Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Mater Urbium

d a n e w y j a z d u 542.60 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 18 lipca 2020 | dodano: 24.07.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-c819904-...

https://photos.app.goo.gl/xzE7z3Xiixao7rC69

V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
V Praga
Budapeszt

Tak więc Praga zaliczona, został już tylko Budapeszt :) Jeszcze nie tak dawno bałem się że Koroniak zniweczy wszystkie moje zagraniczne plany na ten rok, a tu się okazuje że wcale niekoniecznie. Od początku lipca wolno już właściwie wszystko i wszędzie. Z wymienionej Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (®Pidzej) została Praga i Budapeszt. Co najpierw? Padło na Pragę. Bo to trudniejszy cel z pozostałej tej dwójki – ~500km (Budapeszt ~350 z Rabki, bo stąd chcę go atatkować). Najpierw lepiej to cięższe zaliczyć. Bo wieje ze wschodu. Wiatr ze wschodu to w Polsce rzadkie zjawisko - przeważają wiatry z kierunków zachodniego i południowego. Bo mam dobrze ogarnięty temat Słowackich/Czeskich pociągów. A nie wiem jak jest pociąg po Węgiersku. Bo po prostu czułem że przyszedł czas na Pragę :)

Startuję ciepłym, sobotnim rankiem. Ciepłym acz pochmurnym – to co zaprząta mi głowę to właśnie przelotne deszcze i burze, jakie są zapowiadane na sobotę. Na razie jednak nie pada. Bokami, osiedlami wyjeżdżam z miasta i raz dwa jestem w Skawinie. Na ryneczku standardowe śniadanie złożone bułek plus energetyka oraz eksperymentalne energetyczne żelek energ. z Deca. Lecę dalej krajową 44ką, no i cóż – jest coraz bardziej pochmurno, szoro, buro, nieciekawie, niepewnie. Do Wadowic skrótem boczną drogą: Brzeźnica -> Tomice, z pominięciem Zatora. W „Mieście w którym wszystko się zaczęło” największą moją uwagę zwraca dziś różowy busik z lodami – jest po prostu uroczy :) Andrychów przelatuję bez zatrzymywania się, robię za to foto na klimatycznym przejeździe w Bulowicach. I tak trzeba tam zwolnić prawie do zera żeby się nie zabić. Potem krajówką jeszcze do Kętów, i kolejnym skrótem, przez Kozy (największą wieś w Polsce – 20tys. mieszk.), i szybki zjazd do stolicy Podbeskidzia – Bielska Białej. Rynki, starówki, inne zwiedzania odpuszczam – Praga czeka. Robię zakupy i kilka tylko randomowych fotek z losowych miejsc jak. np. obskurnych okolic dworca PKP i rozkopanej od nie wiadomo kiedy wylotowej drogi na Cieszyn - starej krajówki. Nic się tu nie zmieniło przez rok. Niemal dokładnie rok temu atakowałem Wiedeń i tak jak i dzisiaj tłukłem się po kamieniach/prowadziłem rower po tym bagnie. Wreszcie rymont się kończy i lekko dziurawa, ale znośna, mało ruchliwa i pagórkowata dawna szosa krajowa przyjemnie prowadzi ku czeskiej granicy. Teraz większość ruchu idzie równoległą ekspresówką. Na południu piękna panorama Beskidu Śląskiego. Przez chwilę spoza chmur nawet nieśmiało próbuje wyglądać Słońce ale za bardzo mu się to nie udaje. W Skoczowie kropi. Za chwilę przestaje. W Cieszynie przed 16tą. Też za wiela nie zwiedzam, od razu kieruję się most graniczny, i robię foto przy tablicy „ Ceska Republika”. Podczas podziwiania śmiesznych czeskich napisów i szyldów dowiaduję się skąd się wzięło słowo „ bryle” :) Wyjeżdżam z Ceskego Tesyna i obieram znaną mi już, trzycyfrową drogę na Frydek-Mistek. No