Tańczący z burzami
d a n e w y j a z d u
289.60 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/kE1hoxPvrHSvNrsA7
https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/13-07-2024-kosice-a0ae155?u=m&sh=qek9hh
Mamy połowę lipca a tu raptem jedna długa traska zrobiona,
Bratysławka na otwarcie lata. Naszła mnie zatem ochota na jakąś dwudniówkę.
Czyli inaczej traskę z jedną nocką. Padło na Koszyce, bo będzie w sam raz. A
przy okazji przejadę ścieżką rowerową malowniczym przełomem Dunajca, ze
Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru, dawno nie byłem.
Początek tak jak zawsze, wojewódzką 964 przez Dobczyce,
Wiśniową do Mszany. Jechałem tą drogą dziesiątki (setki?) razy i ciągle ją
uwielbiam. Jest dla mnie swego rodzaju portal, brama z Krakowskiej aglomeracji
w piękne górskie krainy. To właśnie tutaj gdy byłem jeszcze niedzielnym
rowerzystą budowałem formę i zapuszczałem się coraz dalej na południe.
Rozpoczynałem swoją kolarską karierę ;) Jest porno i dusno, ale zarazem
pochmurnie. Zatem nie trzeba smarować się kremem z filtrem. Nad mini zalewem w Wiśniowej posilam się
kabanosami. Wciągam coraz to stromszy podjazd na przeł. Wielkie Drogi. A
zachmurzenie staje się coraz większe, właściwie to burza wisi w powietrzu. W
Mszanie skręcam na Zabrzeż, i rozpoczynam wspinaczkę na przeł. Przysłop.
Szalony zjazd, przez Kamienicę do Zabrzeża. Póki co jeszcze spoko, ale zaraz się zacznie. No i zaczyna się. Ujechałem parę drogą wzdłuż Dunajca i zaczyna padać. Dociągam w deszczu do
Tylmanowej, i chronię się pod wiatą w Miejscu Obsługi Pedalarzy. Wraz ze mną
schronił się tutaj inny podróżnik rowerowy. Pochodzi ze Śląska a dziś jest w
podróży, chyba ze Słowacji do Częstochowy. Specyficzny jest to jegomość, odpala
fajkę za fajką :D Tymczasem walnęło gradem. Z pół godziny czekaliśmy, po czem
każdy pojechał w swoją stronę. Ja w stronę Słowacji, a tytoniowy biker na
północ. W Krościenku posilam się hamburgerem, po czym skręcam na Szczawnicę.
Jakieś tam zakupy w biedrze, i wjeżdżam na szlak rowerowy przełomem Dunajca.
Kto jechał ten wie jak jest tu pięknie. Dunajec wije się głęboką doliną pośród
strzelistych, sięgających 300m wapiennych szczytów. W nurcie Dunajca zaś wiją
się i manewrują różnorakie tratwy, kajaki i pontony. Pełne turystów jak i
bardziej ambitnych zawodników, sportowców. Ścieżka pieszo-rowerowa przyklejona
jest zaś do ściany tego pięknego wąwozu. Zalicza ona różne hopki,
podjazdy-zjazdy i inne wywijasy. Kiedyś była szutrowo-żwirowa, dziś już w
całości utwardzona, czy to kostką czy jakimś eko-betonem. Turystów od groma,
zarówno tych pieszych jak i rowerowych. Zelektryfikowanych, oraz takich jak ja,
którzy prąd na pokładzie mają tylko w lampkach i liczniku ;) Na stromszych
odcinkach jakieś dziwne znaki „sesednij z kola”, ale mało kto się tym
przejmuje. Przejazd koło Czerwonego Klasztoru zakończony jest zaś niezwykłym
widokiem na Trzy Korony. Choć nie wiem dlaczego tylko trzy?. Dopatrzeć się
można w tym masywie 4 szczytów. A teraz przeczytałem że tak naprawdę jest tam nawet
5 nazwanych wierzchołków, każdy o wysokości 900+m. Na Słowacji obieram póki co
