Ryzykowna operacja ;)
d a n e w y j a z d u
470.39 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/wien-7-9-08-2021-7fea637?u=m
https://photos.app.goo.gl/Z23Xy3TTDBvHGSs2A
Pomysł na tytuł taki, bo jest to pierwsza trasa na nowym
siodełku. Na zupełnie nowym modelu siodełka.
Z siodełkami jest ogólnie taki zawsze powtarzający się problem, że gdy po 2-3 latach moje stare idealne
siodełko kończy żywot to okazuje się że ten model nie jest już produkowany. Leżaków
magazynowych też nie ma, i ciągle muszę wybierać nowy model, i się do niego od
nowa przyzwyczajać. Tak było i tym razem. Musiałem zamienić San Marco Nino na
San Marco Trekking. Różnice nie są ogromne – ale są. Jest 10mm szersze (NIE
CHCĘ CORAZ SZERSZYCH SIOEŁEK) i ma otwór w środku. Na szczęście materiał jest w
SanMarco niezmienny od lat – BioFoam. Twardawa piankowa skorupa, bez żadnych
żeli. Myślałem żeby włożyć do sakwy stare w razie W, ale jednak zrezygnowałem. Zaufałem
swojemu tyłkowi i postawiłem wszystko na jedną kartę ;) Jak chodzi o sam cel,
tj. Wiedeń to atakuję go po raz drugi w karierze, pierwszy raz byłem w 2019 roku. Natomiast
tym razem pojadę inną trasą. Zamiast B-B, Cieszyn i potem całość przez Czechy teraz polecę
na Żywiec, kawałek Słowacją, i inna końcówka przez Czechy.
Sporządzam rozpiskę jak za starych dobrych czasów, gdy nie miałem GPSa w tel. ;) Tak na wszelki
wypadek, bo droga kręta i zawiła, zwłaszcza w Czechach.
Wyruszam o leniwej 8mej minut 30 i lecę krajóweczką na Skawinkę.
Wciągam jakieś tam bułki, i dalej, skrótami na Krzywaczkę. Stare śmieci, 10 lat
temu gdy byłem niedzielnym rowerzystą i robiłem 200km traski często atakowałem tędy
Krowiarki (lub wracałem z Krowiarek). Krótki epizod krajową 52, i wojewódzka na
Zembrzyce. Mijam charakterystyczne niebieskie zabudowania Sułkowickiej Kuźni
(fabryka narzędzi) a droga zaczyna piąć się do góry. Zaczyna się podjazd na
pierwszą, niewysoką przełęcz – Sanguszki. Fotki przy charakterystycznym
obelisku na szczycie zabrakło, jest za to fotka pięknie odnowionego
źródełka.
Zjazd do Zembrzyc, most na Skawie, krajówka, Sucha Beskidzka, znane okolice. Za
Suchą odbijam w rzadziej jeżdżoną drogę – skrót do Jeleśni, wzdłuż linii
kolejowej. Po drodze ścianka na której wyprzedzam jakichś lokalnych szoszonów,
czyli pomimo piwnego brzucha nie jest u mnie z formą u mnie tak źle ;) Szczyt podjazdu wypada
na granicy
woj. Śląskiego. Zjazd do Jeleśni, kawałek ruchliwą krajówką na
Żywiec. Do centrum nawet nie wjeżdżam tylko starą szosą, starym szlakiem
wylatuję na południe. Mijam zakłady przemysłowe, hale magazynowe i piętrzące
się wysoko stosy skrzynek znanego i cenionego
producenta popularnych,
niskoprocentowych wyrobów alkoholowych. Wzdłuż starej szosy równolegle idzie
efektownymi wiaduktami, mostami droga ekspresowa. Z miasteczek mijam Węgierską
Górkę oraz miejscowość rodzinną braci Golec – Milówkę. Tutaj, kawałek za
najefektowniejszym
wiaduktem następuje pewien problem natury nawigacyjnej. Okazuje
się że boczna droga którą planowałem jechać dalej ku granicy nie
istnieje/istnieje ale w postaci gruntowej. Ciężko stwierdzić, bo zamiast mostku
jest bród przez rzekę... Ostatecznie skręcam na Kamesznicę, i rozpoczynam się
podjazd na przeł. Koniakowską… No niby fajnie, lubię podjazdy ale nie w
dzisiejszych okolicznościach. Teraz celem jest Wiedeń a nie zaliczenie jak największej ilości przełęczy w
Beskidzie Żywieckim… Dodatkowo droga ta wiedzie raczej ku Czechom, do
Jablunkova a ja chciałem na Zwardoń i Słowację… Przed szczytem Koniakowskiej
odnajduję skrót którym powinno udać się skorygować kurs. Boczna dróżka wspina
się na garb, po drugiej stronie którego jest szosa na Zwardoń. No tu to już
nachylenia podchodzą pod
20% :) Ale walczę, nie poddaję się, nie prowadzę. NO
PAIN – NO GAIN. Jadąc przez Koniakowską i później zawracając nadłożył bym z
10km ale chyba straciłbym mniej sił niż na tej ściance. Dociągam do
wojewódzkiej po drugiej stronie grzbietu, mały zwrot w tył, i wjeżdżam wreszcie
na właściwy tor – drogę techniczną
wzdłuż Eski. Która bezbłędnie prowadzi mnie do
przejścia w Zwardoniu. Zapomniałem zameldować się w ehranicy że wjeżdżam na SK
ale Pani Policjantka macha ręką i mnie puszcza. Czipa i paszport mam. Zbliża
się wieczór, 140km w upale po górach i ściankach zajęło mi 10h brutto… No nie
był to dobry start ale od teraz będzie tylko lepiej. Rozpoczynam drugi etap
wycieczki – 60km po nieznanych, Słowackich drogach. Najpierw w dół, doliną
rzeki do Czadcy.
