Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wiedeń :)

d a n e w y j a z d u 542.30 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 22 czerwca 2023 | dodano: 12.07.2023



https://photos.app.goo.gl/pre6WTJ9XVfzVGSd9

https://www.alltrails.com/explore/map/22-24-06-2023-wieden-dcda54e?u=m&sh=qek9hh

Zmęczony nieco łażeniem po McDonaldach z wielką zieloną torbą na plecach, postawiłem trochę od odpocząć od kurierki, i zmęczyć się w inny sposób. Mamy wszak połowę roku, a ja w dupie byłem i gówno widziałem. Od pewnego czasu (dokładnie od wprowadzenia połączenia kolejowego z Wilno-Wawa-Krk) miałem na celowniku Wilno. I takie były pierwotne założenia. Oczywiście start byłby z Warszawy, nie z Krakowa. Zamierzenia te skorygowane zostały - jak to często bywa - przez prognozy pogody. Przez kraj miał przewalać się bowiem z Zachodu na Wschód front burzowy. Rozsądniej wyglądło po prostu jechać na południe, gdzie ryzyko ugrzęźnięcia na kilka godzin pod burzowymi/deszczowymi chmurami było mniejsze. Bratysława/Wiedeń/Budapeszt/Balaton. Te 4 cele chodziły po głowie. Ostatecznie stanęło na Wiedniu – nową drogą. Zwykle jeżdżę przez Czechy, tym razem przez Słowację. Odcinek Nw. Mesto na Wagiem – Wiedeń to nowy, nie jechany nigdy wcześniej odcinek.

Spakowany, przygotowany i porządnie nasmarowany Niemieckim medykamentem dla niemowląt/starych dziadów z pieluchami i nietrzymaniem moczu ruszam godzina 7.25. Już jest gorąco. Zanim zaatakuję pierwsze pagórki, w Wieliczce na plantach wciągam kilka bułek z szynką, zanim szynka przestanie być zdatna do spożycia. Odzwyczajony trochę od długich tras na szosówce (a przyzwyczajony do całych dni na MTB na mieście i wielkiej torby na plecach) martwię się trochę jak to będzie. A raczej to martwią się mój tyłek, dłonie i moje plecy. Głowa działa OK, podpowiada że przecież nie jeżdżę na rowerze od wczoraj, nie jedno przeżyłem i przejechałem. Musi być dobrze, szybko przestaję się więc martwić a przypominam sobie o frajdzie z długich tras - o co to w tym wszystkim chodzi, i po co to się tak jeździ. Do Rabki docieram nieźle zatopiony w pocie, a przecież upał dopiero się rozkręca :) Na dworcu w Rabce jak zawsze wciągam cheeseburgera, i wychodzę na ostatnią prostą przed Słowacją – DK 7 na Chyżne. Ostatni podjazd, rzut oka na Babią Górę z przełęczy Spytkowickiej, i wpół do trzeciej melduje się na Słowackiej granicy. Sytuacja pogodowa póki co stabilna – póki co leje się tylko ze mnie, a nie z nieba :) Widzę co prawda na niebie od pewnego czasu wielkie, piętrzące się wysoko chmurowe bałwany, ale póki co są one białe, i co najważniejsze – za moimi plecami, a nie przede mną. W Twardoszynie pauza na rynku pod ogromnymi topolami. Jak zawsze na Słowacji przy drogach mnóstwo billboardów zachęcających do głosowania na takich albo owakich polityków. Nie ma trasy na Słowację żebym nie widział tego typu reklam – oni tam ciągle mają wybory, ciągle głosują, dymisjonują, czy o co to chodzi? Dziś moją uwagę najbardziej zwracają plansze z twarzą pewnego wąsatego Jegomościa. O bardzo radykalnych, konserwatywnych poglądach. Taki Korwin tylko że bardziej. Ów Pan chce wykurzyć ze Słowacji LGBT, wyjść z UE, wyjść z NATO i w ogóle stop globalizacji, wyjść, wyjść, koniec ze wszystkim, ma nie być niczego. No LGBT to można zrozumieć, ale jakby Słowacy wyszli z Unii to te ich drogi w tym ich bidnym państewku wyglądałyby wnet jak drogi w Afryce :) Bo już teraz jest mają syf jak w Rosji: dziury, przełomy, łaty, przeręble i kratery, i tak wygląda jazda po Słowacji. Mijam charakterystyczną hutę w Sirocie, chwila moment i podziwiam zamek w Oravskim Podzamoku. Tamtejszy zamek to mój number 1 wśród zamków – przyklejony do strzelistej skały wznosi się ponad 100m nad doliną rzeki Oravy. W Dolnym Kubinie dochodzi 18ta. A to oznacza że trzeba zrobić zakupy na całą noc jazdy, bo Słowacja to nie Polska, tu nie ma w każdej wiosce czynnych 24/7/365 Orlenów. Jak się nie zrobi zapasów na noc to można potem ciągnąć kilkadziesiąt km na odcięciu ;) Zakupy robię w Lidlu, najważniejsze to produkty nie słodkie – chleb, ser, szynka, ogórki. Za stary jestem żeby jechać kilkaset km na samych słodyczach (kiedyś tak robiłem). Do tego 6l płynów ;) Kawałek za Kubinem dylemat jak zawsze – jechać jak leci krajową 70/18 czy objazdem 583 przez Terchovą? Jadąc objazdem trzeba wspiąć się na ok. 800m przełęcz. Krajówką z kolei nie lubię jeździć, bo choć doliną rzeki cały czas leci się delikatnie w dół to jest tu bardzo nieprzyjemny i niebezpieczny odcinek. Na paru ładnych km szosa jest podzielona na dwa pasy pod górę, i właśnie jeden pas w dół. Oba kierunki ruchu zaś rozdzielone są separatorami. Pobocza brak, zaraz obok stalowa bariera. Choć jest w dół, i można jechać 40-50km/h to generalnie jazda polega na blokowaniu ruchu samochodom, w tym ciężarówkom, które nie mają jak wyprzedzić. No nie jest to przyjemne ani dla mnie ani dla kierowców. Wręcz czuję na karku ciepło i warkot silników. Nie lubię tego odcinka. Ale dziś jestem zmęczony i nie mam siły wspinać się na przełęcz przez Terchovą. Jadę krajówką, jakoś to będzie. No i było, okazało się że ten odcinek jest w remoncie – gładki asfalt, pasy nienamalowane, separatory zdjęte, podzielone pachołkami równo na pół, po jednym szerokim pasie w każdą stronę, da się wyprzedzać rowery. Może ktoś pójdzie po rozum do głowy i nie zamontuje z powrotem tych separatorów… Tyle razy jechałem tą drogą ale dopiero dziś zauważyłem na skarpie pomnik żołnierza z czerwoną gwiazdą. Postanawiam sprawdzić ten temat. No tak, na wzgórzu jest cały cmentarz/park/inne pamiątki ku chwale radzieckich towarzyszy… Na Słowacji nie słyszeli o dekomunizacji i takich obiektów tutaj ciągle pełno. Siedzę na murku, jem chleb ze serem, w ciszy i spokoju celebruję zapadający powoli zmrok nad doliną Wagu. Razem ze mną podziwia ten widok ze swojego postumentu radziecki towarzysz. Jeszcze bardziej cichy i zamyślony niż ja… Pora ruszać. Noc jest bardzo ciepła, jadę bez koszulki, jest to bardzo orzeźwiające. Nocą tak lubię, w dzień za bardzo się nie da, trzeba by zużywać ogromne ilości kremu z filtrem. No i jak posmarować plecy? Do Żyliny docieram po zmroku. Wjeżdżam od innej niż zwykle strony, więc nie widzę wielohektarowych hal ogromnej fabryki Kia, setek samochodów na pociągach, i tysięcy aut na placach. O bliskości tych zakładów samochodowych świadczą natomiast śmigające wte i we wte autobusy z logo marki KIA, które zapewne dowożą do zakładów tysiące pracowników z pobliskich miejscowości. Na przystanku za miastem ucinam pierwszą drzemkę, do tej pory jechałem na kofeinie. Oprócz tego że ciepła, noc jest też ekstremalnie krótka. Niebo zaczyna zmieniać się z czarnego na niebieskie już koło trzeciej. Tak że świt wita mnie jeszcze przed Povazką Bystricą. Jest piątek rano więc trafiam tu na krzątających się ludzi, śpieszących się do pracy i do szkoły. Poranek jest bardzo ciepły ale pochmurny. Pewnie się rozpogodzi, chmury nie wyglądają na takie z których mogło by padać. Docieram do Trenczyna, pod charakterystyczny, górujący na skale nad miastem zamek. Chodzi za mną coś ciepłego do jedzenia, ale nie znajduję żadnego ciekawego lokalu. Albo ciągle pozamykane albo menu nie takie. Ratuję się więc żelkami z Decathlonu, picia mam jeszcze pod dostatkiem z tych 6l z Dolnego Kubina. Trochę pobłądziłem zanim znalazłem most na drugą stronę Wagu, ale tak to jest jak się ufa swojej pamięci a nie GPSowi. Załatwiając w krzakach potrzeby fizjologiczne dostrzegam wysoki wał, i tak jak podejrzewam, po wspięciu się na szczyt podziwiać można z niego rzekę Wag. Docieram do Novego Mesta nad Wahem, czyli granicy: znane mi drogi, okolice | nieznane mi drogi, okolice. Jak dotąd jechało się przyjemnie i sprawnie ale nadciąga kryzys. Który trwał będzie prawie do Austriackiej granicy. Czyli jakieś 100km. No bo tak: jest porno i dusno. Zamulenie coraz większe. Zaczynają boleć dłonie, odzwyczajone od szosowego barana. Otarcie na szyi od pasków kasku. Mam ochotę na normalne ciepłe jedzenie. Do tej pory jechałem doliną Oravy/Wagu, a teraz zaczynają się górki. W Nowym Mestie robię zakupy i próbuję wyeliminować jedną nieprzyjemność, czyli zjeść coś ciepłego. Wchodzę do pierwszej napotkanej restauracji, Pani do mnie: „zatvorene”. Jak zamknięte, skoro weszłem do środka? Jak mają zatvorene, to niech zamkną też drzwi, a nie robią człowiekowi smaka… Znalazłem jakiś bar, cheeseburger z zasmażanym syrem i duże frytki to jest to czego mi było potrzeba. Skręcam w boczne, trzycyfrowe drogi, ku Austriackiej granicy. Z plusów: choć pogoda zapowiada się burzowa, to najbrzydsze chmury znów mam za plecami, a przede mną względnie niebieskie niebo. Z minusów wyrastają przede mną pagórki przez które trzeba będzie się przeprawić. Do tego bonusowo dochodzi jeszcze wielokilometrowa „rekonstrukcia cesty”. Czyli remont drogi i co kawałek ruch wahadłowy. Czasem czekam na zielone, czasem nie, raz przepuszczam samochody jadące za mną, raz przepuszczam auta jadące mi na czołówkę, bo cykl świateł jest za krótki dla rowerów… No kolejna trudność spowalniająca i tak wlekącą się jazdę. Na jednym ze wzgórz widzę wreszcie maszt/przekaźnik! TV czy tam GSM. Takowy maszt zwykle zwiastuje konie podjazdu! Oraz początek zjazdu! Ale nie tym razemmmmm… Będzie tych masztów kilka, a podjazdy i tak będzie się ciągnąć dalej, jeden za drugim… W (chyba) Myjavie mam już dość. Siedzę na przystanku w cieniu ledwo żywy, rozcinam bułki, wciskam w nie roztopiony ser topiony, a potem wciskam je siłę w siebie. Po mieście jeździ w te i we wte stary zdezelowany Ford Transit, i nadaje przez głośniki reklamy jakiegoś sklepu z elektrycznego (?). „(…) batyrie, elektromotory (…)”. „(…) elektromotory, batyrie (…)”. Ja też jestem taki jak ten Ford. Stary, brudny, poobijany i też ledwo jadę. Muszę się zdrzemnąć, może jak się obudzę będzie lepiej. (…) Nie jest lepiej, jest tak samo źle. Na jednym kolejnych ze pagórków zamiast masztu natomiast – wieża widokowa. Wlokę się tak że to że wejdę tą wieżę wiele nie zmieni. No tempo nie jest jak na TdF. Więc se wchodzę. Ze szczytu wieży widać praktycznie to samo co spod jej stóp, niepotrzebnie wchodziłem. Niepotrzebnie budowali tą wieżę. No ale jak za unijne dotacje to może być. W końcu trafia się ścianka ze znakiem 17% nachylenia. Czy oni tam na tej Słowacji nie wiedzą że szosówki nie mają przełożeń na takie podjazdy?! No dobra wjadę ma górę, ale żeby mi to było ostatni raz… W końcu chyba jest. Chyba jest. Jest. Jest maszt ostateczny! Maszt ku którego zmierzałem, który był moją mekką. Maszt na ostatnim wzgórzu! I teraz to już tylko w dół, i płasko, i zaraz Wiedeń, i w ogóle. No i zgadzało by się: zjazd w dolinę rzeki, zaraz jest też jakiś zalew. Kusi mnie żeby się wykąpać ale pewnie zajęło by mi to godzinę, a Wiedeń czeka. Dociągam do Senicy. Kończą się góry, remonty, przybywa sił. Nawet ból dłoni udało się wyeliminować: zdejmuję, zakładam coraz to inne rękawiczki (zawsze wiozę kilka par). W końcu ubrałem dwie pary, jedne na drugie i jest OK :) Za to zaczynają się komplikacje z pogodą. Teraz jest na odwrót: czyste niebo zostawiam za plecami a przede mną robi się ciemno i nieciekawie. Zaczyna potężnie wiać w twarz. Patrzę na radary meteo i faktycznie z zachodu idą burze. Teraz są nad Wiedniem, czyli jeszcze daleko, to gdzie jestem nie grzmi i nie błyska się. Ciągnę więc pod wiatr, i rozglądam się za potencjalnymi schronieniami. 12-13-14 km/h, takie rozwijam prędkości. Kawałek przed granicą wiatr słabnie, a i niebo wygląda trochę lepiej. Chyba przejdzie bokiem. W Kutach, ostatnim miasteczku na Słowacji ostatnie zakupy. COOP Jednota otwarta tylko do 18tej (w dzień powszedni!). Na szczęście Pani pokazuje mi że zaraz obok jest drugi sklep. „Otvorene?” „Ano, Otvorene!”. Robię zakupy które muszą mi wystarczyć na noc, aż do Wiednia. Przecinam autostradę Brno – Bratysława, miasteczko Oravsky Svaty Jan, i jest ostatnia prosta przed Austrią. Droga numer 1144. Zwana też jako „cesta na Hohenau” (droga na Hohenau, pierwsze miasteczko w Austrii). Jest znak że „Republik Osterrich” za ein kilometer. I dziwna tablica że droga zamknięta w godz. 24.00 – 5.00. ?!. Na szczęście jest chwila po 19tej. A wszystko zaraz się wyjaśnia: granicę stanowi rzeka, a na rzece jest most zwodzony, który zapewne na noc jest podnoszony żeby coś mogło przepłynąć. Podziwiam chwilę tą konstrukcję, robię bardzo ważne zdjęcia (w końcu dotarłem do Austrii), jakieś tablice, jakiś bunkier itp… A muszę robić te zdjęcia bardzo szybko bo zaczynają na potęgę żreć komary i jakieś inne muchopodobne insekty. Prawdziwa palaga. Zaraz jest to Hohenau. Hohenau „am der March”. Nad rzeką March znaczy się. Kraj obok a cóż za różnica. Zamiast dziurawych dróg, obdrapanych zardzewiałych latarni i obleśnych parkanów z blachy falistej – gładkie betonowe szosy ze starannie wypielęgnowanymi rabatami z kwiatów na wysepkach, pięknie oznaczone szlaki rowerowe i wymyślne konstrukcje wsporcze dla znaków drogowych. Każdy znak ma dwie podpory, a tablice zamontowane są wewnątrz solidnych obramowań. W samym Hohenau załapuję się na jakiś koncercik, festyn w centrum. Oraz na mały deszczyk. Ale taki zupełnie nie groźny, popada jeszcze parę km i przestanie. Do Wiednia ze 60km. Jadę jak prowadzi mnie rowerowy GPS – czyli najpierw nie zawsze asfaltowymi szlakami rowerowymi. Jest parę km szutru, ale zupełnie mi takie ubite w miarę gładkie polne drogi nie przeszkadzają na 28mm oponach. Przestało kropić oraz wiać, zaczyna się przyjemna wieczorna aura. Podziwiam zachodzące za wzgórzami pełnymi farm wiatrowych Słońce, włączam austriackie radio. Same fajne piosenki, każda mi wpada ucho. Po kryzysie nie ma śladu, jedzie się po prostu pięknie. Ale zatrzymać się na dłużej niż 15 sekund się nie da. Zaraz by mnie zeżarły te latające robale. Sikać też trzeba bardzo szybko ;) Drzemka w tej szarańczy niemożliwa, trzeba ciągnąć do Wiednia. I modlić się żeby np. gumy nie złapać. Nie wiem jakby wyglądała naprawa w takim brzęczącym towarzystwie… Wskakuję na krajową 49kę, a w Angern (am der March) na drogę numer 8 – którą dociągnę już do Wiednia. Połowę mojego horyzontu – cała prawa strona i wszystko na przód – rozświetlają migające w oddali czerwone lampy ogromnej farmy wiatrowej. Przed Wiedniem dosłownie raz się zabłyskało spod chmury, ale to chyba tylko tak na odchodne. Burza właśnie wycofywała się podczas gdy ja do Wiednia docierałem. W samą porę. W jakimś miasteczku, pewnie cośtam-dorfie morzy mnie senność. Są przystanki z ławeczkami. Komarów już nie ma. Wybieram przystanek po lewej stronie drogi. Bo tam jest optymalna odległość oparcia od szyby (żeby łeb dało się oprzeć delikatnie odchylony do tyłu, żeby nie spadł do przodu na dół). No i nastąpiła ta wtopa która się czasem zdarza w nocy, gdy kima się na ławeczce po lewej stronie szosy… Mianowicie, po drzemce zacząłem jechać w drugą stronę, z powrotem :D Na szczęście dużo nie nadłożyłem, może 2x1km=2km. A zorientowałem się, gdy drugi raz zauważyłem charakterystyczny budynek. Który niedawno przecież mijałem… Wreszcie widzę w oddali światła wielkiej rafinerii – chyba nawet wiem jakiej. Rafineri OMV przy Dunaju, na wschód od Wiednia. Jechałem obok niej w ubiegłym roku. Godz. 00.50. Wiedeń!!! Wiadomo, radość nie taka jak za pierwszym razem ale też fajnie :) Pociąg o godz. 14.10. Trzeba opracować plan zwiedzania. Ważnym punktem wydaje się być umycie się – żeby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Od tego postanawiam zacząć. Znalazłem w necie jakiś zalew w dzielnicy Aspern, podobno kąpielisko. Udaję się w tamtym kierunku. Na miejscu wita nowo wybudowane osiedle apartamentowców, zalew też jest ale ogrodzony, nie wiem jak zejść, nie chce mi się szukać wejścia… Jednak jadę zwiedzać i coś zjeść, jedzenie jest ważniejsze od mycia. Póki co umyłem się trochę w zraszaczach trawnika. Długo mi zajęło zanim z tego Aspern dobujałem się do centrum, bez potrzeby tam jechałem. Przynajmniej zobaczyłem fajnie rozwiązaną kwestię kolei miejskiej. Tory idą na estakadzie, a pod nią ciągnie się długi na setki metrów teren sportowo-odpoczynkowo-rekreacyjny. Ławeczki, różne boiska, drabinki, sprzęty do ćwiczeń itp. itd. Żeby było ciekawiej – wszystko w zielonym kolorze! Miękka gumowana nawierzchnia też. W ogóle to co zwraca uwagę w Wiedniu, to całe ogromne przestrzenie całkowicie WYŁĄCZONE z ruchu samochodowego. Całe, drogi, aleje, place tylko dla pieszych/pedalarzy/hulajnogarzy i innych deskorolkarzy, bez JEDNEJ blaszanej puszki :) Rzecz w Polsce nie do pomyślenia. Ileś przecznic, źle skręconych skrzyżowań dalej docieram wreszcie do Dunaju. I tym samym mostem co zwykle przeprawiam się na drugą stronę Dunaju (Reichsbrücke – Most Rzeszy, mam nadzieję że nie III, tylko jakiejś innej). Coś tam pojeździłem, między innymi wśród dzielnicy pełnej drapaczy chmur, ale znowu chce mi się spać, w końcu druga noc. Na Donau Island znajduję ławeczkę w ustronnym miejscu i chwilę kimam. Budzi mnie głód. Znajduję wreszcie jakiegoś kebaba. W międzyczasie zaczyna świtać. Wstający dzień jest zupełnie inny od poprzednich – chłodny, pochmurny i wietrzny, i taki już pozostanie. Najbardziej duje na mostach na Dunaju. Znowu pojeździłem wśród szklanych wież, porobiłem trochę zdjęć. Za pomocą gąbki i mokrych chustek umyłem się w Kaiserwassel (zalew nieopodal Wienna International Center, zdjęcie tytułowe). Za zimno żeby się kąpać. Trochę pokręciłem na wschód, po bulwarach Dunaju. Z godzina drzemki na łące, z powrotem na wyspę. Chyba załapałem się na coś w rodzaju „dni Wiednia”. Albo raczej „dni MPO Wiedeń”. Na wyspie przygotowania do imprezy, dużo pojazdów i innych sprzętów służb publicznych, komunalnych itp. A najwięcej pomarańczowych śmieciarek, zamiatarek i innych sprzątarek. Najciekawsze wg mnie wielkie odkurzacze. Ciężarówki – odkurzacze :D Z rułą na wysięgniku przed kabiną, jechały po bulwarze i niczym słonie wciągały swymi trąbami wszelkie śmieci i odpadki. Co by tu jeszcze zobaczyć. Przypomniało mi się że czytałem o niechlubnych pamiątkach po wujku Adolfie. Ogromnych bunkrach, „flakturnach”, na których zamontowane kiedyś były działa p-lot do obrony przed alianckimi samolotami. Zlokalizowałem jeden takowy w parku Arenbergpark, niedaleko, kilka km od Hausbanhof. Noooo, robi wrażenie, mieli rozmach skurwesyny. Ze 40m wysokości, szaro-brązowy, wielki, groźny KLOC wstawiony między drzewa i budynki. Na szczycie cztery „studnie” po działach p-lot. A zaraz obok drugi, bliźniaczy, trochę mniejszy bunkier. Teraz, po powrocie patrzę w necie i jest tych bunkrów kilka w Wiedniu, muszę kiedyś obadać pozostałe. Potem jeszcze odwiedziłem charakterystyczny wielki kościół/bazylikę, z dwiema cienkimi wieżami, podobne trochę jak te w meczetach. I wielka fontanna przed kościołem – teraz akurat nieczynna, ale znam już tą miejscówkę. Całemu zwiedzaniu Wiednia towarzyszy mi niespotykana wręcz ilość tęczowych flag. To ma być stolica Austrii czy jakaś pedolandia?! Wnet by tym wielkim wojakom, wodzom imperium Cesarstwa Austro-Węgier spoglądającym dumnie z spiżowych pomników owinęli tęczowe szale wokół szyi… Zaś flag Austrii za dużo nie widziałem. Cóż, co kraj to obyczaj. Warszawa cała tonie w biało-czerwonych barwach i jest dumna ze swej historii, a Wiedeń jest dumny ze swoich 6 płci (w porządku prawnym Austrii oficjalnie funkcjonuje 6 płci, gdyby ktoś nie wiedział). Można i tak. Na takich różnych rozkminkach mija mi zwiedzanie. Raczej nie wykorzystałem optymalnie tych 14 godzin, nie zjeździłem Wiednia jakbym chciał. Za bardzo zmęczony, zniszczony jestem. I ciągle głodny. Wciągam jeszcze hamburgera, ze sznyclem wiedeńskim wewnątrz, a jakże. A na sam koniec jeszcze frytki, w bardzo zapyziałej budce obok jakiegoś kościoła. Niczym na dworcu w Bielsku-Białej. Długo trzeba było na nie czekać ale za 3 euro dostałem ogroooomną porcję i kilka sosów do wyboru. Ledwo to zjadłem, to były po prostu dwie duże porcje, chyba z pół kilo ziemniarów :) Południe, zbliża się czas odjazdu. Tzn. jeszcze dwie godziny, ale przez neta udało mi się kupić bilet w promocji, za 89zł, ale bez biletu na rower. Tak więc postanowiłem, tak dla wszelkiej pewności, spakować ten rower tak, żeby przestał być rowerem a zaczął być bagażem podręcznym. Byłem w tym celu dobrze przygotowany, miałem mnóstwo taśmy i wielkich worków na śmieci. Mam to dobrze opanowane, kilka razy tak robiłem. Rachu-ciachu, odkręcam koła, widelec, kierę, bagażnik, błotniki, PEDAŁY (nomen-omen) oraz tylną przerzutkę. Składam to wszystko do kupy, blisko siebie, tak aby stworzyć jak najbardziej regularny i jak najmniejszy kształt, możliwie przypominający prostopadłościan. Opitalam to wszystko kilkudziesięcioma pewnie metrami taśmy, na wierzch worki, i znowu taśma. Vol’la! Gotowe. 50 minut mi to zajęło. W międzyczasie zachciało mi się siku. Nie mam zwyczaju łazić po dworcowych toaletach, zresztą co zrobię z tym pakunkiem. Najbliższy park dwie przecznice dalej. Targam ten pakunek w jednej ręce, ciężką sakwę w drugiej. Wiatr wieje w ten tobół niczym w żagiel, i wyrywa mi go z rąk. Zaraz mi wyrwie ramiona z barków, wszystko boli. Robię przerwy, zamieniam rower i sakwę pomiędzy rękami. Jeszcze tylko coraz bardziej obolały spacer farmera na dworzec. Minąłem wszystkie sklepy spożywcze na dworcu, i nie mam siły wracać. Jest tylko sklep ze zdrową/ekologiczną/wegańska/bezglutegową/bezlaktozową/unijną/lewicową/LGBTQ+ żywnością. Kupuję wodę za 2 euro, jak się potem okazuje jest to woda z lodowca Santa Rosa z Alp, na granicy Włoch i Francji. Naturalnie czerpana, nie pompowana, o bardzo wysokiej oporności elektrycznej, przez co bardzo dobrze się w wchłania i nawadnia. Tego mi było trzeba. Nadjeżdża pociąg, oczywiście jak zwykle miejsca na rowery były, i bez potrzeby pakowałem :D Przychodzi konduktor, mówię że nie mam biletu na ten packed bicycle. Ten mówi: JA, ITS PACKED BICYCLE, BUT ITS BICYCLE. 25 OJRO BITTE. Za rower zapłaciłem więcej niż za siebie :D Ale co zrobić, nie przyznawać się że mam taki pakunek? Dostałbym pewnie 2500 EURO kary, a i do więzienia by mnie zabrali. Podróż minęła mi głównie na spaniu. Nie za wiela obejrzałem przez okno. To tego znowu jestem głodny, a w sakwie tylko jakieś cholerne wafelki. W Warsie wciągam więc jeszcze pierogi z mięsem. Mniam. W Kato przesiadka. Zrobienie z bagażu podręcznego roweru zajęło o dziwo mniej, bo tylko 35 minut. Wciągam jeszcze zapiekanę w tej samej budce co zawsze, u tej samej co zawsze, u starej, grubej i niemiłej baby. Ale to po prostu takie kultowe miejsce, ta niemiła baba jest po prostu stałą częścią tutejszego folkloru, a zapiekanki ma dobre, więc wszyscy u Niej kupują. Nad Katowicami tymczasem pojawia się… TĘCZA. No nie. Tego już za wiele. Wsiadam do Regio i wracam do domu.

Udana wycieczka, Wiedeń zaliczony nową drogą, coś tam pozwiedzane, pomimo przerwy w ultra wycieczkach wszystko w organizmie działa jak należy. Tylko ten bilet na rower za 25 EURO trochę boli.

7.25 (czw) - 23.40 (ndz)


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa zdraz
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]