i stało się to co stać się musiało – zaczęło padać. Zatrzymuję się na przystanku, by przywdziać nowiutkie p/deszczowe wdzianko. Jak to często bywa w takich razach, zanim się w nie opatulę padać przestaje, tak było i tym razem. Jednak okazuje się że wysiłek się opłacił, bo kawałek dalej znowu zaczęło, i to tak porządnie. Największa ulewę przeczekuję na przystanku, w mniejszej natomiast testuję p/deszczowe wdzianko. Mijam znane mi dzikie złomowisko samochodów (?). Te auta tak tu stoją latami, pochłaniane przez zieleń, przez przyrodę. W Polsce by to raz dwa rozkradli. Poza tym foto tego samego malunku z rowerowym motywem co zawsze. Do Frydka docieram koło 18tej. Wypogadza się. wyglądające zza chmur ostre Słońce odbija się niczym w lustrze od mokrych szos, i wydaje się że z pogodą idzie ku dobremu (yhy). Zaraz znowu się zachmurzy. Z Frydka do Ołomuńca bocznymi drogami, równolegle idącymi wzdłuż ekspresówki/autostrady. Wijącą się to jedną, to drugą jej stroną pagórkowatą drogą techniczną docieram do kolejnego „checkpointu” – Priboru. Za jasności dotrę jeszcze do Novego Jicina. Rynek z charakterystycznym, fajnie podświetlanym zegarem i niedużą, jak się nie mylę, kolumną dziękczynną. Całe mnóstwo ich w Czechach. W Ołomuńcu też taka będzie. Tylko że trochę większa ;) Prawie zdążam zrobić zakupy w Lidlu. Zabrakło tylko 20 minut. Do tej 20tej był otwarty ;) Koleje km już w nocy. A z każdym kolejnym, i kolejnym takim właśnie nocnym kilometrem coraz bardziej uświadamiam sobie jaki błąd popełniłem. Jadę po czeskich zadupiach i nie zrobiłem zakupów przed nocą :/ A Czechy to nie Polska że co 10km jest Orlen 24/7/365 z zapiekankami i herbatą. A w każdym miasteczku Żabka, też 24/7/365. Tu większość sklepów zamykana jest wczesnym wieczorem, a większość tankszteli niewiela później. Całodobowe są tylko niektóre. Problem coraz bardziej narasta. Po prostu mnie odcina. W dodatku znowu zaczyna padać. Chowam się na przystanku, wypijam resztkę picia. Jedzenia nie mam już od dawna. Na tel. odnajduję najbliższą całodobową OMVkę. Hranice. 11km. Tak blisko a tak daleko. Przestaje padać. To były bardzo długie, bardzo męczące i bardzo głodne 11km. Przed Hranicami jechałem kilku-km odcinkiem drogi, co do którego miałem poważne obawy że jest drogą ekspresową. Wydawało mi się że widziałem zakaz dla rowerów/traktorów/dorożek, natomiast pawiem jestem że kilka razy na mnie trąbiono. Trudno, nie mam siły nic zmieniać. (Teraz potwierdza się to jak patrzę na mapę: droga ma kolor bardziej czerwony od krajówki a mniej czerwony od autostrady - znaczy się pewnie ekspresówka). Są Hranice. Resztami sił wtaczam się na stację. Kupuję bagety, ciastka, batoniki, energole, wodę i w ogóle pół sklepu. Wydaję na to milion dolarów, ale to nie jest ważne. Ważne, że nie jestem głodny, nie chce mi się pić i nie chce mi się spać, bo kofeina z energetyków zaczyna krążyć w żyłach :) Może nie jestem w pełni sił, ale da się jechać dalej. Skutki tego durnego błędu z odcięciem będę odczuwał jeszcze długo a może i do końca trasy. Kolejne nocne km dzielące mnie od Ołomuńca to już jak najbardziej legal, dokładnie droga number 35/47/437, różnie. Znowu chce się spać – senność zabijam batonem energetycznym. Ale nie takim zwykłym – ten ma kofeinę. Dopiero jak zjadłem podliczyłem kiela jej