Budapest
d a n e w y j a z d u
416.77 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-7fa732b--36?u=m
(na mapie nie ma błądzenia, zwiedzania Budapesztu i końcowego odcinka Trzciana - Jabłonka - Rabka 45km)
https://photos.app.goo.gl/W5AzrhbsE9vSRF6z5
(Opis jest w trakcie poprawiania, edytowania, wstawiania linków itp. na razie dojechałem z tym do Twardoszyna)
No
to z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) został już tylko Budapeszt
:) Cel postanawiam zaatakować z Rabki, podczas urlopu. Wiem że to małe
oszustwo, kilkadziesiąt km mniej niż z Krakowa. Ale wiem też że lepiej zaliczyć
stolicę Węgier z takim ułatwieniem niż nie zaliczyć w ogóle, wystartować z
Krakowa i wymięknąć gdzieś po drodze. Bo forma ostatnio coś słaba, do tej Pragi
się ledwo dowlokłem a nad Morze tydzień temu nie dotarłem… Mam swoją hipotezę
na ten temat, ale o tym może potem.
Na
razie mamy piękny, słoneczny niedzielny poranek, i wg prognoz taka stabilna,
słoneczna, upalna pogoda ma się utrzymać przez najbliższe dni. Oczywiście jakaś
zabłąkana burza może się przytrafić wszędzie i w każdej chwili, na to się nic nie
poradzi. Startuję 7.05. Na luzie zlatuję do centrum Rabki, i wciągam podjazd na
dawną
krzyżówkę Zakopianki z krajówką na Chyżne. Wszystko się tu zmieniło - niebezpieczne i ruchliwe niegdyś skrzyżowanie świeci pustkami a ekspresowa Zakopianka
poprowadzona jest obok, z węzłem drogowym. DK7 na
Chyżne szybko zaczyna piąć się do góry, szybko wzrasta też temperatura. Jest
8-9 rano a już niezły skwar. Natomiast to czego się obawiałem, czyli forma,
wydaje się OK. Zresztą już dojazd do Rabki, te 70km w piątek wieczorem poszedł gładko i
przyjemnie, czułem moc w nogach. Moc czuję i dziś, będzie dobrze :) Docieram na przeł. Spytkowicką, oddzielającą Gorce od Beskidu Żywieckiego. Charakterystyczne miejsce, z
parkingiem dla TIRów, gdzie z jednej strony rozpościera się piękny widok na
Babią Górę, a z drugiej strony strony, w lesie,stoją trzy charakterystyczne
maszty. Po podjeździe, co oczywiste, następuje zjazd a potem trochę bardziej
płaskie km po Orawskiej równinie. Po mej lewej stronie piękne widoki na
Tatry,
a dalej w prawo – na niższe, słowackie pasma górskie. Babia też oczywiście ciągle obecna. Na granicy, na
charakterystycznym, położonym w dolinie przejściu granicznym Chyżne – Trstena
melduję się o godz. 10. Robię dłuższą pauzę w starej, drewnianej
wiacie/przystanku, którą zaszczycił swym
podpisem niejeden już turysta ;) Mój nos atakuje tu niesamowity zapach starego, przepalonego
Słońcem drewna. Sam bym się podpisał ale nie wziąłem nic do pisania a ryć w drewnie mi się nie chce. Wciągam kanapki
z wiejską kiełbasą, energetyczne żelki z Deca, smaruję się kremem z filtrem i
pełen sił i dobrych myśli jestem gotów na podbój słowackiej, a potem i
węgierskiej ziemi :) Gładkość i przyjemność pierwszych km po drugiej stronie
granicy mąci nieco remont mostu w Trzcianie. A właściwie to brak mostu w
Trzcianie, bo remont jest naprawdę konkretny. Jest co prawda jakiś objazd, ale
obawiam się że może on prowadzić ekspresówką. Znajduję za to nieopodal ukrytą w
zaroślach pomarańczową
kładeczkę. W Trzcianie ze 3 szybkie fotki i lecę dalej. Na tankszteli
między Trzcianą a Twardoszynem robię zakupy. Co prawda na Słowacji w niedzielę
część marketów jest otwarta, plus mam 2,5kg łańcuch żeby przypiąć rower ale
jakoś nie mam głowy do tańszych zakupów w normalnych sklepach. Kupuję na
stacjach, bo tak jest szybciej. Nie kupuję przecież na stacjach codziennie
żebym musiał się tym przejmować. Chwila moment i jest Twardoszyn. Tu zajeżdżam
nieco w głąb miasteczka, na rynek/plac. Ten skąpany w cieniu wielkich, starych
topoli wygląda bardzo efektownie. Za miastem zaczyna się typowy słowacki
„interior”, czyli skąpane w zieleni, górzyste odludzia z rzadka tylko
zurbanizowane małymi miasteczkami czy pojedynczymi zakładami przemysłowymi.