cestę numer 543, która zaprowadzi mnie do Starej Lubovni. Jest tu do zaliczenia
jeden podjazd, przełęcz, jak zwał tak zwał, i potem zjazd do miasta (ominę je
obwodnicą). Powoli zbliża się wieczór, i znowu się chmurzy. Jest południu jest
nawet chmurzysty twór przypominający wał szkwałowy. Aczkolwiek
wygląda na to że najgorsze już przeszło chwilę przede mną. To COŚ się do mnie
nie zbliża tylko oddala. Zostały tylko mokre drogi, i powalone drzewa. „Hasici”
czyli straż pożarna jedzie wzdłuż drogi i piłami udrażnia przejazd. Za Starą
Lubovną obieram cestę nr 68, kierunek Preszów. Idealnie gładka, z czytelnymi
białymi liniami i błyszczącymi nowością niebieskimi drogowskazami. No taka nie
po Słowacku ta droga: brakuje kolein, kraterów, przerębli i pogiętych,
wyblakłych od Słońca znaków :D Jak tak można?! Ciągnę nocą przez te Słowackie
zadupia, aż tu nagle w jakiejś wiosce nieopodal Sabinova chyba, odgłosy
wiejskiej dyskoteki. Kończy się jakiś słowacki kawałek, i rozbrzmiewa znajomy
bit: „Ja, uwielbiam ją. Ona tu jest, i tańczy dla mnie!” :DDD Tymczasem lokalizuję
kolejną burzę, trzecią już. Ale jest daleko, kawał przede mną, widzę tylko
błyski, nie słychać grzmotów. Obserwuję zatem ten piękny spektakl na niebie z
bezpiecznej odległości. Nawałnica przechodzi powoli z prawa na lewo, czyli z
południa na północ. Po czym znika gdzieś w oddali. Zapewne idzie teraz nad
Polską, w Beskidzie Niskim, czy też innym Krośnie, Rzeszowie… Noc jest ciepła i
przyjemna. Ale coraz bardziej morzy mnie senność. Ratuję się krótkimi drzemkami
na zastavkach (przystankach autobusowych). Do Preszowa dociągam koło drugiej w
nocy. Jakieś tam małe zwiedzanko przejazdem. Zaliczam m.in. wielki gmach Preszowskiego „Urzędu Wojewódzkiego”. Ależ tu jest syf :D Te pordzewiałe
latarnie i „ekologiczne” zielone chodniki. Tj. chodniki składające się z asfaltowych
koślawych łat. A ze szpar pomiędzy nimi wyrastają chwasty i inne kwiatki. Na
wyjeździe z miasta kolejna, dłuższa drzemka na przystanku. Gdy startuję niebo
robi się już niebiesko-różowe. Ostatnia prosta do Koszyc, czyli route number
20. Słońce powoli wyłania się zza szczytów wschodniej Słowacji. Drogą nr 20 do
samych Koszyc jednak nie dojadę, gdyż kawałek przed miastem przekształca się
ona w expresówkę. W Budzimirze trzeba odbić w prawo, i boczną cestą wspiąć się
na wzgórze. Ech wspomnienia, przypomina mi się pierwszy atak na Koszyce. Kiedy
to było, 2017 chyba rok! I potem z Koszyc ciągnąłem do PL, do Muszyny na
pociąg. Bo z jakiegoś powodu bałem się zagranicznych pociągów. Aż któregoś
raza, w 2019 roku znowu byłem w Koszycach, i znowu miałem jechać do Polski na
pociąg. Ale z czasem stałem tak że bym prawdopodobnie nie zdążył. I wtedy
pierwszy raz wróciłem zagranicznym pociągiem, z Koszyc. I tak to wszystko się
zaczęło – zaczął się podbój europejskich stolic – Wiedeń, Praga, Brastysława,
Berlin, Budapeszt… Tymczasem na szczycie wspomnianego wzgórza dostrzegam kolejną burzę - tym razem błyska się nad szczytami na zachodzie. Ale ona mnie
nie dopadnie. Zostaje już tylko zjazd ze wzgórza do Koszyc, doliną Hornadu.
Przed miastem charakterystyczne ogromne linie WN, oraz kamieniołomy na
okolicznych wzgórzach. Jest nawet rozwieszona wysoko ponad drogą kolejka linowa
do transportu urobku, chyba nieczynna. Rozpoczynam zwiedzanie drugiego
największego słowackiego miasta (raptem 200tys. mieszk., porównywalne z
Rzeszowem). Ale zanim rozpocznę zwiedzanie to mała drzemka na trawniku ;) (Gdy śpię na ziemi, kładę rower na boku a sakwa służy mi za poduszkę). Jest
8 rano, ostatni sensowny pociąg mam po 12tej. Więc mam 4h. W planie są dwie
rzeczy: starówka i jeśli to możliwe, ablucja w jakimś zalewie (nie, nie
możliwe…). Starówka akurat jest tutaj wyjątkowo okazała. Centralny punkt miasta
to podłużna „wyspa” rozciągająca się z północy na południe. Pośrodku mały park,
pięknie odrestaurowana fontanna (foto tytułowe), no i ogromna katedra. Jakieś tam fotki, i
zmierzam na południe miasta, tam wypatrzyłem na mapie różne zbiorniki wodne. Po
drodze podziwiam cały ten słowacki pierdolnik. No wygląda to jak wygląda jak
Polska 20 lat temu :D Pokruszone koślawe betonowe alejki, przystanki autobusowe
w centrum (!) w formie zardzewiałego pogiętego słupka - bez kawałka ławki czy
wiaty. Latarnie z lampami w kształcie chochelek, jakie pamiętam z dzieciństwa. Całości
dopełniają wszechobecne pomniki, monumenty z poprzedniej ustroju. Z czerwonymi gwiazdami… Mają tutaj jakąś manię koszenia trasy. Całe łąki ścięte na zero, co
w połączeniu z upałami sprawia z zieleni zostaje suche, wypalone słońcem
ściernisko... Jadę koślawą ścieżką rowerową wzdłuż Hornadu w poszukiwaniu
odrobiny wody, w celach higienicznych. W istocie znajduję jezioro, na mapie
opisane jako „Jezero”. No tylko wykąpać to się za bardzo tu nie da. Tzn. jakby
się uparł to pewnie by się dało, ale to po prostu nie jest kąpielisko. Jest
tylko ładnie wykoszona łąka, można sobie poleżeć w cieniu drzew. Plus na wodzie
jakaś tyrolka dla amatorów wodnych szaleństw. No nic, znajduję kawałek krzaków
i myję się za pomocą mokrych chustek, i przebieram w czyste ciuchy. Zmierzam
powoli na zelazną stanicę, tj. dworzec kolejowy. Przed dworcem jak zawsze
podziwiam OGROMNĄ topolę. Zdecydowanie jedna z największych jakie widziałem.
Obwód pnia 710cm, co daje w przeliczeniu średnicę (gdyby był idealnie okrągły) 226cm! Ciekawostką jest, że
dwa ogromne pnie na wysokości kilku metrów zrośnięte są gałęzią. Na dworcu
wciągam wreszcie coś ciepłego, i pakuję się do pociągu. Jest to spalinowy
szynobus, który oczywiście nie zawiezie mnie do samego Krk. Jedzie do S.
Lubovli. A ja wysiądę trochę wcześniej, w Plavec. Stamtąd mam ~20km na rowerze do
Muszyny, i potem drugi pociąg, do Krakowa. W Plavcu wysiadam przed 14tą. I na
zachodzie znowu jest granatowo :) Na szczęście ja jadę bardziej na wschód,
krajówką do przejścia w Leluchowie. Tak się składa że drugi raz jednej trasy jadę ten sam odcinek: w nocy i w dzień. Dociągam szybko ile sił do przejścia SK/PL,
i tu jestem bezpieczny. Na dawnym przejściu granicznym jest bowiem ogromna wiata, zadaszenie. Zastawiam się czy jechać dalej? 10km do Muszyny. Tylko tyle
i aż tyle. Tylko bo to pół godzinki jazdy. Aż bo gdy dopadnie mnie burza to ta
droga idzie przez zupełne zadupia, bez kawałka przystanku autobusowego.
Postanawiam zaczekać, i to był super pomysł. Nie minęło 10 minut, i lunęło. A
potem walnęło gradem! Kolejne auta zajeżdżały pod dach a kierowcy liczyli
wgniotki na karoserii. Z godzinę czasu straciłem, ale schronienie eleganckie
miałem, bardzo bezpieczne. Oczywiście na planowany pociąg nie zdążę, ale to
nic, bo w zapasie są jeszcze dwa albo i trzy. Ostatni coś koło 21szej tak że
luzik. W Muszynie znowu jakieś ciemne chmury idą z innej strony ale teraz to
już se mogą. Robię tam zakupy, zwiedzam miejscowość. Pociąg Regio o 17.45. Powrót
do Krk bez przygód, w domu koło 2giej.
Udana wycieczka. Koszyce zaliczone. Widziałem co najmniej 5
burz, z czego dwie zaliczyłem – pierwszą i ostatnią.
7.55 (sb) - 21.50 (ndz)
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem