Gwóźdź programu - Balaton!!!
d a n e w y j a z d u
505.46 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:68.50 km/h
Temperatura:35.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/Nup3f9JNaSuKrTPX8
https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/21-23-07-2024-balaton-690d839?u=m&sh=qek9hh
(nie jestem pewien trasy przez samo południe SK. Dodatkowo parę km zwiedzanie Budapesztu i na koniec 45km odcinek na rowerze Trstena-Rabka)
Balaton chodził mi po głowie już od dawna, ale zawsze jakoś
kończyło się tylko na Budapeszcie. Powodem nie był bowiem sam dojazd nad
jezioro (km niewiela więcej niż do stolicy Węgier) a raczej kłopotliwy powrót. Z
jakichś miasteczek nad samym wschodnim krańcem jeziora do Rabki żelaznym
szlakiem to minimum 4 pociągi +końcówka 45km gratis na ogumionych kołach, Trstena-Rabka.
Tym razem jednak stwierdziłem że mam to w dupie, i atakuję węgierskie morze.
Bratysława miesiąc temu weszła gładko jak nigdy, tak pójdzie i tym razem :) I
poszło :)
Na tradycyjny coroczny urlop do Rabki docieram w piątek
wieczorem. Po jednym dniu aklimatyzacji (sobota), pakuję się, przygotowuję buły
z konserwą turystyczną/ogórem + jajka na twardo i idę wczas spać aby sprawnie
wyruszyć. Start godz. 7.00. Zlatuję szybko do centrum Rabki, poranek
zaskakująco chłodny. Teraz „dół” Rabki to jeden wielki plac budowy - odbudowa
linii kolejowej do N.Sącza idzie pełną parą! Wspianem się boczną dróżką pod
wiaduktem Zakopianki do cesty na Chyżne, czyli route number 7. Upał szybko
narasta, ale na szczęście jest spore zachmurzenie, więc póki nie trzeba
klajstrować się kremem z filtrem. Rozpoczyna się wspinaczka na przeł.
Spytkowicką, pierwszy cięższy podjazd na trasie. Oprócz energetyków wspomagam
się żelkami z Deca, więc idzie sprawnie. Na przełęczy jak zawsze piękny widok
na królową Beskidów, Babią Górę. I jak rzadko pustki na parkingu, tj. nie ma
TIRów ani kontrolujących je służb: ITD, KAS itp. Pewnie dlatego że dziś niedziela.
Szybki zjazd, raz dwa po lewej wyłaniają się widoki na Taterki a chwilę potem
przejście graniczne w Chyżnem. Ahoj przygodo! Trzcianę oraz Twardoszyn mijam
szybko tranzytem. Chmury zanikają, wychodzi Słońce i w końcu trzeba jednak
zapodać krem z filtrem UV (i przy okazji dosmarować dupkę Sudocremem – kto smaruje
ten jedzie. Kto nie smaruje temu się zaciera tyłek). Szybka fotka mojego
ulubionego zamku w Oravskim Podzamoku i lecę dalej. I to dosłownie lecę, gdyż
co chwila przeliczam w głowie czas/km i wychodzi mi że idzie bardzo dobrze :)
Wiatr w plecy na pewno nieco mi w tym pomaga ale i siłę w nogach czuję dziś
skurwesyńską :) Chyba im rzadziej jeżdżę takie trasy tym lepiej mi idzie. Gdy dawniej
katowałem się w każdy weekend to byłem po prostu przemęczony. Widocznie
przekraczałem jakiś próg powyżej którego nie zyskiwałem nic na formie a tylko
traciłem. Jeden długi trip na miesiąc to jest sam raz :) W Kubinie zaglądam do
Lidla i robię nieduże zakupy, głównie życiodajne kolorowe płyny. Na większe
zakupy, zapasy na noc, przyjdzie jeszcze czas (albo i nie ;) ). Dalej krajowa cesta
pięknie wije się w cieniu i chłodzie doliny rzeki Oravy. Pierwsza setka czas 6h
czyli jak najbardziej OK. Przyjemnie i szybko dociągam zatem do Martina, gdzie
następuje zmiana cesty. Zazwyczaj lecę tu dalej na zachód, na Bratysławę. A
dziś skręcam w lewo, w drogę 65, która idzie prosto na południe, ku Węgierskiej
granicy. Szybkie zwiedzanie przejazdem Martina, i dalej w coraz to mniej mi
znane południowe rubieża Słowacji. Chyba w Martinie wypadało zrobić zakupy na
noc ale zapomniałem. Kupuję jakąś tam wodę i energole na Slovnafcie, a zakupy
zrobię np. w Kremnicy (yhy). Droga idzie tu chwilowo równiną, a po obu stronach
rozciągają się średniej wysokości pasma górskie. Z ciekawszych mijanych
miasteczek przejeżdżam przez Turcianskie Teplice, jakiś kurorcik taki. Gdzieś
od tego miejsca aż do Balatonu będę jechał przez nowymi, dziewiczymi jeszcze
dla mnie rejonami Słowacji/Węgier. W końcu dolina kończy a zaczyna podjazd na przełęcz.
Na szczycie której witają mnie tablice kraju Bańsko-Bystrzyckiego. I tu
następuje zmiana profilu trasy, tj. ciągnący się ok. 20km zjazd :) Jakieś 500m
w pionie się tutaj wytraca. Przez Kremnicę przelatuję 60km/h i nawet szkoda mi
się było zatrzymywać. Z miasta zapamiętałem tylko nieduże zardzewiałe szyby
nieczynnych kopalni - Kremnica to dawna górniczo-hutnicza osada. No i nie
zrobiłem zakupów a mamy niedzielę wieczór ;) Jedyne co to zatrzymałem się przez
samym końcem Kremnicy i kupiłem na Slovnafcie znowu jakieś napoje i dwie bułki
z szynką. Ale chwilowo żyję tym zjazdem a nie tym co będę jadł w nocy. A zjazd staje
się bardziej łagodny, ale ciągnie się dalej i dalej! Wiedzie on jakby szerokim
kanionem, otoczonym z obu stron stromymi górskimi szczytami, i urwiskami. Co
chwila jakieś stare kopalnie/kamieniołomy. Zjazd kończy w pełnym zakładów
przemysłowych i wysokich kominów miasteczku. Tu zaczyna się ekspresowa dwupasmówka,
ale póki co droga 65 też idzie do niej równolegle. Jeszcze jedna przemysłowa zona w „cośtam nad Hronom”. Ogólnie to spory kawałek będę jechał w pobliżu tej
właśnie rzeki, Hron. Gdzieś tu wybija druga setka na liczniku. Druga setka
zajęła mi coś koło 7h, więc też sprawnie. Słońce powoli chowa się za górskimi
szczytami. W Żarnowicy ogólnodostępna
dla wszystkich, w tym pedalarzy, krajowa szosa kończy się, a zostaje tylko
ekspresowa droga R1. Ale przy planowaniu trasy przewidziałem to. Drugim
brzegiem Hronu biegnie boczna lokalna droga, którą można kontynuować jazdę
lowelkiem. Jest ona bardzo klimatyczna - wije się ona, wznosi i opada, przyklejona
do opadającego do Hronu zbocza w cieniu starych drzew. Robi się całkiem ciemno.
Docieram do Hronskiego Benadiku, kolejne wysokie kominy zakładów przemysłowych.
Krajówka powraca, tym razem pod nrem 76. Tu przy planowaniu trasy miałem pewien
zgrzyt – na mapach Google odcinek drogi jest w remoncie. W istocie tak jest:
połowa szerokości drogi zerwana, zagrodzenie, i tablica “przejazd tylko dla
mieszkańców”. Ale spokojnie da się przejechać, nie zaczepiła mnie nawet
pilnująca drogi Policia. Noc jest ciepła, przyjemna i bardzo klimatyczna: świerszcze
wygrywają swą pieśń a zza gór po drugiej stronie Hronu wyłania się wielki,
pomarańczowy księżyc. Po prawej zaś stronie przez wiele kilometrów towarzyszyć
mi będą majaczące w oddali czerwone światła wielkiej elektrowni(?). Skręt w
jakiś skrót boczną drogą, miejscowość o wdzięcznej nazwie „Bajka” :) Potem
znowu DK – nr 75. Światła elektrowni po iluś tam km zostajaw tyle. Zaczyna mi
coraz bardziej dokuczać senność, oraz głód. Z pierwszym nie problem, przystanków
autobusowych nie brakuje. Gorzej z zapasami jedzenia: nie zrobiłem tych
cholernych zakupów i zostały mi tylko żelki, i na nich jakoś ciągnę. A nie. Jednak
nie! Jest jeszcze przecież paczka pierniczków z Lidla! Wolałbym coś
niesłodkiego, ale dobre i to. Najważniejsze że płynów mam pod dostatkiem.
Powoli zaczyna świtać, a o tym że zbliżam się do węgierskiej granicy świadczy
architektura domów. Mnóstwo jest tu
takich małych domków z charakterystycznymi dachami opadającymi pod dwoma
kątami. Dokoła pełno świeżo skoszonych pól, tak że drzemki na przystankach
zastępuję drzemkami na sianku :) Wstaje nowy dzień. I w ten sposób dociągam do
granicznego Komarna. Jestem tu pierwszy raz. Dojazd do granicy SK/HU (ok. 320-330km)
zajął mi około dobę. Wreszcie robię zakupy w Billi: dużo bułek, pasztecików,
serków itp. Przejazd przez granicę jest bardzo widowiskowy. Z zabytkowego,
kratownicowego mostu rozpościera się niesamowity widok na przemysłowe nabrzeża Dunaju.
Pełno portowych dźwigów, barek, bocznic oraz pociągów. Przejazd przez Węgry
rozpoczynam od drogi nr 13. Na której rozjechać, rozdeptać wręcz chcą mnie całe
pociągi TIRów. No tak, Komarno to jedne ważniejszych dla tranzytu przejść
granicznych. A dziś poniedziałek rano. Stan taki utrzymuje się na szczęście
tylko przez kilka skrzyżowań, zjazdów. Potem ruch normalnieje i jazda staje się
względnie bezpieczna. Nie licząc oczywiście dziur, przerębli i kraterów na
drodze, ale to już węgierska specjalność ;) Podobnie jak spalone żarem Słońca,
ciągnące się po horyzont pola słoneczników. O ile pierwsza, druga czy względnie
nawet trzecia setka szły bardzo sprawnie tak teraz tempo spada na łeb, na
szyję. Ale nie martwi mnie to zbytnio bo na początku wypracowałem sobie spory
zapas czasu i jestem pewien że będę nad Balatonem późnym popołudniem. W
najgorszym razie wczesnym wieczorem. A tymczasem może nie kryzys, ale kryzysik
mały. Żar leje się coraz większy a wielkie topole przy drodze niewiela
zmieniają, asfalt po prostu topi się, topię się i ja. Od cienia do cienia. Na
domiar złego droga robi się pagórkowata. A w końcu zaczyna niczego sobie, jak
na Węgry, podjazd. Droga wspina się serpentynami w nieskończoność. Trochę
pomaga w tej wspinaczce cień akacjowych gajów. Docieram do miejsca z super
widokiem na ruiny zamku na sąsiednim wzgórzu. Myślę sobie że zaraz zjazd ale
gdzie tam. Dalej orka pod górę. Miasteczko Zirc. Termometr pokazuje tutaj 34’C.
Fajne, gładkie ścieżki rowerowe. W końcu nadchodzi upragniony zjazd. Ale jest
on cosik krótki. W sensie za mało wysokości się na nim wytraca wg mnie. No ten
Balaton to chyba jeszcze trochę niżej ma być. Docieram do większego miasta, Veszprem.
Jakieś chmury wiszą nad miastem, ale spada dosłownie kilka kropel deszczu. No
stąd nad Balaton to już rzut beretem, kilkanaście. Trochę błądzę po
skrzyżowaniach i obwodnicach w okolicy lotniska na przedmieściach. Pierwotnie
chciałem jechać do Balatonfuzlo ale zmieniam cel na Balatonaldeli. Gdyż
prowadzi tam fajny zielony szlak rowerowy. Jestem głodny, przepalony Słońcem i
śmierdzący, tak że napędza mnie już tylko wizja kąpieli w Balatonie. I tu jest
właśnie brakujący mi zjazd!!! Asfaltową alejką (DDR) leci się w dół, i w dół, w
dolinę jeziora. W końcu zjeżdżam do pierwszych, przyklejonych piętrowo do
skarpy domków miasteczka. Spomiędzy których jeszcze hen niżej wyłania się
ogromna, zielona tafla Balatonu! Udało się! Jeszcze kilka stronnych uliczek w
dół, i jestem w centrum turystycznego kurortu. Nawet ładnie tu. Pełny starych platanów park, zadbane centrum, zabytkowy budyneczek stacyjki kolejowej czy przystań
żeglarska. Jest pewien szkopuł. Wychodzi mi na to że jedyna plaża jest tutaj
szczelnie ogrodzona, płatna, i zakaz wstępu z rowerem. Ale to nie problem. Nie
po to tyle dymałem na rowerze żeby się nie wykąpać. Jadę w krzaczory, przebieram
się, kąpielówki itp. Z sakwy zdejmuję górną część i robię z niej torbę na
ramię, gdzie wkładam co cenniejsze bagaże. Rower przypinam przed głównym
wejściem, mam przecież łańcuch. Kupuję bilet za ciężkie tysiące forintów (coś
koło 14zł) i wbijam. No “plaża” nie ma piasku ale z tym się liczyłem. Jest za
to równiutko przycięta zielona trawka, czyściutko, prysznice, kraniki,
ratownicy wodni i inni bodyguardzi. Brzeg jeziora wyłożony jest wielkimi
kamolami, a do samej wody schodzi się po schodkach. Ale mniejsza o to. To jest
zdecydowanie najcieplejsza kąpiel w życiu! Delektuję się tymi chwilami, robię
jakieś tam fotki. Ze 3 razy włażę do wody, to znowu odpoczywam na trawce. Trzeba
wyłazić, coś zjeść, ogarnąć się, kupić bilet i iść na pociąg. Mimo pewnej bariery
językowej udaje mi się kupić pizzę. Pierwszy ciepły posiłek tej trasy ;) Z
pociągiem też ok, kupiłem bilet przez tel. (kiedyś mi się to nie udało). Pociąg
do Budapesztu-Deli o 21.28. Jeszcze zakupy w markecie, i na stacyjkę. Wsiadam
do EZT, podróż mija szybko i przyjemnie. Sporo bikerów. Póki co nie usypiam, no
może ze 3 razy zamknęły mi się oczy. W Budapeszcie 23.30. Pierwszy pociąg do
Bratysławy 5.30, z dworca Nyugati. Mam zatem 6h na nocne zwiedzanko węgierskiej
stolicy. Znów na tel., przez stronkę kolei Słowackich ZSSK kupuję bilet na całą
resztę podróży. Na pozostałe 3 pociągi z przesiadkami w Bratysławie i Kralovanach.
Nawet niedrogo, 27 EUR. Bez gwarancji miejscówki, bez biletu na rower. Ale to w
pociągu się dokupi w razie czego. Zwiedzanie takie bez celu. Na wzgórze zamkowe
nie mam siły się wspinać. Parlament nie świeci, iluminacja wyłączona.
Przejechałem zabytkowym tunelem pod zamkiem, i pięknie wyremontowanym mostem
łańcuchowym. Pojeździłem po wyspie Św. Małgorzaty. Tam dłuższa drzemka,
skitrałem się w krzakach na brzegu i oparłem jak zawsze łeb o rower, o sakwę.
Po bulwarze wte i we wte. I tak dotoczyłem się na dobrze znany dworzec, Nyuagati.