Sielanki i radości z trasy nie zakłócają podejrzanie wyglądające chmury za
plecami - bo jadę dokładnie w drugą stronę :) Po ~20 km wijącej się doliną
rzeki Oravy drogi na horyzoncie wyłania się bardzo charakterystyczny obiekt.
Przyklejony do strzelistej skały, wznoszący się ponad 100m nad lustrem rzeki
Zamek w Orawskim Podzamczu. Zawsze to piszę, napiszę i tym razem: mój number
one, jeśli chodzi o zamki (te które widziałem na żywo). Zawsze robię sobie pod
nim też zdjęcie,
zdjęcie jest i tym razem. (fajnie łydy wyszły – a nic nie było
napinane, pozowane ;) ). Jadę dalej i odliczam km do kolejnego checkpointu –
Dolnego Kubina. W tle towarzyszy mi piękny widok na - jeśli się nie mylę -
Wielki Chocz. Ponad 1600m szczyt. Przed Kubinem kolejny po przeł. Spytkowickiej
konkretniejszy podjazd. Który pomimo kosmicznego upału mnie tylko cieszy, bo
moc w nogach czuję potężną :) Nie ma śladu po słabościach sprzed 2-3 tygodni.
Do centrum Kubina nie zjeżdżam, bo nie po drodze. Lecę od razu główną szosą na
Rozumberok. Kolejny Slovnafcik, kolejne zakupy. Staram się popełnić często
popełnianego w CZ/SK błędu – pominięciu możliwości zakupów, i potem wleczeniu
się na odcięciu/odwodnieniu przez XX km. D. Kubin i Twardoszyn również
rozdzielone są przełęczą. Tu to już jest konkretna patelnia :)
Wyprzedzam paru
wystrojonych co najmniej jak na TdF zawodników na lekkich szoskach, nieziemsko
jednak zamulających, wręcz fioletowych z wysiłku. Niby nie ma się czym chwalić,
bo prostu trafiłem na słabszych kólarzy – ale jednak takie sytuacje podnoszą
morale, pewność siebie, wiarę w powodzenie całego przedsięwzięcia - dotarcie do
Budapesztu. Niczym nie wyróżniający się, żadnym ciekawym obiektem ani nawet
tablicą
szczyt, i szybki zjazd do Rozumberoka. Tu zahaczam o centrum,
starówkę, bo akurat jest po drodze. Wciągam lody, zwiedzam przejazdem
przedmieścia, i dalej, na Bańską Bystrzycę. I to właśnie między Rozumberokiem a
Bańską jest najfajniejszy „odcinek specjalny” tej trasy. Przeprawa niemal 1000m
przeł. Donovaly. Tu również nie popełniam błędu, i robię zakupy na „
Ostatniej stacji benzynowej przed przełęczy Donovaly”. Nie chcę po drodze umrzeć z
pragnienia. Nie chcę przesadzać ale ten najcięższy podjazd znów wchodzi lekko,
przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Częściowo jest to zasługa dobrej
dyspozycji, częściowo nie popełnianiu błędu polegającego na nie jedzeniu/nie
piciu, a częściowo tego, że droga idzie doliną potoku. Z którego to bije
przyjemny chłód, las daje przyjemny cień a całości dopełnia lekko pogarszająca
się pogoda, i coraz bardziej zachmurzone niebo. Na chwilę nawet zaczęło kropić,
wygląda mi to ogólnie na nadciągającą burzę. Droga w końcu wyjeżdża z doliny potoku, więc znów żar leje się z nieba. Przydrożna tablica mówi o 3,5km
pozostałych do jakiejś karczmy na Donovalach, więc i tyle podjazdu mi zostało.
Odliczam więc te pozostałe km, aż za którymś zakrętem wyłaniają się zabudowania
i turystyczna
infrastruktura na przełęczy. W tym dwie fajne kładki nad drogą,
to chyba takie dla narciarzy? Żeby zimą mogli sobie przejechać na nartach z
jednego stoku na drugi? W każdym razie kojarzy mi się to z jakimiś alpejskimi
kurortami narciarskimi. Wreszcie z pociemniałego nieba na zachodzie dochodzą
grzmoty. Trzeba spadać. Szybka tylko fotka przy tablicy, i zaczyna się.
Alpejski
zjazd ;) Nigdy nie byłem w Alpach ale podejrzewam że tam jest tak jak
tu, tylko że bardziej. Albo bardziej bardziej. Fotek ze zjazdu brak, nie potrafiłem przerwać tej
rowerowej ekstazy. Zrobiłem za to filmik ze zjazdu, z niego wytnę jakiś kadr.
O, proszę:
jest. Sam zjazd opisać słowami jest ciężko. Po prostu kwintesencja radości, jaką daje
jazda rowerem po górach. Nie wiem jaki xmax, licznik nawala i przy >60km/h
dzieją się cuda, gubi impulsy i prędkość skacze: 63-34-29-55 km/h… Przez to
pewnie też zjadł trochę dystansu tutaj, i na innych, szybkich zjazdach również :/ W każdym razie przypuszczam że
70km/h to tutaj było, i to lekutko. Ciekawostką ze zjazdu jest rampa ucieczkowa
dla samochodów, którym nawaliły hamulce. Poza tym co chwila swąd palonych
klocków od mijanych aut. Zjazd ciągnie się i ciągnie, coraz to bardziej
oczywiście wypłaszczając się. Można przyjąć że liczył on prawie 20km. Po tym
20km teleporcie rzecz jasna po burzy nie ma śladu, została daleko w tyle. W
palącym znów Słońcu docieram do „
Mesta Olimpijskuych Vitazow” - Bańskiej
Bystrzycy. Efektownym węzłem drogowym wjeżdżam do centrum. Na znanym mi już, podłużnym
rynku dominują ciekawa, zarośnięta mchem fontanna oraz obelisk z gwiazdą, ku
chwale naszych Towarzyszy ze wschodu ;) Na Słowacji ustawy dekomunizacyjnej to
chyba nie mają, całe mnóstwo jest tu tego typu pamiątek poprzedniego ustroju.
A im dalej na wschód Słowacji – tym więcej czerwonych gwiazd, sierpów, i młotów ;) Jest po 19tej, czyli wieczór. Zmywam
więc z siebie kilka nałożonych przez cały dzień warstw kremu z flitrem, w nocy
nie będzie potrzebny. I mam ogromną ochotę na coś jednocześnie niesłodkiego i
ciepłego. Na razie oprócz tony słodyczy i napojów gazowanych jadłem tylko
trochę niesłodkiego i nieciepłego. Punktów gastronomicznych mnóstwo ale nic
ciekawego nie znajduję. A to za duża kolejka, a to trzeba wchodzić do środka, a
to za eleganckie, a to nie mają tego co chcę. Nieważne, jeszcze nie rzygam
słodyczą, jeszcze trochę dam radę. Odwiedzam efektowną jak na
kilkudziesięcio-tys. miasto dzielnicę handlowo-biznesową,ze 100m
wieżowcem, ogólnie lśniącą nowością i
ładnie odpicowaną. W zachodzącym Słońcu opuszczam tę mieścinę. Jeszcze jedne,
słodkie zakupy, tym razem na Lukoil-u. Zawsze myślałem że ten LUKoil to coś z
Łukaszenką związane i Białorusią :D Teraz wreszcie sprawdziłem, okazuje się że
to sieć stacji benzynowych wielkiego rosyjskiego koncernu paliwowego ;) Główna
szosa łącząca Bańską ze Zwoleniem to ekspresówka. Muszę więc skorzystać z
objazdu bocznymi drogami. Wspinają się one na
wzgórze ponad miastem, potem
przekraczają ekspresówkę wiaduktem. Ciekawostkę, czyli niewielkie
lotnisko pod
Zwoleniem mijam już po zmroku. W coraz bardziej ciemniejącym niebie zdołam
jednak dostrzec coraz bardziej niepokojące chmury.
Chmury burzowe po prostu.
Centralnie tam gdzie jadę, czyli na południu. Na razie staram się tym jednak
nie przejmować. Cieszę się z kolejnego osiągniętego checkpointu: Zvolenia.
Dochodzi 22ga. Na rynku gwar i śmiechy, jakaś impreza, film wyświetlany na
dużym ekranie itp. itd. Wreszcie lokalizuję ciekawą pizzerię, kupuję 5 wielkich
kawałków różnych pizz. Zjadam tylko 3,5, część z tego była za ostra jak dla
mnie. Foto pod obciachowym
napisem do selfiaczków, i wychodzę na ostatnią
prostą. Ostatnią prostą przed węgierską granicą. Drogą nr 66 na Sahy. 70km do
granicy, potem drugie 70km i Budapeszt! Naprawdę sprawnie i przyjemnie to
idzie. Przynajmniej na razie. Bo po wjeździe na szosę na Sahy, zaczyna się
błyskać na horyzoncie. Coraz to bardziej, i bardziej
błyskać. Sprawdzam neta i
radar burzowy nie pozostawia złudzeń: przede mną jest burza. Aktualnie jedna
jedyna burza na całej Słowacji, akurat tutaj… Na razie same błyski, grzmotów nie
słychać, więc póki co jadę. Jest bardzo ciepło, 20’C w górach w środku nocy!
Taktykę na tą burzę mam taką: postój w większej miejscowości, rozeznanie
sytuacji, ciśnięcię do następnej miejscowości, znowu rozeznanie, odpoczynek, i
tak na zmianę. Zaliczam w ten sposób Dobrą Nivę i Babiny. Do błysków dochodzą
grzmoty, znaczy się jest coraz bliżej. Między Babinami a większą miejscowością
– Krupiną zaczyna się mokra szosa. Jest to wbrew pozorom jeden z lepszych
scenariuszy. Bo jeśli nie wjeżdżam w deszcz a na mokrą drogę, to znaczy że tu
już padało, i poszło gdzie indziej, w inną stronę. Nie zmierza to na mnie, w
najgorszym wypadku tą burzę gonię. Teoretycznie wystarczy nie jechać za szybko,
i tego armageddonu nie dogonię. Ale i tak się trochę boję. Rozpalona upałem
i schłodzona ulewą szosa efektownie paruje. Jest
Krupina. Albo jakiś
Azerbejdżan, Afganistan, Tadżykistan?! No dosłownie syf, kiła i mogiła. Pełna
zalanych wodą kolein i kraterów, zasypana piachem i tonąca w ciemnościach
zgaszonych latarni droga ;) Toczę się po tym czymś bardzo powoli, czasem to
wręcz wolę skorzystać z chodnika. Mam 25mm 100% slicki, więc o glebę na czymś
takim nietrudno. Można też zostać efektownie ochlapanym przez przejeżdżającą
ciężarówkę. Do tego tylny hamulec jakby przestał działać, zapewne za sprawą
zachlapanej wodą zmieszaną ze smarem z łańcucha obręczy. Szczęśliwie udaje mi
się tutaj nie zabić. W międzyczasie burza oddala się – grzmoty cichną, a błyski
są coraz mniej intensywne. Tak jak przewidywałem, poszło sobie. Mogę w spokoju
ciągnąć pozostałe do granicy kilometry. Ulewa musiała być konkretna, kawałem za
miastem w przydrożnych rowach
woda na styk, a nawet na jezdnię podchodzi! Jest
grubo po północy, do Sahów mniej niż 30km. Senności ani śladu, ciągle trzyma
mnie przy życiu kofeina plus entuzjazm długiej trasy. Po drodze są jeszcze
Dudince, ale nic z tej miejscowości nie zapamiętałem. Pamiętam tylko wielkie
zbiorniki z czymś tam, ale to już chyba Sahy. W Sahach pierwszy drogowskaz na Budapest :) Kurs od razu na (dawne) przejście graniczne. „Magyarorszag 1km”.
Emocje sięgają zenitu :)
Węgierską
ziemię zdobywam o godz. 4.00. Ciągle ciemno, noce coraz dłuższe. „
Family Friendly Zone” - głosi biała tablica, ten mniejszy niewyraźny na zdjęciu napisik. Czyli tak jak w PL ;) Nieśmiało rzuca się w oczy to co z pełną mocą
uderzy potem – może nie bieda, ale węgierski nieład i nieporządek. Na razie w
postaci lichego asfaltu szosy, z niespodziankami w postaci nie dziur a po
prostu kraterów ;) Nie byle jakiej szosy - głównej, krajowej drogi nr 2 /
korytarza transeuropejskiego E77! Na plus natomiast że nie dostrzegłem tu
zjawiska często opisywanego w necie: wszechobecnych na głównych drogach zakazów
dla rowerów (które podobno i tak wszyscy, włącznie z Policją mają w dupie). W
ogóle żadnego znaku z zakazem dla rowerów na Węgrzech nie znalazłem. Pod tym
względem więc jazda bezstresowa, nie licząc nielicznych, krótkich odcinków
ścieżek rowerowych niemal ciągle na legalu. Natomiast stresował nieco ruch na
tej trasie. Ciężarówka za ciężarówką, i tak będzie przez całe 70km do
Budapesztu. Główna trasa, no i jest już poniedziałkowy świt. Świt, który łapie
mnie na jednym ze
wzgórz. Tak – wzgórz. Podobno Węgry takie płaskie i równinne,
ale na pewno nie tutaj. Tutaj jak na Słowacji – góra za górą, podjazd za
podjazdem i zjazd za zjazdem. Krajówka bez asfaltowego pobocza ale na szczęście
na podjazdach przechodzi w dwa pasy pod górę więc nie tamuję ruchu. No a zjazdy
to tak 70km/h ;) Noc przetrwałem ale na jednym z pierwszych wzgórz senność
łapie mnie już konkretna. Wynajduję więc
ławeczkę w ustronnym miejscu,
przypinam rower łańcuchem, zakładam ciemne okulary i urządzam krótkie, 5-min
drzemki, w łącznie sumie ok. 45 minut. Lepsze są jednak wiaty autobusowe niż
same ławeczki. Bo można oprzeć głowę o szybę/blachę z tyłu. Bez tego w momencie
usypiania głowa opada – do przodu lub do tyłu. Teraz mi tak poleciała w tył, że
aż coś zakuło w szyi :D Chyba znak że trzeba ruszać dalej. Coraz więcej
śmiesznych, nic nie mówiących, węgierskich napisów, coraz bardziej gorąco,
coraz większy ruch, coraz konkretniejsze podjazdy/zjazdy, i coraz więcej
słonecznikowych łanów – słonecznik to chyba jeden z symboli Węgier. Tak w
skrócie można opisać kolejne km po węgierskiej ziemi. Węgry to dla mnie
egzotyka – przed tą trasą dwa razy tylko przekroczyłem węgierską granicę, i za
każdym razem raptem kilka km zrobiłem tylko po drugiej stronie. Teraz całą tą
egzotykę chłonę wszystkimi zmysłami. Za którymś z kolei, najwyższym chyba
szczytem, i najszybszym chyba zjazdem jest wreszcie
Vac. Jedyne większe miasto
przed stolicą. Przejadę przez centrum, obwodnica to chyba ekspresówka. Jeszcze
tylko efektowny widok na jakieś zakłady
przemysłowe, i jestem w dole, w Vac. No
i tu się zaczyna to o czym pisałem – ten cały Węgierski nieład. Tu nie ma
asfaltu. Na Węgrzech zjawisko "asfaltu" nie występuje. Tu jest
chropowata, pełna kraterów skorupa złożona z różnych gatunków
i różnej faktury, gradacji asfaltu, betonu, poszatkowana szczelinami i
pęknięciami z których wyrastają chwasty :D Widziałem podobne rzeczy na Słowacji
ale tu jest po prostu bardziej, dużo bardziej. Ten nieład, burdel nie dotyczy
rzecz jasna tylko nawierzchni dróg. To jest wokół, to jest wszędzie. To jest
zarówno w zardzewiałych latarniach pamiętających zapewne poprzedni ustrój, to
jest w chodnikach zasypanych suchymi liśćmi sprzed roku (bo skąd suche liście w
lecie?). To jest w
blokowiskach – które w 2020 roku wyglądają tak samo jak je
socjalistyczne ręce pół wieku temu zbudowały – nie ma żadnej termomodernizacji itp.
itd. Ale i tak bardzo mi się to podoba – to jest po prostu tak brzydkie że aż
ładne ;) A przeszkadza tylko
jakość jakoś nawierzchni. No a co do
samego Vac, to jest to zabytkowe miasteczko położone nad brzegiem rzeki. No właśnie rzeki. Nad brzegiem Dunaju :) Nie mogąc się doczekać widoku na rzekę nie czekam na
Budapeszt, nad
Dunaj zajeżdżam już tutaj. Widok na samą rzekę przyćmiewa inny
fajny widok – wieeelki
prom! Zabiera nawet ciężarówki – ciągnik z naczepą czeka
na wjazd. Takim wielkim to jeszcze nie płynąłem, muszę skorzystać. Promem na
drugi brzeg Dunaju, potem inną, trzycyfrową drogą na Budapeszt. Taki mam plan.
Brakuje mi tylko gotówki – forintów. Nie zdążyłem skołować przed wyjazdem. Nie
wiem czy można płacić kartą, ale chyba nie zapowiada się na to. Szukam
więc bankomatu. Objeżdżam kilka ulic zanim znajduję. Po złodziejskim zapewne
kursie wypłacam 19000 forintów (jedna z proponowanych kwot, dziwna trochę). To
będzie ponad 200zł pewnie - na wszelki wypadek, jakbym np. bilet za pociąg
musiał za gotówkę kupować. Na prom się spóźniam, jakąś minutę… 9.01 jest.
Odpływa. Może
trzeba było zaryzykować i kartą spróbować zapłacić? Albo euro? No nic, trudno,
prom innym razem. Następny o 10.00, godziny czekał nie będę. Jadę dalej jedną
stroną Dunaju. Chwilowo nie główną szosą, a jakąś ścieżką rowerową, która z
bulwaru wchodzi w szuwary i zarośla, lasy doliny rzeki. Byłaby całkiem
przyjemna, bo okoliczności przyrody są tu piękne – alejka tonie w zieleni, i co
chwila mija wielkie, pomnikowe drzewa. Tylko ten asfalt… Co kawałek uskok,
wyrwa, dziura. Do tego nie idzie najkrótszą drogą a kluczy, zakręca, wije się
pośród tej nadrzecznej doliny. Tak że po kilku km odpuszczam temat ścieżki rowerowej i wracam na ruchliwą
„dwójkę”. I nie w cieniu szuwarów, a w palącym Słońcu. Mijam miasteczko o
ciekawej nazwie „God” ;) Ze 20km jeszcze, zależy jak liczyć. Jak do granic
stolicy to może i tylko 10, jak do Parlamentu – może i być ze 30. Budapeszt to
wielkie, niemal 2-mln miasto, podobnie jak Wiedeń czy Wawa. W każdym razie
zaczyna iść opornie, muszę coś zjeść, odpocząć i przebrać się w czyste ciuchy.
Robię kolejne, słodkie zakupy na OMVce (plus wielka paczka mokrych chusteczek,
których mi bardzo brakowało). Siadam na ławeczce w cieniu, i w ciągu pół
godziny ogarniam się na tyle, że dalsza jazda znów jest przyjemna. Kolejnych
parę upalnych km, noooo i jeeeest :D Anno Domino 2020, sierpnia dzień dziesiąty,
godzina 11 minut 21. BUDAPEST ZDOBYTY!! 28h od wyjazdu, na liczniku nie
pamiętam ile km, ale pewnie ze 340. Toczę się dalej dziurawą szosą a kierowcy
coraz to częściej zaczynają trąbić, coś jest na rzeczy. No tak – ścieżka rowerowa. Po drugiej stronie jezdni więc chyba (?) nie muszę nią jechać, ale co
tam, poświęcę się, dla dobra ludzkości. Jestem tak szczęśliwy, że w niczym mi to nie przeszkadza. W
ogóle nic mi teraz nie przeszkadza. No, może mąci trochę umysł temat powrotu
pociągiem. Pociągiem wrócić z Budapesztu do Rabki, owszem, da się. Tylko że ten
pociąg jechał by przez Słowację, Zwardoń, Katowice, Kraków :D I tych pociągów
było by z 5, i jechałyby całą dobę. Plan powrotu mam więc taki:
1) vlak Budapest Nyugati >
Bratislava hl. st. (międzynarodowy)
2) vlak Bratislava hl. st. >
Kralovany (jakby Intercity)
3) vlak Kralovany > Trstena (regio)
4) ~45km rowerem Trstena >
Rabka
Gdzie punkt 2), 3) jak i 4) ;) to
nie problem, słowackie pociagi mam opanowane. Niewiadomą jest pkt 1). Chwila
grzebania na stronce ZSSK (koleje Słowackie) i już wiem że biletu przez tel. na
ten pociąg nie kupię – międzynarodowy. Próbuję przez stronkę węgierską
MAV-START, ale to jest z góry skazane na niepowodzenie – szybko odpuszczam.
Bilet muszę więc kupić w kasie. W związku z tym pierwszy cel jaki obieram to
dworzec. Budapest NYUGATI. Wg GPSa kilkanaście km. Kilkanaście km, w trakcie
których podziwiam i chłonę cały ten węgierski pierdolnik, o którym wspominałem
;) Bo w Budapeszcie to samo, nic się nie zmieniło ani w kwestii nawierzchni ani
w innych tematach. Piękne, lśniące biurowce kontrastują z zasyfionymi, zarośniętymi chodnikami i zapadniętymi na 10cm studzienkami na jezdni. Na zabytkowym,
kamiennym murze odnajduję zabytkowe źródełko. Skwapliwie z niego korzystam
myjąc włosy. Na szczęście wziąłem grzebień. Z innych ciekawostek to port/stocznia (?) na Dunaju. Jeszcze parę km tego rozgardiaszu i jest centrum. Jest i
NYUGATI. Próbuję kupić bilety. Główna hala jest w remoncie. Na zewnątrz ze 20
automatów biletowych, ale w nich biletu zagranicznego kupić się nie da.
Znajduję wejście do remontowanej hali, ale w pomieszczeniu jakaś zbiórka krwi
czy coś?! Albo test na koronę? Kto to wie :D Błądzę po przejściach podziemnych
w poszukiwaniu kas. Kasy są ale to chyba są kasy metra, nie kolejowe…
Węgierskie napisy niewiela mi mówią, tłumaczę w googlach co jest co :D No nie
powiem, jest lekki strach jak stąd wrócę. Tzn. mam plan B: z Budapesztu dociągnąć
kilkadziesiąt km do Słowackiej granicy, stamtąd z jakiegoś miasteczka
pociągiem/pociągami do Bratysławy, i potem pkt 2), 3) i 4) bez zmian. Wychodzę
na powierzchnię. Obchodzę halę dookoła i lokalizuję inne, boczne wejście.
Korytarzem docieram do niewielkiej, czynnej poczekalni i 4 czynnych kas. Uff. W
notatniku na telefonie napisałem po ang/hung. jaki bilet na jaki pociąg
potrzebuję. Z jednego okienka odsyłają mnie do drugiego, międzynarodowego. Za
~4000 forintów kupuję bilet ale coś mi w nim nie pasuje. Do trzeciego okienka odsyłam się więc sam. Tam siedzi kompetentniejszy od starszej Pani młodszy Pan
i dokoptowuje mi do ogólnego biletu na pociąg miejscówkę i bilet na rower. Za
+1700 forintów. Chyba jestem w domu :) Ale na 100% i tak nie jestem pewien czy to
jest właściwy bilet. Tylko tak na 90%. Napisy na biletach są po węgiersku i po
niemiecku... W razie czego można chyba dokupić w pociągu jakby czegoś brakowało?
W każdym razie bilet jakiś mam, a jak mam zły to nie celowo, tylko wskutek
pomyłki. Z godzinę straciłem na te bilety, jadę zwiedzać miasto. Zdjęć dworca nie zrobiłem, byłem zbyt pochłonięty tematem biletu. Zrobię jak będę kończył zwiedzanie. Cele typu must
see mam dwa, no może trzy:
1) Parlament :)
2) Most Łańcuchowy
3) Dunaj – ale to się zobaczy przy
okazji.
Nie jest daleko z dworca do Parlamentu,
szybko go więc lokalizuję. No i jest :O Okazały i odpicowany jest nie tylko sam
gmach ale i jego otoczenie – plac i najbliższe ulice. Jakże odmienne od
typowego węgierskiego pierdolnika ;) Kilka pozowanych fotek. Podczas
poszukiwania słynnego Mostu docieram nad Dunaj. Imponująca panorama miasta, Most Łańcuchowy też już widzę. Oprócz tego kilka solidnych statków
wycieczkowych. Bulwar – typowo węgierski, piaszczysto – żwirowa wydeptana
ścieżka. Zabytkowym mostem przeprawiam się na drugi brzeg. „Łańcuchy”
przypominają trochę ogólną konstrukcją, budową, łańcuch rowerowy. Płaskowniki
pospinane wielkimi sworzniami. Robię jakieś tam fotki. Ale jest taki upał, że
mam wrażenie że jeszcze 5 minut dłużej na tym Słońcu i zejdę na zawał, albo na
wylew. I nie będzie wpisu na BS, i nikt się nie dowie że zdobyłem Budapest :o Plan mam więc taki, że jeszcze jedna (tytułowa) fotka Parlamentu, z drugiego brzegu
Dunaju i chowam się w zacienionych wielkimi gmachami uliczkach. I szukam czegoś
do picia (zimnego) i do jedzenia (ciepłego, NIESŁODKIEGO). Robię fotkę, i z
cieniem sprawa jest prosta, znajdzie się. Wielkich gmachów i ciasnych uliczek w Budapeszcie pod dostatkiem. Jedzenie też znajdę ale trochę
później. Ze zwiedzania zaliczam jeszcze dwa inne, niezabytkowe już mosty oraz
wyspę na Dunaju. Wyspę – park, pełną fotnann, placów zabaw i innych atrakcji.
Np. takich pięknych, okazałych platanów. Z nietypowym pokrojem pnia –
rozgałęzionym tuż przy ziemi. Jeszcze trochę jakichś tam fotek, wiele z nich w
trakcie jazdy, bez zatrzymywania się. I jadę na dworzec, ogarnąć jedzenie,
odpocząć i odszukać właściwy peron. W
przejściu podziemnym kupuję pizzę. „ONLI KESZ” - mówi dziewczyna. Czyli sprzydały się forinty i tak :)
I z powrotem na dworcu. Godzina czasu ponad, ale mam dość atrakcji, muszę
odpocząć. Peron odnajduję, a pozostały czas poświęcam na podziwianie
węgierskiego pierdolnika, tym razem na dworcu. Więc może jeszcze kilka zdań na
ten temat. Budapest Nyugai to podobno jeden z 3 dużych dworców w stolicy.
Rozplanowany w ciekawym układzie – nie
przelotowy, tylko końcowy, ze ślepymi torami. Główna hala w remoncie, więc
ocena jej mogłaby być nieobiektywna. Ale. Na przykład: zadaszenie peronów. Część peronów
przykryta nowoczesnym, stalowo – szklanym zadaszeniem. Inne ze starymi,
granatowo-żółtymi wiatami pamiętającymi czasy Breżniewa. Jeszcze inne przykryte
obleśną, betonową płytą piętrowego parkingu. A pozostałe perony pod gołym niebem, nie
przykryte niczym :D Ławki: w 3 wzorach. Stare, odrapane, drewniane granatowe
ławy. Nowoczesne, ze stali nierdzewnej, bez oparć. Zestaw uzupełniają ozdobne,
stalowo-drewniane, jakby przyniesione z parku :D Itp. itd. długo można by
wymieniać. Zdjęcia tylko częściowo to oddają, tam trzeba być i zobaczyć na własne
oczy. O pięknie węgierskich Kobiet pisać chyba nie trzeba, każdy wie. Na takich
właśnie obserwacjach, rozkminkach i dywagacjach mija mi czas do odjazdu
pociągu. No dobra, ostatnia sytuacja – maszynista zdejmujący koszulę, i z gołą
klatą prowadzący lokomotywę :D (Maszynista tego pociągu co jadę, Budapeszt –
Bratysława – Praga). Bez problemów odnajduję wagon i miejsce, przynajmniej dla
siebie. Z rowerem coś jest nie tak, ale nie do końca wiem co. Konduktor próbuje
mi coś wyjaśnić ale ang. u Niego słaby. Na razie przestawiam rower na inny
stojak, który oznaczony jest numerem fotela który zajmuję. W czasie kontroli
biletów dowiem się ocb – to jest pociąg w którym rower jest pod nadzorem
konduktora, obok jego przedziału, a jeden z 4 biletów które mam wkłada się w
szprychy koła, przez co wiadomo do kogo ten rower należy i kto go może wynieść
z pociągu. Ale jak i tak nie ufam Węgrom, i przypinam rower 2,5kg Oxfordem ;)
Podróż mija przyjemnie, pociąg wysokiej klasy, z klimatyzacją, wifi, kiblem większym
niż łazienka w moim mieszkaniu, a miejsce mam chyba w 1szej klasie – 3 fotele
w rzędzie, nie 4. Zaczyna padać deszcz ale teraz to już se może. Przez tel.
kupuję bezproblemowo bilet na pozostałe dwa, słowackie pociągu (16 EUR). W
Bratysławie z niewielkim opóźnieniem, po 20tej. Kolejny pociąg przed 23, mam
więc ponad 2h na przejażdżkę. Zwiedzam centrum, przyglądając się gwarowi i
nocnemu życiu stolicy. Tłukę się po brukach starówki, podziwiam Nowy Most.
Wciągam hotdoga, frytki (hranulky), kupuję zapasy na dalszą drogę. I z powrotem wspinam się na stację - hlavna stanica
jest na wzgórzu. Drugi pociąg to międzymiastowy Bratysława – Humenne. Czyli
taki jadący łukiem przez całą Słowację, z zachodu na wschód. Jest już noc, a
mnie zaczyna morzyć senność. Sporo pospałem w tym pociągu. Przed Kralovanami miałem budzik
ustawiony. W Kralovanach po 2 w nocy. Ostatni vlak, do Trzciany o 3.40. Mam
więc ponad godzinę na zwiedzanie. Tylko nie bardzo jest co zwiedzać ;)
Kralovany to zatopiona w ciemnych, słowackich zadupiach wieś. Jedyną rzeczą
jakiej można by zrobić tu zdjęcie to ładnie iluminowany kościółek. Poza tym
najciekawszy to chyba jest budynek dworca. Z automatami z gorącymi napojami ;)
Noc chłodna. No i ostatni vlak jest bardzo ciekawy. Mały, przynajmniej z
zewnątrz, 2-osiowy, stary wagon motorowy. Mnóstwo tego wciąż jeździ po CZ/SK.
Już nim w ub. roku jechałem, też w nocy, i pamiętam jak klimatyczna jest to
podróż :) Toczenie się małym spalinowym wagonikiem, pośród ciemnych słowackich
zadupi. Tu też usnąłem. Obudził mnie świt, gdy zbliżałem się już do Trzciany. W Trzcianie koło 5.30. W miarę więc wyspany i zdatny do dalszej jazdy chłodnym
porankiem wyruszam na ostatnią prostą, ~45km krajówką do Rabki. Objazd
rozkopanego mostu tym razem inną, niebieską kładeczką. Chyżne, Jabłonka, nawet
szły te km, odpocząłem w pociągach. W Jabłonce pauza, a gdzieś w Spytkowicach
jednak drzemka na przystanku. Nie chciałem więcej kofeiny przyjmować. Na
kwaterze w Rabce po 9tej.
Ostatni,
Piąty Cel z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) zaliczony :) Nie
przeszkodziły mi burze, mocy nie zabrakło. Urzekł mnie uroczy Słowiański
nieład, pierdolnik Budapesztu jak i całej Węgierskiej krainy. Tak jak Słowacja,
tylko że bardziej :) A Węgry wcale nie są płaskie. Przynajmniej nie północne
Węgry. Północne Węgry to jak południowa Słowacja, czyli po prostu góry.
7.05 (ndz) - 9.15 (wt)
Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709 x2
Wielka Fatra (SK):
Sedlo Donovaly 950
Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2020