Wrocław
d a n e w y j a z d u
314.06 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/pJosfR2gHaH7nqQu7
https://www.alltrails.com/explore/map/thu-10-dec-2...
Zbliżał się grudzień, a niedawno przypomniało mi się że mam
niezrealizowany pewien cel. Bo ja mam mnóstwo rowerowych celów ;) Mianowicie
grudzień był jedynym miesiącem, w którym nigdy nie zrobiłem trasy 300+. Mój
dotychczasowy grudniowy max to 250 do Radomia, sezon rowerowy AD 2017. Gdy po
niedawnych lekkich mrozach w prognozach pojawiało się piękne okienko pogodowe,
z 10+ stopniami i ciepłym, halnym wiatrem, było oczywistym że należy skwapliwie
je wykorzystać. Wiadomo, jak halny to trzeba jechać na północ. Naturalnie
nasuwającym się celem była Warszawa. Wraz z aktualizacjami jednak prognoz,
wiatr ten z południowego coraz to bardziej skręcał. Był coraz to bardziej
południowo-wschodni. Na niektórych mapkach, wykresach to on nawet bardziej
wschodni niż południowy się wydawał. Zacząłem więc myśleć bardziej o jakimś
WLKP niż o MAZ. Na Poznań to może nie ma co się napalać, taki raczej Kalisz czy
inny Ostrów Wlkp. Koniec końców stanęło na Wrocławiu. Najwyżej się gdzieś
odbije na północ jakby z boku napierał wiatr.
Wyruszam w sb. o godz. 7 minut 30. Wiać jeszcze nie wieje,
ale już jest ciepło. A w szaro-burej kotarze chmur coraz więcej przerw, przez
które zaczyna przebijać się Słońce. Przejeżdżam przez miasto, i obieram kurs na
Górny Śląsk, DK79. Gdzieś w Modlniczce wciągam na śniadanie bułki, zapijam
Tigerem. Pełen sił, energii, i optymizmu rozpoczynam atak na Wrocław. To co
przeszkadza i trochę dziwi, to mokra, wręcz zasyfiona droga, wodno-błotną brają.
I tak będzie przez większość trasy. Nie wiem co to jest, skąd to się wzięło i
kto jest za to odpowiedzialny. Nie padał przecież deszcz a nawet jakby padał to
powinno to w ciągu dnia wyschnąć… Na razie mam tylko zasyfiony rower i ubranie,
ale najgorsze dopiero ma nadejść ;) Krzeszowice omijam tranzytem, szkoda czasu.
Trzebinię takoż. W Chrzanowie szybka tylko fotka, imponującego pomnika. Zawsze
robię zdjęcie tego pomnika gdy jestem w Chrzanowie. Jaworzno. Tu punktem
charakterystycznym, swoistą dominantą jest górująca nad całym miastem kosmicznie
wielka chłodnia kominowa nowego bloku elektrowni. 195m wysokości, druga
najwyższa w PL, zaraz po Kozienicach. Zaczyna coraz bardziej wiać, a km mijają
szybko i przyjemnie. Przyjemność ta kończy się szybko. Niby wiedziałem że te
zasyfione drogi są śliskie. Niby raz wpadłem w poślizg przy hamowaniu. Nawet słyszałem
jak auta buksują kołami przy co szybszych startach spod świateł. A i tak udało
mi się wyglebić :) Szlif na rondzie w Mysłowicach. Chciałem lekko tylko położyć
się na boczek żeby szybciej przelecieć… Siła odśrodkowa była większa od siły
tarcia pomiędzy oponami a jezdnią. Rower uciekł w prawo a ja poleciałem na
jezdnię. Podparłem się równomiernie wieloma członkami ciała ;) Stłuczone oba
kolana, trochę też łokcie, trochę dłonie, no i brzuch też. Na szczęście
jechałem w długich ciuchach, więc otarcia mniejsze. Miałem plastry i spirytus.
Na szczęście mocniej oberwało lewe kolano, a nie prawe, w którym we wrześniu
coś konkretnie naciągnąłem/naderwałem. Ale trasa i tak stanęła pod znakiem
zapytania, bo trochę jednak te kolana bolały, i nie wiedziałem czy to tylko obicia
czy może coś głębiej? O kończeniu w Katowicach nie było mowy, byle chociaż do tego
Opola dociągnąć… Ze strat materialnych uszkodzona owijka, przytarta kierownica
i klamkomanetka. A kiera i owijka prawie nowe, w listopadzie wymieniałem po tej
wrześniowej glebie. &^$#$#%^. No nic, jadę dalej, zobaczymy co to będzie.
Jakieś tam zdjęcia z Kato i innego Zabrza, jak Śląsk wygląda każdy wie.
Przemysłowo-kolejowo-zabytkowo-blokowiskowy kocioł. Opuszczone ruiny zakładów
przemysłowych kontrastują z błyszczącymi biurowcami w centrum Katowic, a 50
letnie tramwaje ze świecącymi nowością autobusami. Opuszczam Górnośląskie
Megalopolis, zaczynają się pola, lasy i otwarte przestrzenie. Prawe kolano w
zasadzie przestało boleć. W lewym natomiast ciągle czuję stłuczoną rzepkę, ale
nic nie puchnie ani nie zmniejszył się zakres ruchu. Grudniowy, krótki dzień szybko
kończy się widowiskowym zachodem Słońca. Wiatr się wzmaga, i jest moim
sprzymierzeńcem w tej niedoli :) Jadę ekonomicznym tempem, nic nie dokręcam. Za
to odpoczywam mało co. Byle do Opola, i jak najszybciej z niego wyjechać, żeby
nie wpadł do głowy głupi pomysł kończenia tam trasy. Jak najszybciej wskoczyć
na tą ostatnią 70km prostą na Wrocław, tam bliskość i wielkość celu doda otuchy
i nie pozwoli się poddać. Pyskowice i Toszek szybko tylko przejeżdżam, nie
zwracam uwagi na ryneczki, choinki itp. Po głowie coraz bardziej chodzi mi
apteka i Voltaren na to lewe kolano. Ciągle nie ma, lub jest ale zamknięta (sb.
wieczór). W Toszku robię za to duże i takie zakupy w Biedronce. Wożę 2,5kg
łańcuch więc nie boję się zostawić roweru na kilka minut. Zauważyłem że
chodzenie idzie mi gorzej od jazdy – kuśtykam na lewe kolano. Apteka pilnie
potrzebna. Taka tylko fotka charakterystycznej wieży ciśnień w Toszku. „Zróbmy coś głupiego” – tako rzecze napis spod nakrętki Tymbarka ;) Traktuję to jako znak,
omen, że trzeba do tego Wrocławia trzeba dociągnąć. Kończy się Górny Śląsk, a
zaczyna Opolszczyzna. W Strzelcach Opolskich znajduję wreszcie otwartą aptekę.
Kupuję Voltaren. Nie wiem po co kupiłem największą tubkę 180ml. Tym to bym cały
mógł się wysmarować od stóp do głów ;) Ale mniejsza o to, grunt że jest. Na
przystanku w Zadupiu aplikuję lek, na oba kolana, nie ma co żałować. Nie tylko
zapach ale i działanie tego specyfiku jest niesamowite. Po chwili ból zamienia
w ledwie pobolewanie. W Opolu melduję się przed 22. Pobolewanie lewego kolana zamienia
się w lekki tylko dyskomfort. Wrocław będzie mój :) Szybki przejazd znanymi
drogami: fotka przy słynnym Wiadukcie, rynek (kebaba tym razem odpuszczam, na
słodkim dojadę do Wro), jeden, drugi, trzeci most i już jestem na wylocie na
Wrocław. Wiatr rozkręca się na maxa i pokazuje co potrafi. Jest bardzo ciepło. 10,7’C o wpół do dwunastej?! Nietaktem byłoby chcieć więcej od grudniowej nocy.
Drogi ciągle wilgotne, nie wiem co z nimi, czemu to nie schnie. Ostatnia
prosta, 70km odcinek Opole-Wrocław był bardzo przyjemny, a nawet trochę
magiczny. No bo tak: Po bólu nie ma śladu. Kręcę lekutko, oszczędzając kolana,
nic się nie męczę. Wiatr duje w plecy, rower jedzie nieomalże sam. I tu taka
ciekawostka, jakby ktoś nie znał tego patentu: Tak lekko kręcąc przy silnym
wietrze można zsynchronizować swoją prędkość z prędkością wiatru. Wtedy w ogóle
nie słychać szumu powietrza uderzającego w małżowiny uszne. Jeśli na dodatek
tego ruch jest zerowy, tak jak teraz, to jedynym odgłosem jest szum opon. Donośniejsze
niż zwykle, niskie, głuche buczenie nabitych na kamień opon toczących się po
gładkim asfalcie. Nie da się ukryć że jest to muzyka dla uszu :) Do tego
niesamowicie ciepła, pogodna, grudniowa noc. Przypominająca co chłodniejszą letnią
noc niż grudniową. To wszystko łączy się, nakłada, przeplata nawzajem i
umacnia. I to jest ta wspomniana magia. Po prostu czysta rowerowa ekstaza. To
jest jedna z takich chwil, w których człowiek sobie przypomina po co się tak
męczyć, po co tyle jeździć, po co tyle bólu i potu, po co to wszystko?? No
właśnie KURWA PO TO. Po to się jeździ :) W Brzegu i Oławie odwiedzę starówki, nie
bywam tu często. W Brzegu charakterystyczne obiekty to zakłady tłuszczowe (+charakterystyczny
zapaszek) i imponująca, i to nie tylko jak na tak małe miasteczko, Świątynia. Jest
też rynek, ale mniej ciekawy od dwóch wspominanych atrakcji. Na 10km odcinku
Brzeg – Oława znajduje się granica Opolskie | Dolnośląskie. Drogi ciągle mokre…
Raz dwa i jest Oława. Tu Rynek bardziej wyróżniający się, a to za sprawą
wielkiego Ratusza. W dodatku ładnie iluminowanego, zmieniającymi się kolorami. O
tym że zbliżam się do stolicy Dolnego Śląska świadczą całe rzędy zielonych
topoli. Tak, ZIELONYCH topoli. Ale rzecz jasna zielonych nie za sprawą liści.
Drzewa są bowiem zaatakowane przez ogromne kolonie jemioły. Na każdym drzewie
dziesiątki wielkich zielonych kęp tego pasożyta. Jest to bardzo
charakterystyczne zjawisko dla Dolnego Śląska. Opanowane przez jemiołę są
głównie topole, inne drzewa w mniejszym stopniu. Łapie mnie lekka senność ale
da radę ogarnąć to za pomocą kapsułki z kofeiną, bez drzemki. Czuję bliskość
Wrocławia. Zza któregoś billboardu wyłaniają się migające na czerwono dwa
obiekty. To kominy elektrociepłowni w Siechnicach. Zawsze gdy docieram do
Wrocławia jest noc. I ta migająca elektrociepłownia jest dla mnie niczym
latarnia morska. Niczym latarnia morska, która sygnalizuje żeglarzowi na
ciemnym morzu bliskość portu przeznaczenia. A zmęczonemu, strudzonemu kolarzowi
daje znak że Wrocław tuż-tuż. Natomiast kawałek dalej na horyzoncie wyłania się łuna jasnego, soczyście żółtego światła. Gdy kilka lat temu po raz pierwszy ją
zobaczyłem, myślałem że to Wrocław tak świeci. Teraz już wiem że nie ;) Są to
ogromne, rozświetlające całą okolicę pełne lamp przemysłowe szklarnie w
Siechnicach. Prawdziwy kombinat produkcji roślin. Wszystko wokół skąpane jest w
tej żółci. Mimo braku latarni jest tak jasno na drodze, że można być jechać bez
lampki. Nawet z przedmieść Wrocławia widać tą żółtą poświatę. Choć wygląda to
niesamowicie, to osobiście nie chciałbym koło czegoś takiego mieszkać ;) Wrocław
zdobywam o godz. 5.30. Ciągle jeszcze ciemno. I ciągle ciepło, jadę w koszulce,
bluzie, kamizelce odblaskowej i naprawdę jest ok. Do tego rękawiczki bez
palców. Małe problemy z sennością załatwiła kapsułka z kofeiną, bez problemów
wytrzymam z drzemką do pociągu. Zwiedzanie rozpoczynam od… spaceru. Spaceru z
rowerem ;) Przypomniała mi się z którejś poprzedniej trasy fajna kładeczka nad
rzeką Oławą, i postanawiam ją zaliczyć. A droga do kładeczki nie dość że z
kocich łbów, to jeszcze jest mokra, zabłocona. Wolę nie ryzykować. Potem
okazuje się że kładka jest w remoncie, przejścia brak. Przedzieram się przez
krzaczory do innej kładeczki, ale ta też zakratowana, zaspawana, zakaz. Jakaś
kładka techniczna zakładów wodociągowych to jest. Wracam więc z buta po śladzie,
do asfaltu. I taki spacerek wyszedł. Używam wreszcie roweru zgodnie z
przeznaczeniem, tj. jadę na nim. Rzekę, ale już Odrę, przekraczam zabytkowym
mostem. Odpoczywam na ławeczce w parku koło ZOO, w międzyczasie wstaje świt.
Nie jest w ogóle zimno. Bulwarem Odry zmierzam w kierunku centrum. W zasadzie
to cele mam trzy: rynek, Sky Tower, i dokręcić do 300ki. Kolana już od dawna
nie bolą. Jeżdżę to tu, to tam, po jezdni, po ścieżkach, generalnie obierając
kurs na widoczny z każdego chyba miejsca w mieście drapacz chmur. Tu moja mała
rozkminka dot. Wrocławia. Wiadomo że fajne miasto, a Sky Tower to klasa sama w
sobie. Wieżowiec o Warszawskiej wręcz wysokości, jakby żywcem ze stolicy
przeniesiony. W żadnym innym mieście wojewódzkim w Polsce nie ma takiego 200m
dryblasa. Ale jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu że Wrocław to nie za bogate
miasto. Widać to choćby po infrastrukturze. W każdym wielkim polskim mieście
sprawa ścieżek rowerowych idzie w raczej dobrym kierunku, są coraz bardziej
proste, i coraz częściej asfaltowe. Wrocław natomiast kostką Dauna stoi. Kostką
Dauna i „zemstą Hitlera”. Cały ulicami, placami, dwupasmówkami, wyłożonymi tymi
koszmarnymi kocimi łbami. Z wyślizganej granitowej(?) kostki, spomiędzy której
dawno powypadały ułożone kilka zmian ustroju temu „fugi”. Nawierzchnia jest zatem
mocno problematyczna szosowca ;) Ale nie tylko te bruki - asfalt też nie jest
tu pierwszej jakości. Skrawek gładkiego asfaltu to we Wrocławiu prawdziwy
rarytas. W parkach i na bulwarach wszędzie alejki z ubitego kurzu i piachu, w
ogóle nie słyszeli tu utwardzonych nawierzchniach z betonu/kamienia/bitumu. Ale
nawet i nie tylko Wrocławskie nawierzchnie to się wyróżniają na minus. Jest
cała masa innych wydawać by się mogło detali, które skumulowane budują ten słaby obraz miasta. Pełno przystanków bez wiat ani ławek, sam słupek ze
znakiem. Odrapane PRLowskie latarnie/sygnalizacje świetlne. Biedatramwaje w
postaci zmodernizowanych przez lokalny Protram 50letnich „akwariów”. Tak jakoś
mi to wszystko układa się w biedny obraz tego wielkiego, wojewódzkiego miasta.
Ale dość narzekań, Sky Tower naprawdę robi wrażenie :) Zawsze muszę go
doglądnąć gdy jestem we Wrocławiu, w Krakowie takich nie ma ;) Zaliczam jeszcze rynek, dokręcam do tych
>300, i zaczynam myśleć o powrocie. Pociąg o 11.36 jest idealny. Zdążam
kupić coś do jedzenia, i ogarnąć nieco rower, bo wpieprzać się z takim syfem do
pociągu to aż nieładnie. Wyczyściłem go z grubsza za pomocą nawilżanych
chusteczek. Kto bogatemu zabroni? Podróż minęła szybko i przyjemnie, w Krakowie
po 16tej, już po zmroku.
Udana trasa:
- zaliczone
300 w grudniu
- nowy
rekord: 236km z rozbitymi kolanami
- gleba okazała
się niegroźna
- wiatr
fajnie pomagał
- nocka w
trasie w grudniu też zaliczona :)
7.30 (sb) - 16.30 (ndz)
Kategoria > km 300-349, Powrót pociągiem