tam jest. Wyszło mi że tyle co 0,5l energetyka. A dopiero co wypiłem 0,5l energetyka :D Aż w uszach zaczęło dzwonić :D Ale spać się przestało chcieć. Dobrze kojarzę po znajomy mi, ładnie iluminowany wiadukt kolejowy. Nieco mniej, ale również mi się przypomina mieścina Lipnik n/ Becvou. Ryneczek, zameczek, jakaś wieża. Wszystko to kojarzę, w miarę pamiętam bo jechałem tędy do Ołomuńca w 2018 roku. Ołomuniec to właśnie główny punkt podziału: znane | nieznane. Do tej pory to tu najdalej kończyły się moje wojaże po Czechach. I zarazem jest to półmetek trasy: ~250km - do Pragi drugie tyle. Na horyzoncie ukazuje się długo wyczekiwana tablica: „ OLOMOUC ---” :) Zwiedzanie znanego mi już nieco miasta rozpoczynam jak ostatnio – od okolic dworca kolejowego. Trafił się automat z napojami – wciągam gorącą herbatę. W głowie Praga, więc i tu plan zwiedzania jest mocno okrojony. Półtorej godzinki zatem poświęcam na: odwiedzenie imponującej katedry Św. Vaclava, rundki po parkach/plantach wokół murów obronnych, no i rynku – z najbardziej imponującym obiektem, symbolem miasta: Kolumny Trójcy Świętej. Czesi stawiali takie właśnie kolumny, w podzięce Bogu za koniec epidemii, wygranie wojny, czy inne łaski jakie spłynęły na Czeską Ziemię z Niebios. Ta w Ołomuńcu jest największa w całym kraju, i liczy 35m wysokości. W 2018 widziałem ją za dnia – poczerniała, nadgryziona zębem czasu stanowiła mocny widok. Teraz, czarny monument iluminowany złotym światłem prezentuje się chyba jeszcze bardziej imponująco. Jest po 3 nocy, gdy zbieram się w dalszą drogę. Praga czeka. Czeka też druga, ciekawsza część trasy – nieznana czeska ziemia na zachód od Ołomuńca! Obieram drogę number 635. A przynajmniej tak mi się wydaje, okazuje się bowiem że zboczyłem nieco z kursu i jadę czymś boczniejszym. Po kilku km koryguję błąd i dojeżdżam do 635ki. Jest już 4 nad ranem, i jest już widoczna pierwsza oznaka wstającego powoli dnia – jaśniejąca łuna na wschodnim nieboskłonie. Trzycyfrowa droga przykleja się do autostrady i idzie równolegle do niej przez jakieś 30km. Całą noc udało się przetrwać ale cudów nie ma – wreszcie zaczyna morzyć mnie sen. Na komfortowym, czystym, niezdewastowanym (Czechy) przystanku urządzam drzemkę. Po drodze mijam ze trzech drzemiących na przystankach tubylców, zapewne z innego powodu ;) Przypinam rower łańcuchem, telefony/portfele itp. chowam do kieszonek na plecach. Kluczyk do majtek ;) Telefon z budzikiem w dłoń i znanym mi sposobem urządzam wiele, krótkich 5-minutowych drzemek. Aż przestanie mi się chcieć spać. Nie wiem ile ich było, ale z 45 minut mogło mi zejść. Energetykiem intrygującej marki „69” wykurzam resztki senności a „Zlatymi Oplatkami” nabieram sił do dalszej jazdy. Mam już trochę dość tych słodyczy. Wstający powoli dzień zapowiada się pięknie i pogodnie, chmur mało co. Zdecydowanie bardziej optymistycznie niż dzień wczorajszy. (To się oczywiście zmieni). Nie ma jeszcze upału, temperatura przyjemna do jazdy ale płaskie okolice Ołomuńca powoli się kończą. A zaczyna się typowo pagórkowata czeska kraina. Wyścielone nieskończonymi wydaje się dywanami pól, z rzadka urozmaicone niewielkimi zagajnikami. A sił coś mało. Może to pokłosie tego nocnego odcięcia i kryzysu? Wydaje mi się że to się będzie ciągło ze mną do końca trasy. Na razie staram się tym nie przejmować, a pierwszy drogowskaz „ PRAHA” dodaje sił i wiary w powodzenie całego przedsięwzięcia. Niepokoją natomiast już nie wzgórza a po prostu góry, których ściana wyrasta na horyzoncie. Mam uzasadnione obawy że trzeba będzie się przez nie przebić. Mijam miasteczka Lostice i Mohelnice. Za wiela z nich nie zapamiętałem, typowe małe czeskie mieścinki. No i zaczynają się te cholerne góry. Tzn. cholerne akurat teraz i w tej sytuacji, bo ogólnie to oczywiście lubię jeździć po górach. Średnio stromy podjazd przy obecnym zmęczeniu i narastającym upale staje się ścianą płaczu. Żar leje się z nieba a ze mnie leją się strumienie potu. Ileś zakrętów, odpoczynków, zgonów i ileś litrów potu dalej/wyżej widzę upragniony widok: maszt/przekaźnik TV/radiowy. Tego typu obiekty zazwyczaj zwiastują koniec podjazdu i szczyt. Tak jest i tym razem. Jestem na jakiejś przełęczy. +-600 m n.p.m. Czyli śmieszna wysokość jak na tyle wysiłku. Stacja, bar, motorest (motel), typowe w tego typu miejscach obiekty. Od dawna mam ochotę na coś NIESŁODKIEGO i ciepłego. Niestety w gastro nie ma mają normalnego żarcia typu hamburger, pizza tylko jakieś klobasy i tvaruzky… Nie ryzykuję. Kupuje na stacji obok zimne niestety, ale przynajmniej niesłodkie bagety. Jeszcze przez chwilę sobie konam w cieniu, odpoczywam i jem, po czym ruszam w dół. Szybkim i pełnym wrażeń zjazdem teleportuję się do Moravkiej Trebovej. To samo co wszędzie: zabytkowy ryneczek, wąskie uliczki i kolumna dziękczynna na środku. Tzn. nie żeby mi się to nie podobało czy nudziło ale jest upał, jestem zmęczony i mam dość wszystkiego. A za miastem kolejny podjazd. Siadam na poboczu i oparty o znak drogowy dłuższą chwilę zbieram siły do dalszej mordęgi. W międzyczasie zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. I tyle by było z pięknie zapowiadającej się pogody. Plus tego taki że Słońce chowa się za chmurami, ale i tak jest bardzo parno i duszno. Burza wisi w powietrzu. Motywuje mnie to do dalszej jazdy, żeby nie zastała mnie w środku podjazdu, wolałbym ją przeczekać w kolejnym miasteczku. Wciągam z mozołem kolejne metry podjazdu, i tuż przed szczytem niespodzianka: tunel! No, tego to się nie spodziewałem. Nie ma zakazu dla rowerów, bo nie może być – nie ma żadnej alternatywy. Co prawda tunel pod górę ma dwa pasy i wg. znaku tylko 358m długości, ale i tak przejazd nim może być trochę niebezpieczny/stresujący. Odpoczywam chwilę przed wjazdem, i gdy trafia się luka w sznurze aut, wpieprzam się do środka. Delikatnym łukiem wspina się pod górę, jest wentylowany - brak problemów ze spalinami. Ogólnie żaden problem, nie było się czego bać. Tunel jest tuż pod samym szczytem wzgórza, pewnie po to zrobiony żeby nie niszczyć wykopem zabytkowego kościółka i jego otoczenia. Na zjeździe po drugiej stronie zaczyna padać, a zaraz potem lać. Zalane wodą koleiny w połączeniu z zupełnymi slickami czynią jazdę bardzo niepewną, niebezpieczną. Do tego mokre, zapiaszczone obręcze (tylna dodatkowo zachlapana smarem z łańcucha) bardzo osłabiają hamulce. Największe opady przeczekuję pod starym, rozłożystym drzewem. Gdy przestaje ruszam dalej. Chmury przerzedzają się, znów wychodzi Słońce. Tylko sił dalej brak. Ponad godzinę sjestuję na przystanku autobusowym, zastanawiając się czy dam radę. Na szczęście ciężkie podjazdy były dwa i na razie nie zanosi się na to, żeby wyrósł przede mną jakiś kolejny. Świat wokół znów staje się płaski :) Kolejny „checkpoint”, tj. punkt od/do którego odliczam km to Litomyśl. Mijam obwodnicą, nie mam siły, nie mam chęci na żadne zwiedzanie. Następnie mijam ciekawostkę w postaci autodromu, tj. toru wyścigowego pod Vysokim Mytem (miejscowość taka, pewnie wysokie podatki tam mają ;) ). Mają chyba nawet własny park maszyn do ścigania – pomalowanych w zielone-białe barwy Skodzinek. W samym miasteczku natomiast dorywam wreszcie (otwartego w niedzielę) Lidla :) I robię duże, i względnie tanie zakupy. Słodkie/niesłodkie, suche i mokre. Sporo tego zjadam od razu, a i tak z trudem dopinam sakwę z resztą zapasów. Po tym posiłku moc włącza mi się większa, wreszcie zaczynam jechać a nie czołgać się. Na Krzyżówce zmieniam drogę z 35ki na 17kę. Zbliża się drugi wieczór w trasie. I wydaje się że zbliżają się kolejne zawirowania pogodowe... Chmury za plecami co prawda są białe, ale kłębią się podejrzanie wysoko. Hehe, nie dam się nabrać, dobrze wiem co to jest – młoda chmura burzowa. Tyle dobrze że za plecami. Trzeba spierdalać przed tym. Hrochuv Tynec. Też tylko mijam tranzytem. Chmury za plecami łączą się w międzyczasie w jedno wielkie chmurzysko. Coraz mniej białe chmurzysko. W Chrudimie póki co nic nie zwiastuje rychłego nadejścia burzy, wydaje się ona być ciągle daleko. W ostatnich, wieczornych promieniach Słońca zwiedzam sobie tą zabytkową mieścinkę. Ciekawe obiekty zarejestrowałem trzy: wieża ciśnień Chrudimskich Wodowodów :D, imponujący kościół z ciemną, kamienną fasadą oraz kolejną (którą to już?) kolumnę. A raczej kolumno – fontannę. Na licznik zaraz wskoczy 400km a więc do celu została ostatnia setka. W zapadającym powoli zmroku mijam kolejne, małe senne czeskie miasteczka, których nazw nie ma sensu chyba dalej wymieniać bo i tak nikomu nic one nie mówią. A krajobraz przechodzi płynnie z bezkresnych pół uprawnych na większe natężenie sadów, lasów, ogólnie drzew. W mrokach zapadającej nocy chmurzyska za plecami nie było by widać. Gdyby nie to, że co zaczęły ją co chwila bardzo efektownie, od wewnątrz, rozświetlać błyskawice ;) W końcu daje się usłyszeć ciche pomruki grzmotów. Trzeba spadać. No to spadam, i to dosłownie. Szybki zjazd serpentynami się akurat trafił, a i po nim droga dalej opada w dół. Tak że mam wrażenie że niebepieczne zjawisko pogodowe zostało daleko w tyle. I faktycznie tak było. Uprzedzając bieg wydarzeń: nie licząc przelotnego deszczyku Pradze, tej trasy mokry będę już tylko od własnego potu. Przez przemysłowy pierdolnik docieram do Caslavia. Miejscowość bardziej charakterystyczną od większości mijanych, a to za sprawą nie zabytków a… właśnie tego przemysłowego pierdolnika. Plątanina torów kolejowych, obskurne przemysłowe obiekty i plątanina rurociągów to to, co zapadło mi w pamięć z Caslavia. Jest druga noc a dokładniej północ. Do tej pory było spoko ale coraz bardziej zaczyna morzyć mnie senność. Nieco pomagają na to grające niemal non stop radio i śmieszne czeskie piosenki. Teraz akurat trwa jakaś audycja, słuchacze dzwonią do radia. A Pani dziennikarka miłym głosem co chwila przytakuje rozmówcom, używając na zmianę trzech słów/zwrotów:
- „jo”
- „ano”
- „mhm”

Śmiesznie to brzmi :) Czeskie radio i kofeina pomagają ale do czasu. Coraz bardziej chce mi się spać, w Kolinie na sekundę zasnąłem w czasie jazdy i prawie przytuliłem się do barierki. Dość. Zdrzemnąłem się z pół godzinki na przystanku na osiedlach. Na rynku w Kolinie kolejna kolumna. Obieram drogę nr 12 i to już jest ostatnia prosta przed Pragą. Więcej już dróg zmieniał nie będę. 50km. Tyle mniej więcej zostało. Niby rzut beretem, ale trochę jeszcze mi zejdzie. W to że mi się uda już nie wątpię, to jest pewne. Jest między 3 a 4 gdy można dostrzec pierwsze oznaki brzasku. Niebo za plecami zmieniające barwę z czarnej na granatową. Burzę już jak pisałem zostawiłem daleko w tyle. Senność uderza z całą siłą. Na szczęście znajduję przyjemną, dyskretną wiatę przystankową. Mam wrażenie że śpię razem za kierowcami TIRów, których kilka zaparkowanych jest na poboczu po drugiej stronie szosy. No tu to już chyba z godzina zeszła zanim wygrałem walkę z sennością. Tak mi się przynajmniej wydaje, że wygrałem. Gdy startuję na wchodzie jest już żółto-pomarańczowa łuna wstającego dnia. Trzeciego dnia :) w tej trasie. Na horyzoncie majaczą dwa bliźniacze, migające czerwonymi lampkami, wysokie obiekty. Początkowo łudzą mnie nadzieje że może to jakieś np. kominy elektrociepłowni na przedmieściach Pragi? Gdy dojeżdżam bliżej okazują się być parą identycznych masztów radiowych czy tam telewizyjnych, i stoją pośród pól. Nie no cudów nie ma. Do miasta jeszcze ze 30km. Dopiero co była konkretna drzemka a znów odzywa się senność. Na Benzinie (czeskim Orlenie) tankuję Semtexem i zagryzam Energy barami. Jakoś jedzie się dalej, ale km nie idą sprawnie. Przynajmniej wschód Słońca bardzo malowniczy – jego promienie efektownie rozświetlają pierzynę kłębiastych chmurek. Znowu drzemię na ławeczce na jakimś skwerku. A potem jeszcze raz na ławeczce koło Lidla. W międzyczasie sklep otwierają i robię kolejne niedrogie zakupy. Po posileniu się zbieram wreszcie całą moc jaka mi tylko została i dociągam brakujące kilometry.
Godzina szósta minut trzydzieści dwie, lipca dzień dwudziesty, Anno Domino 2020.
Stało się.

HLAVNI MESTO PRAHA

:)

Po zmęczeniu, senności, ogólnym zamuleniu nie zostało śladu. Pełen sił i wigoru zaczynam zwiedzanie. Od czego by tu zacząć? Zaczynam od ogarnięcia tematu biletu na pociąg, bo jak zwykle nie mam kupionego. Zawsze kupuję dopiero jak dotrę do celu – bo nigdy nie mam pewności kiedy, gdzie i czy w ogóle dojadę. Ew. kupuję po drodze przez telefon jak jestem pewien że dojadę, np. 100km do celu. Na razie wiem tylko że planowany pociąg o 11tej odpada, 4 godziny na zwiedzanie to za mało. Celuję w ten o 14tej. Ostatnie sensowne połączenie, żeby uniknąć trzeciej nocy w trasie. Tzn. połączenie wygląda tak: Praha -> the methropoly of Włoszczowa; Włoszczowa City -> Kraków. W Krk o północy. Na razie jadę więc w kierunku dworca. Jakieś kilkanaście km. A pierwsze to co rzuca się w oczy z obrazu czeskiej stolicy, to typowy Słowacko-Czeski pierdolnik. Powiem więcej. To jest Słowiański pierdolnik :) Połatane chodniki z nierównych asfaltowych łat, zardzewiałe latarnie, nieuporządkowana zieleń. Jak w Bratysławie. Warszawa to jest jednak zachód Europy w porównaniu z tym. Ale nawet mi się to podoba – czasem coś jest po prostu tak brzydkie że aż ładne. Na plus buspasy z dozwolonym ruchem rowerowym - to rozumiem. Jadę jadę, koleje km, kolejne skrzyżowania. Wreszcie jest pętla tramwajowa, rzecz jasna z tramwajami marki Skoda (i starszymi, marki Tatra). Czyli jestem coraz bliżej. Wreszcie jest centrum. Widzę też jakąś stację. Zajeżdżam ogarnąć te bilety. Tak w ogóle to chciałem kupić na telefonie ale pierwszy pociąg to międzynarodowy express Praga-Wawa, i się nie dało. Stąd muszę kupić bilet stacjonarnie, w kasie. I tu ciekawostka – po czesku dworzec główny jest zupełnie inaczej niż po słowacku. SK: Hlavna Stanica. CZ: Hlavni Nadrazi. A tu gdzie jestem to nie jest Hlavni Nadrazi, tylko jakieś inne Nadrazi. Tu tylko kupuję bilet, a wracał będę z Hlavni. Stosuję formułkę jakiej często używam na Słowacji:

„Dobry dień.
(tu już błąd, powinienem powiedzieć: Dobre rano). Potrebujim kupit listok. Tento wlak: (pokazuję na telefonie). Obycajny listok a bicykle listok."

