Nad Morze!
d a n e w y j a z d u
700.68 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-b6a8cdd--25?u=m
(ślad z pamięci, brakuje błądzenia, zwiedzania 3Miasta i 22km dokręconych po Krk)
https://photos.app.goo.gl/oUTSFnCDxVL5P3vR7
Nad Morze!!! Bo nie wytrzymam! Wzorem
ubiegłego sezonu, kiedy udała mi się ta sztuka już na początku czerwca. A skoro
udała się na początku czerwca to w połowie czerwca tym bardziej powinna się udać
:) Paradoksalnie ten cały Koroniak nie wpłynął negatywnie, a pozytywnie na moją
formę. Tak się bowiem zestresowałem tymi wszystkimi zakazami, że niedługo nic
nie będzie można, i zacząłem jeździć na zapas. Nie długie trasy, a regularne,
dzień w dzień, po kilkadziesiąt – sto – stokilkadziesiąt km, tripy wkoło
komina. I tym sposobem wyszedł mi kwiecień wszechczasów – 2400km :D Gdzie dla
mnie typowy kwiecień to tak raczej 1400. Zarazem jest to mój drugi najlepszy
miesięczny wynik w karierze (po 2440km z czerwca ub. roku), i rekordowe, 7me
miejsce na BSie! Z perspektywy czasu widać że było to racjonalne podejście. Nie
siedzieć jak większość ludzi w domu i jeść, trawić, wydalać, wegetować… Przy
5tys. przypadków Korony mieliśmy pozamykane wszystko, a teraz przy 30tys. mamy otwarte
niemal wszystko. Formy powinno wystarczyć, po zakończeniu tej kwarantanny i
jazdy po Małopolsce, zrobiłem 4x 400+ km trasy.
Nad Morze, ale gdzie dokładnie nad
to Morze? Obranie dokładnego kursu zajęło mi dłuższą chwilę, a wynik jest
efektem kompromisu. No bo tak:
- Pogoda: Czwartek (Boże Ciało) na pewno przeznaczę na
odpoczynek i ogarnięcie sprzętu. Pt./sb. ma być upalnie, duszno i burzowo w
całym kraju. Od ndz. nadciągnąć ma z północnego wschodu ochłodzenie. A plaży
zawsze fajniej jak gorąco. Wiatr zmienny, generalnie raczej wschodni. Pogodynki
podpowiadały zatem: na zachód: Koszalin, Kołobrzeg, (Szczecin??).
- PKP: po koronaprzestoju pociągi raczej wróciły na stalowe
szlaki. Rozkład okrojony, ale coś tam jeździ. Tylko że z zachodu, po przekątnej
kraju, do Krk to tak raczej 10+ h się tłuką, a nawet i po kilkanaście! Z
Gdańska natomiast zawsze jest awaryjna opcja – Pendolino. 5,5h to niemalże
teleport do domu :)
- Plaża czy 3Miasto? No właśnie. Niby jedno drugiego nie
wyklucza ale plaża w 3Mieście, nad Zatoką Gdańską to jednak nie to samo co
plaża nad otwartym morzem. Przy nadmorskich kurorcikach, lasach, wydmach. Plaża
wielka, długa, szeroka i bardziej dzika. Z drugiej w nadmorskich wioskach nie
ma stoczni, wielkich statków, żurawi, całej tej przemysłowej tkanki portowego,
wielkiego miasta. Która to tkanka dla człowieka spod gór jest rzeczą bardzo
ciekawą, egzotyczną.
- Nowym śladem: zawsze nad Morze staram się jechać inną
drogą. Tzn. wiadomo, cudów nie ma, pierwsze 200-300km zawsze będzie przez znane
okolice. Ale drugą część trasy warto coś pokombinować, żeby jak najwięcej
nowego wpadło.
- Długość trasy. 600+. Takie jest założenie. To pierwszy
taki trip w tym sezonie, więc raczej zachowawczo bym wolał, żeby zwiększyć
szanse na powodzenie przedsięwzięcia. A że wyszło 700 to zasługa przypadku (i
PKP ;) ).
Koniec końców wyznaczyłem sobie
kurs na Gdańsk, z opcją zahaczenia o plażę w jakimś Sobieszewie, Mikoszewie itp. Zaraz na wschód od trójmiejskiej
aglomeracji. 600+, nie najprostszą a lekko pokrętną drogą. Zahaczającą o takie nowości
jak: Stryków, Kutno, Włocławek, Golub-Dobrzyń, Grudziądz, Kwidzyn, Gniew,
Tczew, i wiele, wiele innych, dla mnie dziewiczych miasteczek, szos i krain.