Ekspresówka idzie równolegle drugim jej brzegiem, przyklejona
efektownymi estakadami do zboczy gór. W Czadcy robię
zakupy na OMVce przed
nocną jazdą. I skręcam w boczniejszą,
trzycyfrową drogę ku Czeskiej granicy.
Dzień powoli chyli się końcowi. Na jednym z przystanków przygotowuję się nocnej
jazdy – przebieram, montuję lampki, ładuję kofeinę itp. itd. Wciągam wiedeńskie
wafelki. Dodawały mi one sił w trasie do Wiednia w 2019 roku, towarzyszą mi i
dziś :) Mijam jakieś tam senne miasteczka, jedyne miejsce w którym tętni tu
życie to przydrożna restauracja z jakimś weselem/imprezą. Dojeżdżam do
infrastruktury z daleka przypominającej przejście graniczne – droga rozdziela się na szerokie
place przykryte wiatą, dużo symetrycznych zabudowań po obu stronach. Ale to
tylko nietypowa stacja benzynowa w ten efektowny sposób wkomponowana w szosę.
Droga zaczyna wspinać się serpentynami i jak się potem okazuje na słowacko-czeskiej
granicy wypadanie najwyższy punkt trasy – przeł. Makovski Priesmyk, 802m n.p.m.
Jakiejkolwiek infrastruktury dawnego
przejścia granicznego brak, jedynym śladem że wjeżdżamy do innego państwa są
stosowne tablice. Pierwsze kilometry po czeskiej ziemi są bardzo przyjemne,
zaczynają się długim zjazdem z przełęczy. Po drodze rzecz zupełnie
niespotykana. Środek nocy, po pierwszej, mała czeska miejscowość na jakichś
zadupiach a tu
impreza, pijaństwo, śpiewy, gwar, tłum ludzi na środku drogi!
Czesi są z reguły bardzo grzeczni i w nocy śpią. W Czechach w nocy wszystko jest
pozamykane, zjawisko nocnego życia tam prawie nie występuje, poza wielkimi
miastami. Przepuszczam pijane towarzystwo i jadę dalej. Z kolejnych ciekawostek
mijam miejscowość o wdzięcznej nazwie
Karolinka :) Pierwsze większe zaś miasto
do którego docieram to
Vsetin. Coś niecoś tam zwiedzam, i zmieniam kurs na
bardziej południowy. Jadę „cestą na
Vysovide” (drogą na Wyżowice), tą ze
słynnej piosenki :) W okolicznych lasach podobno grasuje potwór, tak że trzeba
uważać. Potwór szczęśliwie mnie nie dopada, dopada za to senność. A gdy kończę
drzemkę na przystanku i zaczyna świtać, dopada mnie załamanie pogody. Po prostu zaczyna padać. Trochę przeczekuję,
ale w końcu jadę dalej w umiarkowanym deszczu. W okolicach Zlina wypogadza się.
Na Benzinie wciągam Orlenowskie hot dogi, a w Lidlu robię rozsądne cenowo
zakupy. I tu mały fail. Moja znajomość ang. nie jest na wybitnym poziomie, i kupiłem litrowy
SYROP z czarnej porzeczki, myśląc że
to sok… Takie słodkie że po trzech łykach to wywaliłem to do śmieci… Można by niby mieszać z wodą mineralną i rozcieńczać, ale moim celem jest w tym momencie dotarcie do Wiednia. A nie mieszanie syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Nie mam czasu na mieszanie syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Nie chce mi się mieszać syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Ja chcę jechać do Wiednia. Przelatuję przez Zlin, kawałek za miastem mijam zaś…
Muzeum wszystkiego. Zbiorowisko
sprzętów wszelakich, głównie z poprzedniej ustroju. Są stare czeskie
ciężarówki, lokomotywy, maszyny budowlane. Ale jest też i żaglowiec, jak i latarnia
morska. W Otrokovicach obieram kurs na południe, ku kolejnej – nazwijmy to może
trochę nieładnie – atrakcji. Zniszczonych przez huragan wsi pod Hodoninem.
Jakieś tam kolejne i kolejne typowe czeskie niewielkie miasteczka, z których
mało co zapamiętałem. Odcinek ten
zapamiętałem z mega skwaru, ochładzania się w
fontannie, w którymś momencie
nawet siadłem na chodniku w cieniu, bo już miałem dość. No i takie jeszcze dwie
nazwijmy je umownie „
baszty” przy wjeździe do któregoś miasteczka, zapadły mi w
pamięć. Wreszcie jest Hodonim, przejeżdżam tylko, szkoda czasu na zwiedzanie.
Zamiast jechać dalej główną szosą odbijam tu w boczną, równoległą drogę która
prowadzić będzie właśnie przez te zniszczone wioski. Jeszcze do nich nie
wjechałem a pierwsze ślady żywiołu już widzę Mocno zdemolowany
las, w którym większość
drzew leży a nie stoi. W końcu są, pierwsze zrujnowane domy. No masakra. Domy
pozbawione dachów, z oknami zabitymi dyktą, ściany podparte belkami żeby nie
runęły. Stalowa
hala CAŁA odarta z blachy, ostał się ino sam szkielet.
Żelbetowe
słupy energetyczne złamane w pół niczym zapałki. Stacja kolejowa z
gołymi stalowymi słupami, pozbawionymi całkiem trakcji. Obrazki jakie zazwyczaj
ogląda się w wiadomościach np. z Ameryki po przejściu tornada. Tylko że tutaj
takie coś wydarzyło się w Europie Środkowej, zaraz koło nas. Równie dobrze
mogło i się przydarzyć np. w Krakowie. Największe wrażenie zrobiła na mnie wysoka
na 10m hałda.
Hałda gruzu z domów… Co chwila przyjeżdżał traktor z przyczepą i
dowoził kolejny „towar”. Policja kursuje w te i we wte, pilnując ocalałego
dobytku przed rabunkiem. Z pozytywów widać natomiast że praca wre, ludzie odbudowują swoje domostwa.
Głównie stawiają nowe więźby dachowe, ze świeżych drewnianych belek. Parę km
dalej ważny punkt, taki milestone. Ważny nie tylko tej ale i każdej innej
ambitnej trasy – pierwszy drogowskaz z napisanym celem wycieczki. Pierwszy
drogowskaz na
Wiedeń! Jeszcze stówa. Jest ostatnie miasto przez granicą,
Brzecław. Jakieś tam zakupy na stacji za miastem, i Republik Osterrich czeka :)
Godz. 19, minut 10 – osiągam
Orterrich landesgrenze! Drugi raz w karierze. Pierwsze
miasteczko z niewielkimi domkami, pierwsze betonowe szosy. Las
elektrowni wiatrowych, charakterystyczne, solidne znaki drogowe ze stalowymi ramami wokół.
Pierwsze słowa w niemieckiej gwarze. Ciągnące się po horyzont
słonecznikowe łany, koncert świerszczy z nich dochodzący. Wspomnienia wracają, jest prawie tak
samo fajnie jak w 2019 roku, kiedy pierwszy raz atakowałem Wiedeń :) Prawie, bo
wtedy to był mój pierwszy raz ;) Delektuję się trasą i z ciekawością małego
dziecka podziwiam ten inny, egzotyczny dla mnie świat. Np. takie automaty z
papierosami :O Mnóstwo tego tutaj. Dwa lata temu tego nie dostrzegłem. Jest nawet
automat z
winem! Mijam kolejne cośtamdorfy i cośtamburgi, tymczasem powoli
zaczyna zmierzchać. Ale niebo ciemnieje również z innego powodu – zbliżającej
się burzy. W dodatku dokładnie przede mną. Zaczyna grzmieć i się błyskać. Coraz
częściej i częściej, w końcu dopada mnie deszcz. Szczęście w nieszczęściu że apogeum,
ulewa wypada w centrum miasteczka – akurat nie -dorfu ani -burgu, tylko
Mistelbachu. Z godzinę przeczekuję nawałnicę dobrze ukryty w podcieniu jakiegoś
sklepu. Nawet miałem mięciutki
dywanik żeby usiąść :) Gdy wreszcie zaczyna wygasać
w słabnącym deszczyku ruszam dalej. Waham się nad wariantem trasy, można jechać
główniejszą szosą i potem wzdłuż autostrady lub boczniejszymi drogami. Wybieram
tą drugą opcję, na GPSie wydaje się tu bowiem być więcej terenów zabudowanych. Co
za tym idzie więcej potencjalnych schronień przez ewentualnym powrotem burzy.
Lekko pagórkowata szosa wije się i przeplata z linią kolejową. Deszczyk w
międzyczasie ostatecznie wygasa. Jest po prostu magicznie: lekkie, pachnące
wręcz po burzy powietrze, mokra, lśniąca księżycowym blaskiem szosa.
Wyrastająca zza horyzontu
łuna żółtego światła. Światła wielkiego miasta.
Przejeżdżam nad autobahnem, i dobijam do prostej po horyzont szosy. Znanej mi
już szosy ;) Tak, to ostatnia prosta przed Wiedniem :) Wjeżdżałem nią do
Wiednia 2 lata temu. Mijam przemysłowo – magazynowe przedmieścia, w tym
magazyny austriackiej poczty, no i jest!
Wien!!! Osiągnięcie tej tablicy 2 lata
temu było po prostu osiągnięciem orgazmu, rowerowego orgazmu. Dziś jest tylko
bardzo fajnie :) Lecę dalej prosto na centrum, i rozpoczynam zwiedzanie. Jest
bardzo cicho i spokojnie, żadnych imprez - noc ndz/pon. Podziwiam głównie
otaczającą mnie austriacką solidność, ład, porządek, oraz zawiłości
niemieckiego języka. Np. wyrazy składające się z ponad
20 liter. Solidne konstrukcje
znaków drogowych czy namalowane na betonowej jezdni białe zebry przejść dla
pieszych. Żeby były bardziej widoczne mają
czarne obwódki. Właśnie, w Austrii
mnóstwo jest niezniszczalnych betonowych dróg, jak i betonowych chodników. Nie
z płyt czy kostki dauna tylko jednolicie odlanych. Infrastruktura rowerowa
wzbudziła mój zachwyt już 2 lata temu, tak jest i dziś. Gładkie,
asfaltowe/betonowe pomalowane na czerwono/zielono alejki. Z łagodnie
wyprofilowanymi zakrętami, jednoznacznie oznakowane i z pomysłem upchnięte w
miejską dżunglę, architekturę wielkiego miasta. Trochę wąskie ale muszą takie
być, bo wciśnięte zostały w zabytkową tkankę miasta. Kolejną ciekawostką są…
budki telefoniczne. W PL ciężko o takie relikty a tu jest ich cała masa.
Automaty telefoniczne wyglądają na sprawne, w jednej nawet leżała książka
telefoniczna :D Łapiącą mnie coraz bardziej senność zwalczam drzemką na
ławeczce na bulwarze. Nie jest to niebezpieczne, bo po prostu jest pustko i
głucho, bardzo mało ludzi. Nawet w centrum pustki. Powoli wstaje kolejny dzień
a ja powoli myślę o planie powrotu. Podziwiam jeszcze trochę wielkie, zabytkowe
gmachy, nowoczesne szklane biurowce i kieruję się na dworzec. WIEN
HAUPTBANHOFF. Już go widziałem w ‘19 roku, jest bardzo imponujący, 12 peronów.
Jest 7 rano. W kasach niestety okazuje się że w popołudniowym pociągu nie da
się kupić biletu na rower… Jedyną na dziś opcją powrotu jest pociąg po 8, czyli
za godzinę… No to sobie nie pozwiedzam, a w planie miałem jeszcze kilka godzin
szwendania się. Cóż, bywa i tak, jest to z drugiej strony motywacja żeby jak
najszybciej uderzyć jeszcze raz na Wiedeń. W dodatku pomyliłem się i zamiast
kupić bilet do Krk, kupiłem do Katowic. Z Katowic będę musiał wrócić regio. Podróż QBB / Kolejami Śląskimi komfortowa i bez przygód.
Pomimo pewnych trudności, jak np. oranie 20% ścianek i
nieplanowane zaliczanie przełęczy jeszcze przed wyjazdem z Polski cel
osiągnięty, drugi raz do Wiednia w karierze. Zabrakło tylko tej wisienki na
torcie, czyli dłuższej eksploracji miasta. Ale z drugiej strony jest to
motywacja żeby jak najszybciej uderzyć do Wiednia raz jeszcze :) Przecież nie
to chodzi żeby złapać zajączka, tylko żeby go gonić. Czy tam króliczka. Tyłek
zniósł nowe siodełko bez szwanku, zupełnie bez potrzeby się tym martwiłem.
8.30 (sb) - 15.55 (pon)
Zaliczone szczyty:
Beskid Makowski:
Przeł. Sanguszki 480
Beskid Śląski:
Przeł. Przysłop (Przeł. Myto) 701
Jaworniki (CZ/SK):
Makovsky Priesmyk 801
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem