Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Uratować luty!

d a n e w y j a z d u 420.85 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Środa, 24 lutego 2021 | dodano: 27.02.2021



https://www.alltrails.com/explore/map/25-26-02-2021-poznan-42ba513?u=m

https://photos.app.goo.gl/SLhxAsfTNGj63oCB6

Przed czym uratować? Przed żenującym przebiegiem. Od 1 do 23 lutego nabiłem bowiem raptem 115km, niemal wyłącznie na kilku-km dojazdach do pracy. Warunki były tak fatalne że na 4 dni wymiękłem w ogóle i do pracy chodziłem z buta… Jest mi z tego powodu bardzo wstyd. W związku z tym zapowiadany potężny atak wiosny chciałem wykorzystać na 100%. Zrobić 400km. Na dwa najcieplejsze wg prognoz dni, środę i czwartek biorę wolne. Potem domawiam jeszcze piątek. Przygotowuję rower, skuwam z niego piaskowo-solną skorupę. Formy nie przygotowuję, liczę na to że jakoś to będzie, że 20kkm z ub. sezonu zostało w nogach. Przez ostatnie dwa miesiące trenowałem bowiem głównie picie piwa i jedzenie tostów. Patrząc na mapy pogodynek samonasuwającym się celem jest Wrocław, 18-19’C. Ale we Wrocławiu byłem w ub. roku 2 razy, w dodatku tam jest 300km. Można by dalej, do Zielonej Góry, ale to już z 450 - deko za dużo. W Poznaniu ostatni raz zaś byłem w 2019 roku, jest 400km, i temperaturowo ten kierunek również wygląda ok, Łodzkie/Wlkp. 16-17’C. No i po prostu miałem ochotę na Poznań :)

Startuję 20 minut po siódmej, na termometrze 5’C, ale zanim przejadę przez miasto robi się już ciepło. Wylatuję standardowo, wojewódzką na Skałę. W Zielonkach również standardowo wciągam dwie mini pizze z piekarenki, oszczędzając niesłodki prowiant w sakwie na potem. Na kolejnych i kolejnych podjazdach Jury robi się już gorąco w kurtce i długich spodniach, ale jeszcze poczekam ze zdejmowaniem tego, bo na zjazdach i w lasach ciągle chłodno. Na rynku w Skale szybka tylko fotka, i lecę na Wolbrom. Najpiękniejszym widokiem dla moich oczu jest tej trasy… asfalt ;) Suchy i czysty asfalt, jakże stęskniłem się za takim jego stanem. Tzn. mokre i zasyfione odcinki też się zdarzają, ale nie ma tego dużo. Miejscami tylko w lasach, lub w innych zacienionych miejscach. Ze śniegiem podobnie – resztki w lasach i na niekorzystnie ukształtowanych do Słońca polach uprawnych. Za Pilicą opuszczam wojewódzką szosę na rzecz bocznych dróg. Koło południa przebieram się wreszcie w krótkie ciuchy – ale fajnie :) Odczuwalna w Słońcu na pewno ponad 20. Po kilkunastu km tłuczenia się po dziurach bocznych dróg wskakuję na wojewódzką 792, która zaprowadzi mnie do Żarek. Po drodze standardowy postój pod kościółkiem Św. Stanisława i punktem widokowym na Kuestę Jurajską – wielką skarpę, urwisko na Jurze, z której rozpościerają się szerokie widoki na niższe tereny, z kominami Górnego Śląska na horyzoncie. Z Żarek znowu bokami przez lasy na Olsztyn. Piękne odpicowany Olsztyn, z górującymi nad rynkiem ruinami zamku to chyba najbogatsze miasteczko na Jurze. Ostatnią prostą Olsztyn – Częstochowa zazwyczaj jadę zupełnie spoko ścieżką rowerowo-pieszo-rolkową – szeroką aleją przez las (przy DK zakaz dla rowerów). Ta jednak dziś okazuję się być ciągle pokryta śnieżno – lodową skorupą… Nawet nie próbuję jechać po tym. Już miałem wskakiwać na krajówkę ale wpadłem na inny plan – objadę Częstochowę zupełnie bokiem. Nadłożę pewnie kilka km ale możliwe że zaoszczędzę czas, bo nie będę tłukł się przez centrum dużego miasta. Tak też robię – bocznymi asfaltami objeżdżam Cz-Wę, lekko tylko zahaczając o jej północno-wschodnie rubieża. Przy okazji robię zakupy w wiejskim sklepiku. Krótki lutowy dzień dobiega końca i robi się chłodno. 3,5 godz. jechałem całkiem na krótko, w końcu trzeba się ubrać. Obieram kurs na Działoszyn. Póki co lekki chłód nie przeszkadza, rozgwieżdżone niebo, księżyc w pełni, radyjko w uszach, radość z pierwszej długiej trasy w sezonie sprawiają że jedzie się pięknie :) Trochę tylko wkurza przekręcona w lewo kierownica – w szosówce nigdy nie udaje mi się jej idealnie wycentrować po serwisie. Zauważyłem to zaraz po wyjeździe z domu, ale tak odkładałem i odkładałem jej skorygowanie że dodaję z taką krzywą aż do Poznania ;) Wjeżdżam do Łódzkiego – lubię robić zdjęcia przy tablicach z nazwą województw ale często też mi się chce. W Działoszynie po 20tej. Miasteczko to kojarzy mi się tylko z jednym – ogromnym rynkiem. Trzeba zrobić zakupy przed nocną jazdą, ostatecznie robię je tam gdzie zazwyczaj gdy jadę tą drogą – w Dino na zakręcie kawałem za Działoszynem. Do Wielunia jeszcze jedzie się spoko, tj. nie jest zimno. Wieluń to nawiasem mówiąc półmetek – 200km. Jakaś tam fotka rynku, ratusza, itp., standardowe sprawy. Za miastem dopiero się zacznie – lutowa noc po prostu nie może nie być zimna ;) Zjeżdżam z krajowej szosy, do Kalisza dotrę dobrze znanym mi skrótem bocznymi drogami. 60km dziurawych, mokrych asfaltów. 60km lasów, mgieł, wilgoci i zimna. Lututów, Klonowa, Głuszyna, Brzeziny, Aleksandria – znam tą kolejność na pamięć, zawsze jadę tędy na Kalisz. Z wyróżniających się obiektów kościół w Lututowie – jest po prostu ogromny, i to nie tylko jak na tak małą miejscowość. Zimno, coraz zimniej. Ubieram prawie wszystko co mam, tj. koszulkę, bluzę, dwie kurtki i kamizelkę a i tak ledwo wyrabiam. Na szczęście senność ciągle daje się zagłuszyć kofeiną, nie ma konieczności drzemki bo ta była bardzo nieprzyjemna… Pomocną w walce z zimnem staje się też maseczka – oddycha się cieplejszym powietrzem, naprawdę dużo to daje, polecam. Gdzieś w tych zadupiach wjeżdżam do Wlkp., tablicy niestety brak. Przed piątą doczołguję się do Kalisza. Ciągle jeszcze ciemno. Liczę że „miejska wyspa ciepła” coś da, w mieście zawsze cieplej. No i coś tam, niewiele, ale daje. Zamiast bardzo zimno jest tylko zimno ;) Jakaś tam fotka opery, czy też teatru, ratusza na rynku, byłem nie raz, widziałem, znam, kojarzę. Odpoczynek nie wchodzi w grę, bo zmarznę jeszcze bardziej, trzeba jechać. Kalisz powoli budzi się do życia, moją uwagę zwraca spora ilość rowerzystów zmierzających zapewne do pracy. Mijam jeszcze charakterystyczny, okrągły gmach kaliskiego szpitala i wyjeżdżam z miasta krajową 12ką. Słońce wreszcie wschodzi ponad miastem. „Poznań 115km” – tako rzecze przydrożna tablica. Ujeżdżam jeszcze parę km i chcąc nie chcąc muszę się zdrzemnąć. Chyba z godzinę spędzam na przydrożnym przystanku, udało mi się zresetować czas czuwania i przy tym nie zamarznąć. Teraz wstaje już nowy dzień i może być tylko lepiej :) Tzn. lepiej jak chodzi o temperaturę, pogodę. Bo jak chodzi o drogę to nie, lepiej już było. Odcinek Kalisz – Środa Wlkp. będzie średnio przyjemny. Ruchliwa krajówka, mnóstwo tirów, bez asfaltowego pobocza, co chwila zakazy dla rowerów i ścieżki z kostki Dauna. Radzę sobie z nimi różnie – to lecę na zakazie, to po ścieżce, to alternatywami bocznymi drogami które idą mniej więcej za biegiem krajówki. No a cóż – te km po kostce traktuję jako dobry trening dla tyłka, dłoni i nadgarstków ;) Krajobraz jaki mnie otacza to typowa Wielkopolska patelnia – jak okiem sięgnąć pola uprawne, wszechobecne silosy i inne rolnicze instalacje, ciężko o kawałek lasu a podjazdy to tylko na wiaduktach ;) Docieram do Pleszewa, robię zakupy. Mijam Kotlin – miejscowość słynną z przetworów owocowo-warzywnych. Na jakieś zwiedzania mijanych miasteczek generalnie nie ma szans – czas nagli. Idzie coraz wolniej a dwa interesujące mnie pociągi z Poznania odjeżdżają 17.00 i 17.40, następne dopiero w nocy. W Jarocinie więc tylko sobie ronda pozwiedzałem, w dodatku pobłądziłem i trochę nadłożyłem. Z pozytywów to Słońce wreszcie przyjemnie przypieka, jeszcze bardziej jak wczoraj :) Rozważam nawet użycie kremu z filtrem (wziąłem!), ale nie chce mi się z tym babrać, bez przesady, to jest lutowe Słońce. Dziś na krótko pojadę 5-6 godzin, od ok. południa aż do Poznania. Dociągam wreszcie do Środy, koniec z ruchliwą krajówką. Tu zaczyna się ekspresówka, więc dalej pojadę bocznymi drogami przez różne Podpoznańskie wioski. Szybkie tylko foto jakiejś tam zabytkowej wieży w Środzie i czem prędzej na Poznań. Czuć bliskość celu, power w nogach więc włącza się potężny. Obsadzoną wielkimi topolami ulicą Topolską przez Topolę (miejscowość), wiaduktem nad autostradą, i nad inną ekspresówką. Komorniki, Tulce, krajobraz zmienia się z wiejskiego na typowo przemysłowo-magazynowy. Linie wysokiego napięcia, hale DPD, FEDexa, i inne wielkie magazyny, i place pełne ciężarówek. Z ciekawostek mijam budynek ze znajomym mi logo. Eurobike. Hmm… Skąd ja znam tą firmę? No tak, taki napis jest na każdym pudle z kupowanym w Polsce amorem Suntoura – Eurobike to oficjalny dystrybutor tej marki w Polsce. Miałem kilka Suntorów, zanim przesiadłem się szosówkę. Tablicę z napisem Poznań osiągam o godz. 16 :) Udało się. Niestety za wiela sobie nie pozwiedzam… Przejazdem tylko, generalnie kieruję na dworzec główny. Charakterystyczne zielono-żółte tramwaje/autobusy, most na Warcie, jakieś tam nie wysokie może ale i tak okazałe szklane biurowce. Wielka betonowa estakada ze ścieżkami rowerowymi pod spodem. Wreszcie jest i słynny poznański „ chlebak”. Tj. dworzec główny. Podobno coś jest z nim trochę nie tak, i chyba już wiem co ;) Zanim trafiłem do hali dworca przeszedłem jeden i drugi poziom galerii handlowej. Spytałem ochroniarza o drogę. Wjechałem widną, w pięknej i lśniącej hali były perony 1-3, ale mój pociąg rusza z peronu 4a. Zjechałem schodami ruchomymi. Wyszedłem z nowego budynku, przeszedłem obok starego budynku dworca. Spytałem o drogę konduktora, długachnym starym peronem nr 6 (?) obok zrujnowanych kolejowych budynków dotarłem do znajdującego się na szarym końcu peronu 4a :D Nawet fajnie było, zaliczam ten spacerek na poczet zwiedzania Poznania ;) TLK już czekał na peronie. Podróż szybka i przyjemna, pociąg generalnie wiózł powietrze, mnie i mój rower. W Krk koło 23ciej, w domu przed północą.

Udana trasa, poprawiłem swój poprzedni lutowy rekord (343km w ub. roku do Warszawy) na 421km :) W ub. roku udało mi się zrealizować projekt pt. „300+ w każdym miesiącu”. To może teraz pora na 400+? Brakuje mi 400ki w grudniu i styczniu. Szkoda tylko że Poznania coś więcej nie pozwiedzałem. Kondycji wystarczyło, udało mi się też nie przeziębić. Z dolegliwości to lekkie pobolewania tyłka, dłoni, ramion, karku, pleców, generalnie wszystkiego po odrobince, po prostu odzwyczaiłem się od pozycji na szosówce. Poszło sporo Sudecremu ;) Nie zawalił się też pode mną rower, a po wspomnianej piwno-tostowej ultrakolarskiej diecie ważę prawie 100kg ;)

7.20 (śr) - 23.40 (czw)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa pangi
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]