Długi weekend przedłużam sobie w razie W o jeden dzień, biorąc wolne na
poniedziałek. Sprzyda się ;)
Spod bloku startuję piątkowym,
długoweekendowym rankiem, o godz. 6, minut 55. Przejeżdżam przez miasto
zastanawiając się nad stanem pogody. No bo faktycznie jest parno i duszno. Ale
Słońca ani widu. Za to z szczelnie zasnutego chmurami nieba zaczyna pokapywać
deszcz… Tak się zamyśliłem że mało co bym wyglebił i wpadł pod tramwaj. Cała akcja
miała miejsce na ul. Długiej. Omijając jakiegoś zawalidrogę w aucie, przeciąłem
mokrą szynę tramwajową pod zbyt małym kątem. Tzn. przednie koło wiadomo,
przeszło jak trzeba - bo kto raz wyglebi na szynie ten wie jak się pokonuje
takie przeszkody. Ale zapomniałem o kole tylnym. Za szybko wyprostowałem kurs, tył
szedł prawie równolegle, opona wpadła w szynę i kawałek sunąłem poślizgiem. A
pół metra ode mnie mijał mnie drugim torem tramwaj… Mogło być bardzo
nieciekawie. Na szczęście jakoś wyrwałem tylne koło z szyny i ustabilizowałem
tor jazdy. Uff, jeszcze z Krakowa nie wyjechałem a już tyle emocji ;) Resztki
senności momentalnie wyparowały :) Zaraz po wyjeździe z miasta, na pierwszych
hopkach pogórza Miechowskiego szora kotara z chmur przerzedza się, a wkrótce
potem zupełnie znika. Zaczyna się pełna lampa i tak będzie przez dwa najbliższe
dni. W Słomnikach nawet się nie zatrzymuję, pierwsza pauza dopiero na 50km
trasy, w
Miechowie. Tam też miła pogawędka z napotkanym Dziadkiem – byłym
kierowcą tira, który zjeździł kawał Europy. W Miechowie opuszczam krajówkę i
obieram kurs bocznymi drogami na Sędziszów. Przyjemne, leśne odcinki dają nieco
wytchnienia od narastającego ukropu - zbliża się południe. Idzie dość sprawnie,
ale do czasu ;) Kawałek przed Sędziszowem odkrywam przyczynę „pływającego”
roweru: kapeć na tyle. Wywalam się z całym majdanem w największym skrawku
cienia w okolicy, bo lasy niestety się skończyły. Zaczynam naprawę. W asyście
ujadającego zza siatki, metr od mnie, psiura ;) Nie zauważyłem Go, bo ten chyba
przyspał. Nie aktywował się od razu, a dopiero po chwili, gdy już miałem
wszystko wywalone z sakwy na trawę… To niech se szczeka i zdziera gardło. Ja
dęteczkę wymieniam ze słuchawkami i radyjkiem w uszach :) Pół godziny
straciłem. Przed Sędziszowem muszę jeszcze raz odpocząć, i zaaplikować wreszcie
krem z filtrem. Biwak ten urządzam na poboczu drogi, w cieniu małej
sosenki. W
Sędziszowie, małym miasteczku przyklejonym do wielkich zakładów kolejowych za
to się nie zatrzymuję, fotki też brak. Drogami niższej kategorii docieram do
Nagłowic, i znów zaczynają się łatwe nawigacyjnie kilometry po wojewódzkich, i
krajowych szosach. (Bo nie mam żadnego GPSa na kierownicy, żeby sprawdzić kurs
muszę się zatrzymać i zerknąć na telefon). Gdzieś tu wybija pierwsza setka. Od
pewnego już czasu narasta przeszkadzający, wschodni, czasem północno wschodni
wiatr. Jak widać na wielu zdjęciach rower mam obwieszony szmatami jak
cygański
barak ;) Bo jak zawsze prałem ciuchy w przeddzień trasy, wieczorem i część nie
ubrań nie zdążyła doschnąć, teraz je dosuszam. We Włoszczowie po południu, też
tylko przelotem. Odcinek Włoszczowa-Przedbórz to 30km klejącego się do opon,
rozpalonego asfaltu i zarazem 30km kichania. Jakaś alergia mnie chyciła i po
prostu woda lała mi się z nosa. Kilkadziesiąt chusteczek tu zużyłem, i to
używając każdej po 2, 3, 4 razy ;). Kichać co prawda można w czasie jazdy, ale
żeby oczyścić nos trzeba się zatrzymać… Więc nie pomagała ta alergia w
sprawności jazdy. Zażyłem Alertec który zawsze wożę w mini apteczce. Ale nie
wiem czy to on pomógł czy samo przeszło, bo odpuściło dopiero po godzinie od
połknięcia pastylki. W każdym razie to jeden tylko taki epizod tej trasy.
Przedbórz
to już Woj. Łódzkie. 5 tylko województw tym razem zaliczę. Zazwyczaj jak jadę
nad morze to wpada 6, natomiast mój rekord to 8 województw w trasie :) Zbliża
się wieczór, upał już zelżał, alergia odpuściła i gdyby nie ten wiatr to
jechało by się całkiem przyjemnie. Na horyzoncie dostrzegam niepokojące na
pierwszy rzut oka, wysoko kłębiące się
chmury. Młode chmury burzowe jakby.
Zresztą w radiu trąbią o ostrzeżeniach meteo dla niemal całego kraju. Ostatecznie
z tych chmur nic się nie narodzi, a ja uświadamiam sobie że dałem się nabrać,
tak jak w zeszłym roku ;) To co jest nisko to owszem, mogą to być chmury. Ale
ten wypiętrzający się hen wysoko słup to po prostu dym z kominów wielkiej
elektrowni w Bełchatowie :) A dokładniej para wodna z chłodni kominowych. Samej
elektrowni rzecz jasna nie widać, bo jest ładnych 30-40km stąd ale jestem
niemal pewien, że to jest to. Bo taki sam widok mam w pamięci sprzed roku. We
Włodzimierzowie robię zakupy na całą noc jazdy. Kilka km przed Piotrkowem
pokonuję ruchliwą
DK12. Samo miasto natomiast omijam zupełnie bokiem –
ścieżkami rowerowymi wokół zalewu, i wzdłuż obwodnicy. Pauza na przystanku na
pustej zupełnie
pętli autobusowej. Drugi odcinek DK12, i za węzłem z S8 znowu
zjeżdżam w przyjemną, mało ruchliwą wojewódzką. Na Koluszki & Stryków. Noc,
pierwsza noc, jest jasna, księżycowa, ciepła – cały czas jechałem na krótko. Do
tego wiatr zelżał, po prostu sama radość taka jazda :) Problemów z sennością
też na razie ani śladu, wystarcza sama kofeina. O tym że zbliżam się do
Koluszek świadczy ponadprzeciętne zagęszczenie przejazdów kolejowych. Koluszki
to jeden z największych w Polsce węzłów kolejowych. Na szynach tym razem BARDZO
uważam ;) Zajeżdżam na
plac przed dworcem, tak w ramach zwiedzania, żeby nie
przelecieć każdego miasta tranzytem. Na zegarze raptem 3cia a już daje się
zaobserwować początek końca nocy. Całkowita ciemność zapada między koło 23ciej,
a pierwsze ślady brzasku można zaobserwować przed 3cią. Niesamowite jak krótkie
są te czerwcowe noce :) A im dalej na północ będą jeszcze krótsze! Jakoś tak to
działa, że długość dnia/nocy jest zmienna i uwarunkowana nie tylko porą roku,
ale również szerokością geograficzną. Nocą (a raczej „nocą”) zaliczam jeszcze
tylko Brzeziny. Niczym niewyróżniająca się, niewielka mieścina -
fotka pomnika.
Tej nocy rozwaliłem słuchawki – wplątały się w szprychy :/ Które to już z rzędu
zniszczone w ten sposób ;) Cała reszta drogi bez radia, bez nuty, i bez
koronafaktów… Nie wiem jak to wytrzymam. Zwłaszcza że denerwuje mnie głośno
tykający bębenek w nowym tylnym kole. Miałem plan żeby w sobotę kupić najtańsze
pchełki w jakimś kiosku. Ale ostatecznie przejeżdżając przez miasta albo nie
mieli tego typu towaru w kiosku, albo zapomniałem poszukać kiosku. Senność taka
nie zwalczenia kofeiną łapie mnie dopiero między 4tą a 5tą. Akurat trafia
bardzo fajna na drzemkę
wiata przystankowa. Mogła by być bardziej osłonięta,
dyskretna, ale nie można mieć wszystkiego. Bo miejscówka jest idealna :) Pośród
łąk i pól, przy mało ruchliwej szosie. Przypinam rower łańcuchem (do uda ;), do
ławki akurat nie pasował), zakładam ciemne okulary, głowę opieram o szybę (żeby
nie opadła), telefon w dłoń z ustawionym co 5 minut budzikiem, i zaliczam kilka
(z 5,6,7?) 5-minutowych drzemek. Tak całkiem usnąć to bym się bał. To jest mój
patent na senność. Tych króciutkich drzemek jest tyle, ile potrzeba. Aż się
przestanie chcieć spać. A jak miejsce jest mniej dyskretne, bardziej ruchliwe,
ryzykowne, to drzemki skracam do 4, 3 a nawet 2 minut, za to zwiększając ich
ilość. Po takim odpoczynku jestem jak nowonarodzony, jak młody Bóg :) W
międzyczasie zza horyzontu wyłania się pomarańczowa tarcza Słońca i
efektownie podświetla na taki sam kolor pierzynę mgieł przykrywającą dolinę nieodległej
rzeki. O tym z kolei że zbliżam się do Strykowa świadczy ponadprzeciętna ilość
wiaduktów ponad autostradami, estakad, ogólnie skrzyżowań, rozbudowanej
drogowej
infrastruktury. Stryków znany jest bowiem z najważniejszego węzła
autostradowego w Polsce. Nie dziwota że tak ważna infrastruktura komunikacyjna
w kraju znajduje się właśnie w tej okolicy. Bo zarówno Koluszki jak i Stryków
leżą blisko geometrycznego środka Polski. Ten znajduje się dokładnie w
miasteczku o nazwie Piątek. W
Piątku, zaraz przez 300nym km trasy jestem koło
8mej rano. 25h od wyjazdu. 300km w 25h, masakra jeżdżę coraz wolniej… Jedyne co
mam na swoje usprawiedliwienie to przeszkadzający za dnia upał, wiatr, alergię
i awarię. Na Orlenie na ryneczku wciągam wreszcie coś ciepłego i najważniejsze NIESŁODKIEGO,
tj. hot dogi i herbatę. Poza tym dłuższą chwilę rozmawiam z tubylcem który
zagadał. Były górnik z Żor, który po wypadku w kopalni osiadł właśnie w Piątku.
Ma mocno okaleczoną lewą dłoń. Pogawędka toczyła się głównie w tematach
złodziejstwa którego nienawidzi, policji z którą różnie to bywa, pracy w tym
małym miasteczku, biedzie, itp. Ogólnie sprawiał wrażenie poczciwego człowieka
z zasadami, pracuje przy zbiorach warzyw, pije i pali za swoje, nie chciał ode
mnie żadnych pieniędzy. Jego główną i pewnie jedyną rozrywką jest picie piwa z
kolegami na tym ryneczku, i zabawa w kotka i myszkę z policją. Ale co się
dziwić, co można robić innego będąc górnikiem na rencie osiadłym w takiej
dziurze? Wiedzie skromne i proste życie. Druga, i jeśli dobrze pamiętam
ostatnia tego dnia, duża senność dopada mnie koło 10tej rano. Zwalczam ją
drzemką na takim oto
uroczym przystanku. Gdy docieram do kolejnego większego
„checkpointu”, czyli Kutna zaczyna się powtórka z dnia wczorajszego. Czyli
patelnia, zaduch i wkurzający, północno-wschodni wiatr. W Kutnie
charakterystycznym obiektem są wielkie
zakłady na przedmieściach, produkujące
betonowe pale. Przed wyjazdem z miasta robię zakupy w większym markecie, na
które składają się głównie zimne, gazowane, słodkie napoje. Zamiast jechać do
Lubnia Kuj. jedną krajówką, w Krośniewicach skręcać o 90 stopni i potem drugą
DK, wynajduję na mapie ciekawy skrót. Boczna droga, do Lubnia, prowadząca na
ukos. Jest krócej, mały ruch i dużo cienia – droga tonie w zieleni lasu.
Minusik jest jeden, mały – zapomnieli postawić tablic na granicy województw. Zatem
zdjęcia z tablicą Kuj-Pom nie będzie, a gdzieś właśnie na tym odcinku ją
przekroczyłem. Z ciekawostek przejeżdżam przez osiedle starych, wielorodzinnych
domów, jak żywo przypominających Śląskie „familoki”. Skrót się kończy, wbijam
na krajówkę, starą „jedynkę”. Lubień Kuj. kojarzy mi się z małym zalewikiem.
Zawsze bywałem tu nocą i niewiela było widać. Obsadzony ozdobnymi drzewami,
krzewami i otoczony alejkami za dnia prezentuje się po prostu
pięknie. Jak
zresztą i cała ta Polska którą dziś przemierzam na wskroś. Usiane czerwonymi,
żółtymi, niebieskimi i białymi kwiatami łąki nie pozwalają na płynną jazdę,
każą co chwila zatrzymać się i zrobić
zdjęcie. Czerwone to na 100% maki, żółte
– resztki rzepaku, niebieskie to być może chabry, a białe to nie mam pojęcia. Kowal
omijam obwodnicą. Po południu docieram do Włocławka. Myśli które zaprzątają mi teraz
głowę to się czegoś napić i zjeść coś ciepłego/niesłodkiego. Szukam rynku, na
którym pamiętam że taka mała gastronomia była. Szukam i znaleźć nie mogę – nic
dziwnego. Pomyliłem Włocławek z Inowrocławiem… We Włocławku jestem pierwszy
raz,
rynek jakiś tam jest ale pusty i nieciekawy. Za to most na Wiśle to
prawdziwa
ekstraklasa – jeden z najładniejszych, pośród tych zabytkowych. Bo
nowe mosty oceniać należy jednak osobno. Zresztą cała Wisła prezentuje się tu
imponująco. Jej szerokie, niespokojne, wzburzone wiatrem i oświetlone palącym
Słońcem wody mają soczyście niebieski
odcień. Jeśli patrzeć na wschód, bo
patrząc w kierunku zachodnim już takich cudów nie ma. Przejeżdżam przez ów
most, zapomniawszy o potrzebach fizjologicznych – piciu i jedzeniu. A tymczasem
na drugim brzegu miasto się kończy, a zaczyna niczego sobie, jak na Kuj-Pom
podjazd. Na wzgórze z masztem na szczycie. Słońce pali coraz mocniej, sklepów
brak a mnie już zaczyna odcinać. Na szczęście po paru km jest buda z
fastfoodami. Kupuję m.in. naprawkę dobrą, fest dużą, zasypaną surówkami
zapiekankę za śmieszne 6zł :) No przecież półdarmo. We Włocławku zmieniam DK91
na krajową 67, i docieram nią do Lipna. Z Lipna zapadły mi w pamięć kosze pełne
zakrętek (jakaś akcja charytatywna) oraz bardzo smaczne lody. Następny mały cel
na mojej trasie to Golub-Dobrzyń, kolejne dziewicze dla mnie miasteczko. Na
odcinku Lipno-Golub ma miejsce śmieszna, albo i nie śmieszna sytuacja ;)
Najzwyczajniej w świecie zaszła potrzeba zrobienia dwójeczki. Wydawać by się co
za problem, w końcu odludzia Kuj-Pomu. Problem jednak istotnie był – każda
kępka drzew, każdy zagajniczek przylegał do jakiegoś gospodarstwa i wydawał się
być jego częścią. Nie było kawałka pozbawionego zabudowań, dzikiego lasu… A z
każdym kolejnym kilometrem problem narastał. W końcu jest… Uff… Na ostatnich km
przed Golubiem znalazł się skrawek państwowego lasu w którym można zrobić co
trzeba :) Jeden problem z głowy. Natomiast drugą niepokojącą rzeczą jest zagęszczające
się od niedzielnego wieczora
zachmurzenie. Jakby to ochłodzenie, ten front, co
miał nadejść z północy. Samo ochłodzenie to żaden problem, oby tylko nie lunęło
z tego granatowiejącego nieba…. Chłodno, tak że ubieram wreszcie po raz
pierwszy wieziony w sakwie kurtalon. Wiatr dalej wieje jak wiał, z płn.-wsch.,
póki co nie pada. Da się jechać. Znowu ten długaaaaachny dzień. W
Golubiu
jestem koło 22, i niebo jest granatowe, a nie czarne. Pierwsze co robię to
zakupy, bo Żabki tylko do 23ciej. Lokalizuję jedną taką, zaopatrzam się w co
trzeba i jestem gotów na noc. Drugą noc
w trasie, czyli tą cięższą. Na Orlenie wciągam jeszcze zapiekankę, i ruszam
dalej. Na wylocie z miasta mijam położony na wzgórzu, ładnie iluminowany
zamek.
Który wydaje się być jedyną atrakcją turystyczną tej dziury. Do Grudziądza
~50km. Tako rzecze przydrożny drogowskaz. Po drodze jest co prawda dziura
imieniem
Wąbrzeźno, ale prawie nic nie zapamiętałem z tego miasteczka. Poza
kościołem (ale kościoły są wszędzie) i kranikiem z wodą. Mało tego, działającym
kranikiem! Tego typu niepozorna, mała architektura na rynku jest ogromnym
wybawieniem. Pozwala zmyć z siebie część brudu, część skorupy z kremu z filtrem
z wklejonym pyłem i muszkami. Po prostu się odświeżyć :) Kilometry między
Wąbrzeźnem a Grudziądzem były zaś magiczne. Chyba najbardziej widokowe tej
trasy. Ekstremalnie krótka noc szybko dobiega końca. A od prawej strony
(wschodu) wkracza coraz to bardziej żółciejąca, coraz intensywniej różowa i wściekle
pomarańczowa łuna brzasku, wstającego nowego dnia. Bo wieczornych chmurzyskach
ani śladu, kropla deszczu też nie spadła. Na horyzoncie zaś cały rząd, cały
szereg mijających na czerwono lamp. Co to jest to jeszcze nie wiem, ale się
dowiem, jak podjadę bliżej. Interesuje mnie też dlaczego te lampki nie migają w
jednym cyklu, w jakimś schemacie, tylko jedne wcześniej, inne później, każda
inaczej. Rozważania te przerwała mi senność. Na podobnym co poprzedniego ranka
przystanku, pośród pól, urządzam drzemkę. Może pół godziny? Nie wiem. Wiem natomiast
że jest coraz bardziej żółto, pomarańczowo, różowo, coraz bardziej kolorowo i
coraz bardziej bajkowo. Zdjęcia nie oddają nawet w części tego piękna, z jakim
podnosił się kolejny dzień. Kawałek dalej już wiem czym są owe światła, i wiem
dlaczego nie migają jednym rytmem. Są to czerwone lampy na
elektrowniach farmy
wiatrowej. A migają niejednostajnie, bo śmigła wiatraków obracają się i przesłaniają
widok na lampę umieszczoną na gondoli :) Zanim będzie długo oczekiwany
Grudziądz jest jeszcze Radzyń Chełmiński. Jakaś
wieża ciśnień, i ruiny zamku,
tyle pamiętam a i to tylko za sprawą zdjęć które zrobiłem. U celu (częściowym, tymczasowym
celu), Grudziądzu chwilę po piątej. Niespełna 100tys. Grudziądz jest słynny z
faktu bycia najmniejszym miastem w Polsce posiadającym własną sieć tramwajową. Jakieś
Ozorkowy, Zgierze się nie liczą, tam sięgają tramwaje ale są one częścią
systemu komunikacyjnego Łodzi. To się ceni, wszak transport szynowy to
przyszłość. A że tramwaje to 60letnie, niemieckie
Duwagi? No i co z tego,
dostaną kiedyś dotację z Łunii i będą nówki sztuki, i będą miały po czym
jeździć. Na Shellu kolejna zapiekanka. Kusi żeby obadać centrum, jakiś rynek,
plac, cokolwiek, ale rozsądek podpowiada że nie ma czasu na takie atrakcje. I tak
idzie jak po grudzie, dobowe przebiegi robię żałosne… Shella więc tylko
zwiedzam (zapiekanka). Z Grudziądza tak właściwie to miałem na Kwidzyn, i potem
Gniew lecieć. Ale coś mi się pomieszało i w Grudziądzu wskoczyłem na most na
Wiśle. Kwidzyn wypadł więc z grafiku, do Gniewu dotrę inną drogą. Most na Wiśle
w Grudziądzu - również stary,
kratownicowy, temu z Włocławka jednak nie
dorównujący. Widok na Wielką Wisłę - podobnie
imponujący. Za mostem kolejny
skrócik. Zamiast jak leci krajową 91ką, ~20km przejadę boczną drogą, idącą
zaraz pod Wiślanym wałem. Drogą, a raczej piękną
aleją, otoczoną starymi,
nieraz wiekowymi dębami. Druga (i chyba ostatnia po drugiej nocy) senność łapie
mnie właśnie tutaj. Żaden problem, wiata jest
w sam raz. Gdy skrót się kończy, wspinam
się niczego sobie, jak na te rejony podjazdem. Z doliny Wisły na jakąś
powiedzmy że „wyżynę”, którą idzie DK nr 91. Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk,
Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk, Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk…… Powtarzam
sobie w myślach. To już tuż tuż, to już zaraz, to się nie może nie udać. W to
się uda już nie wątpię, za to jestem pewien że pobiję wszelkie moje rekordy
jeśli chodzi o zamulanie, wleczenie się, emeryckie tempo… Pogoda w niedzielę
okazuje się być podobnie piękna, słoneczna i bezchmurna co w pt./sb. Z tą
różnicą że jest ciepło, a nie duszno. Żeby nie było za łatwo wznów wzmaga się wiatr.
Jeszcze mocniejszy, i już nie płn.-wsch., a po prostu północny… *%&$^#
północy wiatr. Dołączając do tego że fakt że Pomorze bynajmniej płaskie nie jest
(jest pagórkowate, rzeźba polodowcowa), ogólne zmęczenie i zniszczenie sprawia
to że średnią brutto mogę mieć z 10km/h… No właśnie -
POMORZE – długo
wyczekiwana tablica na granicy województwa wreszcie ukazuje się mym oczom. Tablica,
a nawet dwie! Dumnie się prezentujące, po obu stronach szosy. Choć trochę
nietypowe, jedna linia – samo „Województwo Pomorskie”, nie ma natomiast jak
zazwyczaj wymienionych w dalszych wierszach nazwy powiatu i gminy do której się
wjeżdża. Drugim, poza ów tablicą (tablicami) pocieszeniem w tej niedoli, w tym
kryzysie, są piękne okoliczności przyrody. Zdjęć z kwiatami z tej trasy było
już sporo, ale to co tu się dzieje na łąkach przebija wszystko poprzednie.
FOTO.
Wg mnie najładniejsze z tej trasy. Jak widać w galerii, lubię też uwieczniać na
fotkach różne ciekawe pojazdy, maszyny, ciężarówki itp. Ale to co uwieczniłem
tutaj… No to jest ewidentnie
MASZYNA DO NISZCZENIA WSZECHŚWIATÓW!!! Produkcji
„Zakłady Mechaniczne Nowe” – bo taki zardzewiały szyld widać nad bramą tej
posesji. „Nowe” – to nazwa miejscowości. Do czego to służy to nie wiem, ale mogło by grać w flimach post-apo, steampunkt itp Dużym utrapieniem zaczynają być bolące
nieznośnie dłonie – ale tu wystarcza znany patent ze zmianą rękawiczek na inne.
Co ciekawe mniej miękkie, z zupełnie wygniecionymi poduszeczkami. W trasach
wiele razy żongluję co najmniej dwoma parami rękawiczek, plus czasem też jadę
bez. To bardzo pomaga na ból dłoni. Ileś tam podjazdów, ileś zamulań na
przystankach i ileś ton wiatru wyłapanego na twarz dalej jest Gniew. Miasteczko Gniew, z ładnym widokiem na
starówkę znad rzeki. Coś jak Malbork, choć oczywiście to nie ta sama liga. Fotka
z tym
widokiem musi mi wystarczyć, trzeba męczyć te pozostałe do Morza
kilometry a nie zwiedzać. 30km czołgania się i jest
Tczew. Też tylko szybko
przez centrum, i podejmuję decyzję że zamiast na Pruszcz, i na Gdańsk, zahaczę
po drodze o jakieś nadmorskie wioseczki, i o plażę kawałek od 3miasta. +-35km,
tyle zostało do brzegu. Dużo i niedużo zarazem. Przez chwilę to się w ogóle
wichura w twarz włącza. Steblewo, Cedry Wielkie, Cedry Małe. Kolejne wioseczki
w tej Żuławskiej dolinie. Podobna nieco sytuacja co wcześniej, jak mi się
dwójkę chciało w Kuj-Pomie. Tzn. teraz mi się nie chce, ale podobnie jest to
wszystko zurbanizowane, zorganizowane. Jedzie się pośród wysokich drzew,
niemalże w lesie ale wokół dom za domem. Tak jakby każdy ten zagajniczek, każde
do drzewo do kogoś należało, rosło mu w ogródku po prostu. Trochę tych
wioseczek, trochę normalnych lasów i widzę wreszcie jakąś wodę. A na tej wodzie
porcik, pełen żaglówek i łódeczek. Porcik na Martwej Wiśle – teraz wiem z mapy.
Kawałek jadę wzdłuż wału, zza którego ewidentnie widać spory kawał wody – to
jest właściwe koryto
Wisły, na ostatnich km jej biegu! Emocje sięgają zenitu, zmęczenie
gdzie znikło, wiatr w niczym nie przeszkadza. Jakaś śluza i BARDZO efektowna
aleja, obsadzona wielkimi topolami. Tablica „GDAŃSK”. Świbno. Znany mi już, za
sprawą trasy z 2018 roku,
prom. Przez Wisłę rzecz jasna. Oczywistym jest że
skorzystam :) Taki prom to atrakcja sam w sobie, a nie tylko jakaś tam
przeprawa na drugi brzeg rzeki. W ogóle promy to są klimaty, a nie jakieś tam
mosty. To oczekiwanie na zaokrętowanie, widok kołyszącej się łajby, miłe
pogawędki z sympatyczną obsługą, przyglądanie się technikaliom pływającej
jednostki. A ten prom jest naprawdę konkretny, największy jakim płynąłem. Musi
być konkretny, bo obsługuje konkretną trasę: drogę łącząca nadmorskie kurorty z
3miastem. Zabiera do 18 osobówek, + sporo motocykli, rowerów, pieszych.
Rowerzysta 5zł. x2 trzeba liczyć, bo zaraz będę wracał. Ale tym się nie
martwię, nie pływam przecież tym promem codziennie do pracy. Razem ze mną
płynie też inny, nazwijmy Go, kolarz. Pro ubrany, jakieś Castelli i inne drogie
ciuchy, oksy za tysiaka i inne cuda na kiju. I do tego ebike… Jakoś mnie zawsze
mnie śmieszą tacy zawodnicy ;) Ale co kto lubi. Wiatr wieje taki, takie fale,
że holownikiem nieźle kiwa. Nagrałem nawet
filmik. A i promem lekko kołysze. Aż
mi się trochę nieprzyjemnie przez ten krótki czas przeprawy zrobiło ;) 500m
żeglugi, bo tyle szerokości ma przy ujściu Wisła, i jestem na drugim brzegu.
Prowadząc rower po wyślizganych kocich łbach poprzedzielanych piachem podziwiam
kozaka lecącego żwawo na szosówce po
tym czymś w dół :O Ja bym na bank
wyglebił. Emocje sięgają zenitu. Zaraz, po 2,5 dobach jazdy zobaczę Bałtyk! Nie
szukam nie wiadomo czego, na plażę dotrę pierwszym z wejść po drugiej stronie
Wisły – w Mikoszewie. Skręcam w ulicę Bursztynową. Wioska kończy się, a zaczyna
gruntowa droga przez nadmorski las. Ten ciągnie się przez 1,5km że aż zastanawiam
się czy na pewno jadę na północ a nie skręciłem na wschód czy zachód. Ale nie,
wszystko się zgadza. Zaczynają się betonowe
płyty. A każda kolejna z nich coraz
to bardziej, i bardziej przysypana piachem. W końcu płyty kończą się a zaczyna
sam piach :) Szum Morza słyszę już dawna. Oto i jest! 17.37, 14.05 AD 2020.
Piąty
raz w życiu dotarłem na rowerze nad
Bałtyk :)
No, tak właściwie to czwarty – bo
ten pierwszy raz z 2017 roku to nie wiem czy się liczy. To był początek
października, noc, i skończyło się na zwiedzaniu Gdańska. Nad samo Morze
dotarłem pierwszy raz w 2018. Wtedy po raz pierwszy po kilkudziesięciu
godzinach jazdy dotarłem na samą plażę. Gdy usłyszałem szum fal, zobaczyłem
zlewającą się z horyzontem falującą taflę wody, i zanurzyłem stopy w gorącym piasku,
a zaraz potem w ciepłej wodzie Bałtyku to był prawdziwy rowerowy orgazm :D Teraz
jest „tylko” bardzo fajne uczucie osiągnięcia ambitnego celu :) Samo
plażowanie: z pół godzinki tylko. Głowę bowiem coraz bardziej zaprząta mi
problem powrotu PKP, ale o tym za chwilę. Plaża, o dziwo, prawie pusta.
Pojedyncze, spacerujące osoby. Tylko jeden pieseł się pluska. Z jednej strony
to dobrze. No a z drugiej niedobrze. Bo mniej ładnych widoków ;) Tak więc tylko
zamoczyłem się lekko w całkiem ciepłej wodzie, zmyłem z siebie część brudu -
żeby śmierdzieć trochę mniej, zrobiłem kilka fotek, no i zbieram się. Oprócz
„widoków” brakło też gorącego, rozpalonego Słońcem piasku. Piasek był tylko
letni :/ Z mozołem pcham rower z powrotem, przez piach. Z każdym rokiem idzie
coraz ciężej. Bo z każdym rokiem mam coraz węższe, coraz bardziej zasysane
przez miałkie podłoże oponki ;) Pchanie MTB w 2018r na 32mm semislickach to był
lajcik. Pchanie szoski na 25mm gumkach to jest naprawdę duży wysiłek. Nie chcę
przesadzić, ale wg. mnie wysiłek podobny jakby pchać zepsute auto. Czasem to aż
lżej jest nieść. Przez ten sam las wracam do Mikoszewa, i tym samym promem
wrócę na drugi brzeg Wisły. Pływa co pół godziny. Akurat zdążam wciągnąć
niezłego, i niedrogiego (8zł?) hamburgera w budzie przy przystani. Znowu 5zł na
przeprawę. Po tym odpoczynku na plaży, i tym hamburgerze moc w nogach czuję
potężną. Tak że na podjeździe na drugim brzegu staję na pedałach i pokazuję
kolarzom nizinnym jak to się robi w Małopolsce ;) Z tego co pamiętam spod tego
promu do centrum Gdańska jest +-20km. Na razie droga jest jedna, DW501. Po
kilku km docieram do mostu w Sobieszewie, nad Martwą Wisłą. Pachnącego
nowością,
mostu zwodzonego. W 2018, gdy ostatnio tu jechałem, był jeszcze w
budowie, a przejeżdżało się jakimś tymczasowym mostem, pontonowym. Na
podnoszenie, i przeprawę jakiegoś statku niestety się nie załapuję. Kolejne
kilometry wojewódzkiej szosy to imponujące widoki na ogrom przemysłowych
instalacji
Rafinerii Gdańskiej. Spotykam tu jakichś bikerów, też w podróży, z
Poznania podążają, zamieniliśmy kilka słów. Kolejne km to gładka, szeroka,
asfaltowa
DDRka przecinająca chaszcze i nieużytki przemysłowych rubieży
Gdańska. Do samego centrum wtaczam się pewnym „skrótem” – drogą ze
zdemolowanych, betonowych
płyt. Eh, w Gdańsku to zawsze gdzieś pobłądzę w tych
portach, fabrykach, magazynach itp. Zaraz jestem w centrum, jest i
Motława.
Jest zabytkowy żuraw, są bramy, jest
Długi Rynek, Fontanna Neptuna. Jest cała ta zabytkowa, dość
dobrze mi już znana starówka. Zwiedzam więc tylko przejazdem a kurs obieram na
dworzec PKP. Bo tak właściwie to plan powrotu posypał się dawno. Jest
niedzielny wieczór, godzina 21sza, trzeci dzień w trasie, zbliża się też
trzecia noc. Planowo miałem wracać o 16.40, Pendolino do Wawy, potem TLK i w
Krk przed północą. Ale to musiał bym odpuścić plażę, lecieć na Gdańsk i od razu
wskakiwać do pociągu. W telefonie sprawdzam dokładnie, kolejno, jedna po
drugiej, wszystkie alternatywy. Druga opcja to dwa ICki, z przesiadką w
Poznaniu. Odjazd o 19tej, w Krk po 5tej rano. Z tym że tu na przesiadkę są 3
minuty, nie wiem czy te pociągi są skomunikowane, zresztą i tak nie zdążyłem. Wariant
trzeci to nocny, bezpośredni TLK. Odjazd przed północą, w domu po 9tej rano. To
on mnie najbardziej interesował. Ale szkopuł z nim był taki, że to nocny. I ma
w składzie dużo miejsc do spania, dużo kuszetek a mało zwykłych, siedzących, do
tego nie wozi rowerów. Ten problem da się obejść robiąc z roweru „duży bagaż podręczny”.
Mam to opanowane, wystarczy trochę folii, taśmy i dwa imbusy, w 2018 roku tak
wracałem. Ale biletu kupić się nie da, wg. internetowego systemu wszystkie
miejsca w 1/2 klasie zajęte. Pewnie zostały same kuszetki… Bezpośrednie
Pendolino o wpół do siódmej rano w pon.? Wszystkie miejsca na rower zajęte… A chyba
nie będę próbował złożonego roweru do Pendolino pakować, tam jest bardzo ciasno.
Teoretycznie można by zapytać w kasie, może to jakiś błąd w internetowym
systemie i w kasie uda się kupić bilet na rower. Ale kasy na dworcu głównym w
400tys. mieście… nieczynne. Zabytkowy gmach jest w remoncie. Obok stoi jakiś
barak z tymczasowymi kasami, otwartymi 6-16, czy jakoś tak :DDD Nawet jakbym
kupił bilet bez roweru a miejsce na rower w rzeczywistości by było, to i tak
pokładzie Pendolino biletu na rower (żadnego biletu) kupić nie da, pewnie
zapłaciłbym karę. Stanęło na pierwszym porannym TLK. Odjazd wpół do szóstej, w
Krakowie po 13. Jako że mam przed sobą całą noc na zwiedzanie to kupuję bilet z
Gdyni, tam ten startuje. Aha, rowerów teoretycznie nie wozi. Kupiłem więc bilet
na większy bagaż. I obieram kurs na Urząd Pocztowy Number One, otwarty 24/7.
Późny niedzielny wieczór. Niehandlowy wieczór. Tam w 2018 roku kupiłem folię i
taśmę, i teraz chcę zrobić to samo. Urząd Pocztowy nr 1 w Gdańsku mieści się na
tyłach zabytkowej kamienicy, zaraz przy Długim Rynku. Jest tu naprawdę
klimatycznie :) Wielkie, ciężkie, stare drewniane drzwi. Wysoki chyba na 4m
hol. U sufitu ogromny żyrandol z podobnej epoki, świecący dziesiątkami żarówek.
A ściany pokryte są SETKAMI małych, stalowych, ponumerowanych skrzyneczek. Skrytek
pocztowych. Wszystko to wiekowe, nadgryzione zębem czasu, z poprzedniej epoki, niesamowicie
się prezentujące.
Zdjęcie takie sobie, niewiela widać. Taśmy ani folii co
prawda nie mają – długi weekend, wszystko wyprzedane. Ale i tak warto było
wstąpić, żeby jeszcze raz obejrzeć to wyjątkowe miejsce :) Zaczynam powoli
toczyć się w kierunku Gdyni. W całodobowym spożywczym znalazł się regalik z
artykułami higieniczno/przemysłowymi, i kupiłem rolkę worków na śmieci. Taśma –
przypomniało mi się że w moim podręcznym, 1,5kg pakiecie narzędzi zawsze wożę
taśmę naprawczą. Czyli powrotem nie zaprzątam już sobie głowy. Głowę zaprząta
mi teraz co innego. Zbliżająca się noc. Trzecia, nieprzespana normalnie noc.
Nie lubię i boję się trzeciej nocy. Planowałem rozsądnie, tylko dwie noce ale
zrobić. Wyszło jak wyszło. Dwa upalne, duszne dni, trzeci dzień po wiatr, szło
jak po grudzie. Do tego swoją cegiełkę dorzuciło PKP, i chcąc nie chcąc będę
się teraz włóczył z halucynacjami po 3mieście. Tzn. jeszcze jest OK, ale wiem
że to kwestia najbliższych godzin jak zacznie być grubo. Jak ktoś nie wierzy w
cuda, to zapewniam że cuda istnieją. Cuda dzieją się trzeciej nocy w trasie na
rowerze ;) Mijam
Stocznię Gdańską, potem jakieś inne zakłady przemysłowe.
Kończy się Gdańsk, a zaczyna Sopot. Turlam się raczej bocznymi uliczkami,
ścieżkami rowerowymi, chodnikami. Żeby w razie jak usnę po prostu wyglebić a
nie wpaść pod koła samochodu. Odnajduję ładny bulwar, deptak,
promenadę nad
samym brzegiem morza. Ścieżka rowerowa też tu jest. Pierwszy raz jestem w
Sopocie i naprawdę pięknie się to prezentuje. Oczywiście pustki zupełne, jest
noc z niedzieli na poniedziałek. A z tej efektownej alejki co kawałek są
zejścia na plażę. Tak więc pierwszy raz zobaczyłem jak wygląda morze
nocą :)
Promenada kończy się, a do Gdyni docieram jakimś terenowym leśnym
szlakiem,
trochę jadąc, trochę prowadząc a trochę niosąc rower ;) Od jakiegoś czasu mam
już halucynacje – te co najczęściej. Widzę sylwetki ludzi, które gdy podjeżdżam
bliżej zmieniają się w to czym naprawdę są – koszem na śmieci, krzaczkiem,
słupkiem itp. Co usiądę na ławeczce to boję się że usnę, i że ktoś ukradnie mi
rower. Zawsze staram się przypinać rower łańcuchem do ławki / jak się nie da,
to do mojego uda ;) Ale czasem zdarza mi się zapomnieć. Jest jedna rzecz której
nad morzem ciągle nie widziałem, a chciałbym zobaczyć – statki. Ale takie prawdziwe,
wielkie, pełnomorskie jednostki. 200, 300m i dłuższe. Wiem już że widoków na
takie cudeńka trzeba szukać właśnie w Gdyni a nie w Gdańsku. A jestem w Gdyni,
i mam 3 godziny czasu. Ale nie mam już sił, mam dość, za dużo wrażeń, za dużo
szczęścia na raz. Zrobiłem tylko jakąś pętelkę po terenach
przemysłowych,
statków nie było, jadę na dworzec. Dochodzi 4ta. W pół godziny z pomocą dwóch
imbusów, taśmy i worków na śmieci robię z roweru duży bagaż podręczny. Łatwa
sprawa, odkręcić 3 śruby przy mostku, jedną przy sztycy, rozpiąć dwa
szybkozamykacze kół. Wyjąć widelec, i sztycę. Złożyć to wszystko kompaktowo,
jedno do drugiego, obkleić taśmą, opatulić workami, jeszcze raz taśma, i voila!
Jest bagaż podręczny. Mam jeszcze godzinę, ale nie wpadłem na pomysł
zorganizowania czegoś ciepłego, lub przynajmniej niesłodkiego do jedzenia.
Kilka batoników tylko kupiłem w automacie, plus litr wody mi został. Będzie musiało
wystarczyć na 8h podróży. Wystarczy z zapasem, nie będę miał siły nic jeść. Wsiadam
do ostatniego wagonu,
pakunek stawiam na końcu składu, przypinam łańcuchem,
kluczyk chowam do majtek ;) Dzięki czemu nie boję się że usnę na dłuższy czas.
Tak właściwie to przedział i miejsca na rowery to wydaje mi się że były. Ale kto to mógł wiedzieć. A nawet jakby nie było i tak pewnie udało by mi się przewieźć ten rower w całości. Wolałem mieć jednak 100% pewność że do tego pociągu wsiądę i nim pojadę. A nie że jakiś konduktor służbista mnie wyprosi. TLK wlecze się i wlecze, ale to jest bez znaczenia. Jest miękki fotel, nie pada
na głowę, nie wali gradem po nerach. Nie jest zimno ani gorąco, jest toaleta z
wodą i papierem toaletowym. W porównaniu do jazdy rowerem podróż koleją to jest
przecież wypoczynek, regeneracja, relaks, chillout :) Do Krakowa pociąg dociera
planowo. W 20 minut z bagażu podręcznego robię zdatny do jazdy rower. Na
liczniku 678km. Jestem zregenerowany, głupotą byłoby więc nie dokręcić do 700.
Robię małą rundkę po mieście, zahaczam o serwis rowerowy o coś zapytać, oraz
oglądam słynny balon. Jest w Krakowie taki balon widokowy nad Wisłą, można
sobie polatać ponad miastem. A właściwie to
BYŁ, a nie jest. A SŁYNNY dlatego,
że przedwczoraj rozerwała go burza. Tutaj
link, w ramach ciekawostki. W domu o
15.30, 80,5h od wyjazdu, jeśli dobrze liczę :)
Kolejna niesamowita przygoda za
mną :) Piąty raz nad morze, mnóstwo nowych miast, dróg, krain zaliczone.
Właściwie to wszystko co po ~200km trasy, z małymi wyjątkami, było nowością. Sam
natomiast aspekt sportowy tej wyprawy to tak jak wspominałem nie raz – masakra.
Jeżdżę coraz wolniej. Średnie robię tak niskie, że ze wstydu w ogóle przestałem
je wpisywać. Z tym że średnie netto to jedna rzecz, a średnie brutto – druga. W
ogóle nie trzymam tempa, jakiegoś reżimu. Czas przecieka mi przez palce na
przystankach i ławeczkach. Mój max wynosi obecnie 800km. I wydaje mi się że
osiągnięcie w ten sposób celu, czyli przejechanie tysiaka nie jest możliwe.
Wystarczy mi kondycji, wystarczy tyłka, i wystarczy dłoni. Ale pokona mnie
senność. Czasu czuwania nie można tak sztucznie wydłużać w nieskończoność. To
nie może trwać tak długo. Jeśli chcę myśleć o 1000, muszę zacząć jeździć
szybciej. Z drugiej strony takie emeryckie tempo ma też swoje plusy. Te 20, 30, czy nawet 40 godzin w siodle każdej trasy niesamowicie utwardziły mój organizm. Dolegliwości ze strony tyłka są u mnie po prostu zerowe. Po tym tripie tyłek jak zawsze, niedraśnięty, żadnych boleści. A jeżdżę bez pampersa i ważę prawie stówę. Kark, plecy, przedramiona, nadgarstki - tak samo. Tylko dłonie od czasu do czasu się odzywają.
Coś jeszcze? Aaaa - tak! 3 dni jechałem i zapomniałem zjeść
normalnego obiadu :D Tylko słodkie + fast foody ;) Ale to się chyba nie ma czym chwalić, bo to raczej był błąd..
6.55 (pt) - 15.30 (pon)
Nowe Gminy: 27
Łódzkie: 8
Czarnocin
Będków
Rokiciny
Stryków
Krzyżanów
Kutno obszar miejski
Kutno teren wiejski
Łanięta
Kuj.-Pom.: 13
Fabianki
Zbójno
Golub-Dobrzyń obszar miejski
Golub-Dobrzyń teren wiejski
Dębowa Łąka
Ryńsk
Wąbrzeźno
Radzyń Chełmiński
Gruta
Grudziądz obszar miejski
Grudziądz teren wiejski
Dragarz
Nowe
Pomorskie: 6
Gniew
Pelplin
Subkowy
Tczew teren miejski
Tczew obszar wiejski
Suchy Dąb
Kategoria > km 700-799, Powrót pociągiem
komentarze
I za dużo energetyków, a za mało zwykłego żarcia! :)
I - zapewniam Cię - pomiędzy Wąbrzeźnem a Grudziądzem nie ma absolutnie żadnej magii, chociaż asfalt dobry, bo czasami tam pomykam! ;-))
I widzę ,że orlenowskie hot-dogi mają powodzenie!
Gratulacje!