wstaje kolejny upalny piękny dzień, niebo z czarnego robi się niebieskie, a potem różowe… Jako że sporo przesypiam, pierwsza część podróży mija szybko. Opóźnienie około 15 minut łapiemy. To niedobrze, bo w Brzecławiu na przesiadkę jest tylko kilka minut! Na szczęście tak jak myślałem oba pociągi są skomunikowanie – tj. ten drugi poczeka na opóźniony pierwszy. Muszą być bo to ważne połączenia. Pierwszy Budapeszt-Bratysława-Praga, a drugi Graz-Wiedeń-Krk–Przemyśl. Przesiadka to właściwie przeskok z wagonu do wagonu, bo oba pociągi stają przy tym samym peronie. Drugi pociąg wlecze się jeszcze bardziej, a 30 minut opóźnienia zawdzięcza pewnej bezdomnej Pani, która nie ma biletu i nie chce go kupić (bo pewnie nie ma za co). Wyprowadza ją czeska policja na którejś stacji. Jeszcze tylko śmieszna sytuacja z polską konduktorką, której nie zgadza się moje nazwisko na bilecie. Kerekpar się niby nazywam. Tłumaczę Jej że kerekpar to po węgiersku rower :D Bo to był bilet na rower. W Krk koło 14.30 a dwa piwka w parku sprawiają że w domu pojawiam się dopiero o 16tej. Jednak musiałem wypić po drodze, żeby się ogrzały za bardzo.

Wycieczka udana, cel główny, tj. Balaton osiągnięty. Jest jednak pewnie niedosyt. Gyoru nie zaliczyłem. Woda w Balatonie trochę za chłodna, rok temu była cieplejsza. Budapeszt spał i nie świecił się Parlament. Czyli trzeba uderzyć jeszcze raz w te strony, i trochę lepiej to rozplanować. Bo zaczynanie trasy w sb. o godzinie 11tej po 5h jazdy pociągami/busami to nie jest najszczęśliwszy start. Z plusów zaliczone trochę nowych dróg/miasteczek na Słowacji. Odcinek węgierski to kopiuj-wklej z ub. roku. Zaliczone też 5 pięć pociągów + jeden bus :)

5.55(sb) - 16.00(pon)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa asasi
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]