Bardzo miła i kompetentna Pani Kasjerka daje mi karteczkę żebym coś na niej napisał. Tylko co mam napisać? Piszę imię i nazwisko, i oddaję karteczkę. Pokiwała tylko głową na boku uśmiechając się tylko szeroko :D Daję Jej dowód osobisty, okazuje się że do biletu potrzebny jest także adres zamieszkania. Coś mi potłumaczyła, pokazała na tym bilecie. Udało się i nawet szybko poszło :) Zdarza się że dłużej kupuję bilet w Polsce, na Regio z Tarnowa do Krakowa, bez bariery językowej. Mam pięć godzin z hakiem na zwiedzanie. Na początek jakieś wieże z bramami, i jakieś dziwadła. Im bardziej zagłębiam się w miasto tym bardziej wzrasta natężenie brukowanych nawierzchni. W końcu względnie gładkie bitumiczne nawierzchnie kończą się a są już same kocie łby. Ze szczelinami bez „fug” tak szerokimi, że z łatwością wpada w nie 25mm oponka :) Spojlerując i rozładowując napięcie: – nie, nie wyglebię na tym ;) Jest i Wełtawa. I symbol Pragi – zabytkowe mosty :) Jednym z nich, nie pamiętam jakim, przejeżdżam na drugą stronę rzeki. Robię tam małą rundkę, ale wracam z powrotem na brzeg z którego przyjechałem, bo tu więcej atrakcji. Pojeździłem trochę bulwarem, zajechałem w jakiś dziki zaułek z cygańskimi(?) gettami. W dole rzeki, w chaszczach, też sporo takich melin. Zawracam zwiedzać to co powinno się zwiedzać, czyli nie dzikie zaułki z cyganami a starówkę. Praga to niesamowite miasto. Przytłaczający ogrom zabytkowej tkanki. Kamienice, bogato zdobione gmachy, kościoły, wieże, mosty, całe hektary bruków. A pomiędzy tym wszystkim, bez szerokich na 100m 10-pasmowych alei zupełnie bez przeszkód toczy się normalne, szybkie życie wielkiego miasta. Najbardziej fascynują te tramwaje. Z hukiem i łomotem przelatują przez ciasne łuki i zwrotnice, zwinnie wspinają się naprawdę stromymi ulicami. No tak, Praga to miasto siedmiu wzgórz. Płasko to tu nie jest. Czasem nawet, tak po prostu, tramwaj przejeżdża sobie tunelem na parterze kamienicy O.o Gwarno, tłoczno, gorąco, bardzo fajnie. Po Covidzie ani widu ani słychu. Osoba z maseczką? Jedna na kilkaset, mówię bez żadnej przesady. Wreszcie na cel obieram wzgórze zamkowe. Tu z kolei stromą, wąską brukowaną uliczką bez problemu wspina się nieduży autobusik. Samego zamku to tam za wiela nie zobaczyłem ale za odkryłem sad owocowy na jednym ze stoków wzgórza. Jak gaj oliwny trochę to wygląda. To z tego wzgórza jest tytułowa fotka. Odpocząłem trochę na ławeczce, umyłem się w pitniku. Zjechałem Sprowadziłem z powrotem stromą uliczką. Jeszcze jakiś most obadałem, i jeszcze jakąś bramę. Ścisłą starówkę i rynek zwiedziłem już z buta, prowadząc rower. Tłumy to raz, a dwa to te bruki ;) Fajnie, pięknie, cudownie. Ale coraz bardziej jestem zmęczony tym zwiedzaniem, w zasadzie to głowie chodzi mi już tylko jakieś żarcie. A może i piwo? Ale nie mam głowy do tych wszystkich pubów/knajp tutaj, nie lubię takich przybytków no i pewnie drogo. Kończy się zestawem pizza+frytki+Kofola w fast foodzie. Jem sobie na stojąco i przyglądam się życiu tego wspaniałego miasta. Wszystkimi zmysłami chłonę ten niesamowity klimat, no i cieszę tą wielką rowerową przygodą. Dobra koniec tego dobrego. Jadę szukać Hlavni Nadrazi. Jest! Wielka, szaro-brązowa, pełna torowisk i słupów głęboka nora wykuta w dole miasta. Z trzech stron otoczona wysokimi na kilkanaście metrów murami, na których wznoszą się budynki. W jednej z tych ścian są tunele, którymi pociągi wjeżdżają pod miasto. Jadę jeszcze 3 przecznice dalej w poszukiwaniu sklepu. Kupuję ciastka i jakieś picie, w tym dwa piwka. Jedno niestety mi się rozbije na stacji ;) Zdjęć zabytkowego budynku dworca brak, bo w remoncie, otoczony rusztowaniami. Wchodzę do środka. Urzeka mnie piękno bogato zdobionej, pełnej płaskorzeźb hali. W centrum, pod kopułą złocony napis:

PRAGA
mater
urbium

I już mam pomysł na tytuł wycieczki :) Na peron, pora kończyć tę niesamowitą przygodę :) Połączenie jakim wracam to ekspres Praga – Wawa, z tym że przesiadam się we Włoszczowej na ICeka. Podróż bez problemów, wypiłem piwko, zdrzemnąłem się, przesiadłem we methropoly of Włoszczowa. W domu koło 23ciej.

Kolejna niesamowita przygoda zrealizowana :) Pomimo pogodowych zawirowań jak i chwil słabości, wręcz zwątpienia - udało się! A może to Covid mnie brał, stąd ten brak sił? Kto go tam wie. Najważniejsze że się udało. No to co, został już tylko Budapeszt ;)

8.10 (sb) - 23.10 (pon)

Zaliczone szczyty:
Hradczany (Praha (CZ)) ;)


Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 500-599, Powrót pociągiem


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa luzla
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]