Podobnie jak Budapest-Deli jest to ciekawego układu “ślepa” stacja kolejowa. Tj.
nie przelotowa a z kończącymi się torami. Jest też tu pięknie wyremontowana zabytkowa hala. Kupuję na migi i wciągam jeszcze 3
kawałki pizzy. Powoli rozjaśnia się. I tu pewien zgrzyt. Na wyświetlaczu z
odjazdami przy “moim” pociągu, tj. EC280 (Budapeszt-Bratysława-Praga) na
czerwono przesuwa się groźny napis. Oczywiście tylko po węgiersku ;) Coś tam
tłumaczę w Google i wychodzi mi że “wypadek, podróż odwołana(?!)”. Na szczęście
okazuje się że nie. Pociąg stoi gdzie ma stać, na peronie number 11. Wsiadam,
konduktor przesadza mnie w inny wagon, ale i upewnia że to pociąg do
Bratysławy, i że pojedzie. Wypadek faktycznie jakiś gdzieś był, ale jest tylko
opóźnienie, teoretycznie 50 minut. Nie powinno pokrzyżować mi to szyków, bo w
Bratysławie miałem planowo 1,5h na przesiadkę. Pociąg prawie pusty. Cały wagon
dla mnie, sporo pospałem :) Węgierski konduktor nie umiał wypisać biletu na
rower do tego mojego, słowackiego listoka. Ale machnął ręką. No i faktycznie
trochę się wlecze ten pociąg. Co chwila staje. A przez Bratysławę to chyba pół
godziny się turlał/stał na zmianę, zanim dotoczył się na Hlavną Stanicę. Kawałek
przed Bratysławą zdążyła mnie capnąć słowacka konduktorka i przez samym
wyjściem wypisała bilet 1,5 EUR za rower. Ale tylko do Bratysławy, potem
kolejny muszę kupić w kolejnym pociągu. Tak że zapas czasu stopniał do 10-15min.
Nie zdążę kupić nic do żarcia. Wsiadam do 3-go pociagu: nr 610, “Tatran”. Tu
jak zawsze frekwencja spora. Początkowo nie miałem gdzie usiąść ale po
pierwszych stacjach trochu się poluzowało i się znalazło miejsce siedzące do
spania ;) Konduktorka nie skojarzyła czyj ten rower i biletu na bicykla nie
sprzedała mi. 1,5 EUR do przodu. Ostatnia przesiadka w znajomych mi doskonale Kralovanach.
20 minut czasu więc zdążyłem kupić coś do żarcia/picia w automatach na stacji.
Ostatni pociąg to stary, klimatyczny, czechosłowacki spalinowy wagon motorowy.
Jak zawsze powoli i dostojnie toczy się koślawym torowiskiem w dolinie rzeki Oravy. Buja się na nierównych szynach, a pod podłogą głośno ryczy silnik diesla
:) W Trstenie po 14 tej. Tu żelazny szlak kończy się, i chcąc nie chcąc (nie
chcąc…) dochodzi 45km rowerkiem do Rabki. Wyspany jestem więc jakoś to pójdzie.
Najgorsze to jakbym jeszcze kimać musiał po przystankach. W Chyżnem w “Dzikim
Byku” wciągam Zboczka (hambugera takiego). Niby spać się nie chce, a ale
zmęczenie robi swoje, i idzie tak sobie. Na podjeździe wyprzedza mnie nawet jakiś
lokales na skrzypiącym rowerze ;) W końcu jest wzgórze trzech masztów, tj.
przeł. Spytkowicka. Tym razem frekwencja TIRów spora. Szalony zjazd, max pod
70km/h. Jeszcze tylko skrótem do Chabówki. W Rabce do sklepu po coś na obiad, i
po piwa. I na koniec męczący podjazd pod kwaterę. Dowlokłem się po 18tej.
Udana wycieczka:
- Balaton zdobyty
- kąpiel zaliczona
- prawie 300 km nowymi drogami
- 500+km
- forma ok
- zwiedzanko Budapesztu
7.00 (ndz) - 18.20 (wt)
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2024
komentarze