Berlin :)
d a n e w y j a z d u
663.91 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4250 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad z pamięci bo urządzenie rejestrujące zaginęło. Brak zwiedzania
Opola na przesiadce w powrocie oraz dojazdu z dworca do domu.)
https://photos.app.goo.gl/azpwBYkkAa2p8GeY9
V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
X Praga
X Budapeszt
To już się stało :) Trzeci z pięciu wielkich zagranicznych
celów zaliczony :) Koniec września, więc pewnie ostatni w tym sezonie. Chociaż,
kto wie ;) A dlaczego właśnie Berlin, a nie Praga lub Budapeszt?
Bo droga prosta jak drut: GOP-OPO-WRO-ZG-PL/DE-BER. Bo
najłatwiejszy powrót pociągiem: są nawet połączenia z jedną tylko przesiadką.
Bo do Berlina jest 600, a do Pragi 500, Budapesztu 400. Bo w Niemczech jeszcze
nie byłem, a w Czechach i na Węgrzech tak. Bo Berlin to miasto 3,7mln mieszk.,
dwa razy większe od Wawy czy Wiednia. Bo tak mi siadły Austriackie klimaty że
chciałem więcej. A więcej to wiadomo gdzie :)
Tak więc wyjeżdżam niedzielnym rankiem, chwilę po ósmej, po
5 godzinach snu. Nic na to nie poradzę – nigdy nie mogę usnąć przed wyjazdem. W
pon. i wtorek wolne. A wyjazd w niedzielę bo w sobotę leczyłem zatrucie
(alkoholowe ;) ). Trasa - cała w głowie, żadne rozpiski i mapy niepotrzebne. W
centrach miast zerknę tylko na GPSa w telefonie, żeby obrać odpowiedni wylot.
DK79 do Kato, potem 94ka przez Opole, Wro do Prochowic. DK36 do Lubina, potem
serwisówkami wzdłuż S3 do Zielonej Góry. DK32/29, przejście w Słubicach i drogą
o nr 5 (B5?) na Berlin. Niedzielny ranek, ruch nieduży, więc przelatuję szybko
przez miasto Alejami i 1439 raz jadę krajóweczką na Trzebinię, Chrzanów, GOP.
Chłód wrześniowego poranka szybko ustępuje i przed południem można już jechać
na krótko. Kremu z filtrem też profilaktycznie raz-dwa razy na dzień użyję. Jako
że cel jest ambitny, zwiedzanie miast po drodze (lubię) ograniczę do minimum.
Przez centra będę przejeżdżam tylko po to żeby skrócić trasę, a zwiedzał
przejazdem będę tylko te ciekawsze, odleglejsze, słabiej poznane miejsca. Trzebinia i Chrzanów się do takich rzecz jasna nie zaliczają, stąd też z nich
po jednej tylko, dokumentacyjnej fotce. Taki sam plan, szybkiego przelecenia,
miałem też przez Jaworzno. Ale na tym samym rondzie co zwykle jak zawsze źle
skręciłem i zamiast krajówką pojechałem boczną drogą koło elektrowni. Obok nowo
wybudowanej, drugiej najwyższej w Polsce chłodni kominowej (prawie 200m wys.).
Kawałek dalej remont. Ale to dobrze – jadąc objazdem pierwszy raz zobaczyłem z
bliska starą część Elektrowni Jaworzno III. Podziwiając potęgę przemysłowych
instalacji objeżdżam ją prawie całą dokoła, i wskakuję z powrotem na główną
szosę. Z Mysłowic zdjęcia chyba brak. A w Katowicach też jak zwykle mam jakiś
dziwny problem ze skrętem do centrum, i zawsze zaliczam tu odrobinę offroadu,
przez laski, stawki, parki i inne tereny zielone/rekreacyjne. Szybka fotka
monumentalnego Pomnika Żołnierza Polskiego (niedawno go odkryłem) i na Rynku
znów mam farta – kolejny już raz trafiam na zlot foodtrucków. Zwany też zlotem
„żarciowozów” :) Nie przepuszczam tej okazji na może i niezdrowy, ale ciepły i
niesłodki posiłek. I na pewno też pewno lepszy od hod-dogów ze stacji benzynowych.
Wciągam zapiekankę, frytki i lemoniadę. Tak posilony ruszam dalej, przez
górnośląską, ciągnącą się i ciągnącą, górnośląską aglomerację. Chorzów tylko
przejazdem, w Bytomiu pauza na rynku. Zabrze, Miechowice, Rokitnica, GOP się
kończy, myślami jestem już na trasie do Opola ale coś tu jest nie tak. Na
liczniku raptem 100km z hakiem a ja odczuwam wyraźne zmęczenie. To nie jest
normalny stan rzeczy. 100km to dla mnie jest rozgrzewka, to nie jest coś po
czym powinienem być zmęczony. Z 45minut odpoczywam w lesie zastanawiając się nad
możliwymi przyczynami tej słabości. I dalszym scenariuszem, bo przede mną
jeszcze ponad 500km. Walczę ze strasznymi myślami skrócenia trasy do Zielonej
Góry, a może i Wrocławia (!). Może to ten wczorajszy kac? Głowa co prawda dawno
nie boli ale może ten stan de facto zatrucia organizmu jeszcze się utrzymuje, i
stąd to osłabienie? To chyba to, bo co innego. W każdym razie – po tym
odpoczynku siły wróciły, i nie zabraknie ich już do końca :) Organizm pewnie
zmetabolizował ostatnie krążące w nim krople alkoholu ;) Pełen dobrych myśli
żegnam się z górnośląskim megalopolis i krajową 94ką wkraczam na otwarte,
rolnicze przestrzenie, prerie zachodniego Śląska/wschodniego Opolskiego.
Pyskowice i Toszek - omijam, nawet się nie zatrzymuję, szkoda czasu. Dzień
chyli się ku końcowi, tak że tablicę woj. Opolskiego widzę już na tle
zachodzącego Słońca. Jest coraz chłodniej, powoli zakładam więc kolejne, i
kolejne elementy ubioru. Zaczynając od kurtki, czapki a na długich spodniach
kończąc. W Strzelcach już wieczór - ratusz ładnie iluminowany. W Opolu po
zmroku, koło 21szej. Przejazdem zaliczam sklep – i miłą rozmowę z imprezującymi tubylcami. Długo musiałem wyjaśniać tajniki mojego dziwnego hobby, a i tak nie
wiem czy uwierzyli ;) Potem standard – czyli Ratusz, Rynek, i kebab. Jeden,
drugi, trzeci most przez Odrę czy jakiś tam jej kanał, i już jestem na wylocie
na Wrocław. 30-50-80, takie liczby powtarzam sobie w myślach. 30-50-80km.
Brzeg-Oława-Wrocław.Takie moje małe
cele na najbliższe godziny. „Technika małych celów”. W Brzegu kolejne, po
Trzebini, Ludowe Mądrości ;) Oraz jakaś instalacja do warzenia piwa na miejscu
(?). Nie mam pojęcia co to jest, zdjęcie rozmyte więc nie odczytam. No i
imponująca, jak na takie miasteczko, Świątynia. Na etapie Opole-Wrocław, nie
pamiętam dokładnie kiedy, miała miejsce śmieszna sytuacja. Zdarzająca się
czasem kolarzom na ultramaratonach czy innych długich trasach. Mianowicie:
zachciało mi się spać, więc postanowiłem przysiąść na najbliższym przystanku.
Najbliższy przystanek zaś był po lewej stronie drogi. Pokimawszy kwadrans
ruszam dalej. W kierunku Opola :D Na szczęście po kilkuset metrach był
drogowskaz, więc nadłożyłem może z kilometr – półtora. Trzeba uważać z tymi
przystankami po lewej stronie, bywają zdradliwe ;) Gdzieś w tej ciemnej, zimnej
pustyni pomiędzy Brzegiem a Oławą kolejna tablica, kolejny checkpoint, punkt
orientacyjny: Tablica: woj. Dolnośląskie. W Oławie szybkie foto pod ratuszem a
ja wypatruję już na horyzoncie migających czerwonych świateł. Czerwonych
świateł kominów elektrociepłowni w Siechnicach – to znak że Wrocław już blisko.
Taka latarnia morska – że do celu, że do portu już niedaleko ;) Są światła.
Przybliżają się coraz bardziej, i bardziej. Siechnice. A 10 minut później –
Wrocław. Wpół do piątej nad ranem, ale jeszcze ciemno, koniec września.
Zwiedzanie stolicy Dolnego Śląska ograniczę do potelepania się po kocich łbach
starówki. Albo może raczej kocich łbach centrum. Bo tych poniemieckich bruków
jest tu ogrom – prawdziwa zemsta Hitlera ;) Dawno nie widziałem Wrocławskiego Ratusza, bardzo ładny. Dla porównania Kraków nie ma ratusza – jakiś geniusz
zburzył :D Ino wieża się ostała, i to taka se. Na wylocie z miasta zaliczam
Orlen - dwa hot-dogi + herbatka. Przy okazji wymiana zdrapek na różne dobra. Zaliczam
też małą glebę – przy wsiadaniu na rower :D Nie potrafię wytłumaczyć jak do
tego doszło. Jakby ktoś to zobaczył to mógłby pomyśleć że jestem pijany. Coś
strzykło w plecach, i dziwnie wykręciło mi obie kostki – na szczęście ból był
tylko chwilowy, i nie utrudniał dalszej jazdy. Stadion na zachodnich rubieżach
Wrocławia mijam już o świcie. Mały problem z prowadzącą donikąd ścieżką
rowerową rozwiązuję przejazdem jezdnią przez wielki węzeł drogowy, i z powrotem
jestem na krajowej 94ce. Zaczyna się nowy dzień, zaczynają się nieznane,
niezbadane lądy :) Bo do dziś to właśnie na Wrocławiu kończyła się moja
eksploracja kraju w kierunku zachodnim. W lubuskim (w tym Zielonej Górze) na
rowerze jeszcze nie byłem. Może być tylko dobrze :) Na przystankach kilka razy
odsypiam (oddrzemuję) jeszcze noc. Na południu całkiem niedaleko widać wielki
masyw góry – ale to nie Sudety. Sudety są dalej. To Ślęża, odległa od Wrocławia
może o 30km. Jeszcze nie byłem. Pierwsze dziewicze tej trasy miasto (miasteczko)
to Środa Śląska. Ulica z rzędem bliźniaczo podobnych kwadratowych domków –
podobną widziałem we Wrześni (k. Poznania). Kościół – podobny do tego co
widziałem w Nysie. No i sieć biedaścieżek rowerowych – to widziałem, widzę, i
widzieć niestety będę w każdym tej klasy miasteczku-kurwidołku :/ Druga,
podobnej rangi mieścina to Prochowice. Jakieś tam kamieniczki, o typowej dla
zachodniej części kraju budowie – z mniejszym lub większym udziałem muru
pruskiego. Za wiele stąd nie zapamiętałem. Jeszcze coś do picia kupiłem i bułkę
czosnkową. No i zmieniłem drogę: z DK94 na DK36, na Lubin. Zmienia się zresztą nie
tylko jej numer ale również charakter – taka jakby bardziej pagórkowata się
staje. Zachodnie Dolnośląskie, i potem Lubuskie już płaskie nie są. W okolicy
pełno pomysłowych, murowanych przystanków autobusowych. Lubin wita mnie
imponującym napisem na wjeździe do miasta. To już nieco większe, wyższe rangą
miasto. Na rynku zabytkowe budynki ciekawie kontrastują ze ścianą blokowisk. Od
rana szukam jakiegoś przybytku z ciepłym i niesłodkim żarciem, a jest już
południe. W końcu zadowalam się BP. Hot-dogi standardowe, herbata ładnie jak na
stację benzynową podana ale to jest nic. Bo obsługa jest iście królewska, jak w
restauracji. Dawno nie spotkałem tak miłej i sympatycznej osoby jak Pani ze z
tej stacji. Naprawdę polecam, warto wstąpić :) Chociażby po to żeby spotkać tak
pozytywnego i sympatycznego człowieka. Lubin, skrzyżowanie Jana Pawła II i
Hutniczej. Pani - brunetka koło 35ki ;) Za Lubinem zaczyna się największy
zgrzyt tej trasy. Zaczyna się droga, której… nie ma. Przy trwającym całe 5
minut planowaniu trasy wytyczyłem drogę z Lubina do Zielonej Góry serwisówkami,
drogami technicznymi, drogami ruchu lokalnego itp. wzdłuż S3. Planowałem trasę
na gpsies, na mapie która jest zrobiona chyba „naprzód” i przedstawia stan jaki
będzie za pół roku czy tam kiedy. Na wylocie z Lubina jest wiadukt nad drogą
ekspresową, próżno szukać jednak asfaltowych bocznych dróg po jednej czy po
drugiej stronie. Jest tylko nierówna polna drogo-ścieżka. Ani grama asfaltu.
Ależ się wtedy wkurwiłem. Gonitwa myśli – co tu robić, szukać alternatywy,
wypatrywać na horyzoncie śladu asfaltu obok Eski czy co innego. Ostatecznie
postanowiłem jechać po tym co jest. Po tym piaszczysto-trawiastym czymś. Na
szczęście w szosce mam teraz opony 32mm, więc ostrożna jazda po czymś takim
jest w ogóle możliwa. Ku mojej uldze kilka kurw dalej zaczyna się asfalt. Potem
znowu kończy, znowu zaczyna ale ogólnie nie jest źle. Może nie za szybko ale
jednak jadę, jednak powoli przybliżam się Berlina ;) W końcu zaś droga kończy
się. Tak po prostu. W okolicach estakady nad torami zakończona jest
piaszczystymi muldami i krzaczorami. Przenoszę rower pod estakadą zastanawiając
się co jeszcze mnie czeka. A czeka mnie asfaltowa droga, przejazd z powrotem na
prawą stronę, tumany kurzu z wyjeżdżających z budowy wywrotek (jest już pon.),
tymczasowe rondo i… i… i droga krajowa number 3. Tymczasowo, na czas budowy
ekspresówki poprowadzona i oznaczona żółtymi liniami po takiej właśnie gotowej
już, gładkiej i nowiutkiej ale bardzo wąsssskiej… drodze serwisowej :D No tu to
się działo :) Jazda w sznurze aut, w tym sznurze tirów. Osobówki mnie
wyprzedzają bez problemu ale gdy trafia się tabun ciężarówek… to ten tabun
ciężarówek jedzie sobie za mną bo nie ma jak wyprzedzić. Za wąsko, za duży ruch
(poniedziałek!), za dużo nawalonych biało/czerwonych słupków/tablic na środku
jezdni. Miałem wrażenie że zaraz ktoś z takiej ciężarówki wysiądzie i mnie
zamorduje ;) Oczywiście robiłem co mogłem, cisnąłem ile wlezie, po płaskim 40+
km/h, jak tych ciężarówek uzbierało się dużo to zjeżdżałem na bok i je
przepuszczałem. Bardzo nieprzyjemny i niebezpieczny był to odcinek, bardzo
byłem zdenerwowany. Ale o dziwo przeżyłem i jeśli dobrze pamiętam nikt na mnie
tu nawet nie zatrąbił (?!). To było jakieś 7km. Bardzo nieprzyjemne,
niebezpieczne i nerwowe 7km. Wreszcie zaczyna się szeroka dwupasmówka z
asfaltowym poboczem – stara „trójka”. Zaraz są Polkowice, i pojawiają się coraz
to kolejne wieże szybowe licznych tu zespołów kopalń. Wg Internetów
wydobywające sól kamienną, miedź i srebro. Nawet nie zjeżdżam tu z tej
dwupasmówki, nie ma czasu - Berlin czeka. Za Polkowicami zaczyna się zaś wreszcie
to na co czekałem czyli przyjemna, mało ruchliwa droga ruchu lokalnego. Idzie
sobie pagórkami wzdłuż ekspresówki raz jedną, raz drugą jej stroną aż do samej
Zielonej Góry, czyli przez następne 70km. 70 przyjemnych km :) Po tym ciśnięciu
ruchliwą drogą, jak i dłuższej jeździe bez odpoczynku zaczynam odczuwać jednak
zmęczenie. Pierwsza lepsza droga w las i już zalegam na pół godziny w trawie,
wracając powoli do sił. Ileś km przyjemnej drogi dalej, punkt 16.00 docieram do Lubuskiego. Pierwszy raz w swojej rowerowej karierze :) Od stolicy tego
województwa dzielą mnie już tylko dwa miasteczka: Nowe Miasteczko (dosłownie,
taka nazwa) i Nowa Sól. Nie ma w nich nic szczególnie wyróżniającego, nic nie
zapadło mi z nich bardziej w pamięci. Lada chwila zapadnie zmrok. Jeszcze jeden
odpoczynek, tym razem pod dębem, i w ostatnich promieniach zachodzącego Słońca
dociągam do Zielonej. Też pierwszy raz w swoim rowerowym CV. Nazwa Zielonej
Góry nie wzięła się z znikąd. Faktycznie jest tu bardzo dużo zieleni, lasów. I
rzeczywiście są tu może nie góry, ale wzgórza. Dokładnie to siedem wzgórz - tak
wyczytałem w Internetach. Niczego sobie podjazd jest na wjeździe do miasta. A
potem leci się delikatnie, w dół, i w dół. No i tak – miasto wojewódzkie,
całkiem spore, bo 140 tys. Czyli gdybym je miał sobie porównać, uplasować, do
tych mi znanych to trochę większe od Opola. Do tego jestem pierwszy raz. Czyli
wypada je choć trochę pozwiedzać. Ale ambitność celu, ograniczony czas w
połączeniu z ryzykiem przypomnienia sobie że jestem zmęczony i uznania Zielonej
za alternowany cel podróży nie pozwalają na to. Więc lecę tak sobie w dół i w
dół, 40, 50, 60 i więcej km/h głównymi przelotówkami i tak wygląda to
zwiedzanie. Przetestowałem przy okazji hamowanie awaryjne w szosówce, też pierwszy
raz w karierze ;) Z 60km/h do 0, zostało pół metra od zderzaka starej Astry z NIE
DZIAŁAJĄCYMI ŚWIATŁAMI STOPU !!! Czułem gumę nie obracającą się a tracą o
asfalt. Szczęście w nieszczęściu że teraz mi się przytrafiło, jak mam nakręcone
na szosce 10kkm a nie zaraz po zakupie bo nie wiem czy bym opanował maszynę. Tak
więc z miasta poza zdjęciem tablicy tylko trzy fotki: jakiegoś kościółka na
przedmieściach, fragmentu latarni stadionu żużlowego i skrzyżowania/centrum
handlowego. Zielona do poprawki, a tymczasem jestem na wylocie krajową 32/29. I
pierwszym drogowskazie na przejście PL/D. Początek drugiej nocy przyjemny,
ciągle 15’C, brak zmęczenia, senności, zamułek czy innych kryzysów. Od granicy
dzieli mnie 70-80 pustej (póki co), przyjemnej krajówki przez Lubuskie lasy. Niekończące
się ciemności nie pozwalają na zrobienie żadnego sensownego zdjęcia, zresztą i
tak nie ma czego. Las w nocy jest czarny, a nie zielony. Pierwsze zdjęcie na
którym coś widać to Krosno Odrzańskie. Wielgachny plac niemieckiego bruku i
zapewne też poniemiecki, żelazny most na Odrze. Na wyjeździe z miasta solidny
podjazd, z doliny, koryta Odry. I jak do tej pory było OK, tak teraz zaczyna
się kryzys. Trzeci do tej pory, ale poważniejszy. Nakładające się senność,
zmęczenie i zimno. Senności nie udaje się zwalczyć energetykami (bo ich nie mam
;) - nie ma gdzie kupić) ani drzemkami. Albo nie ma przystanku, albo jest ale bez ławeczki, a jak już jest z ławeczką to jest zimno. A nawet jak spróbuję się
zdrzemnąć to mi się to nie udaje, i dalej chce mi się spać. Chce mi się spać
ale nie mogę usnąć. Zamknięte koło. Nie klei się ta jazda. „Jadę” pewnie ze
średnią 10km/h brutto. Gdzieś w tych ciemnościach na liczniku wybija 500km ale
nawet to nie podnosi mojego morale. Podnosi je dopiero oaza w Świecku – całe
hektary magazynów, parkingów, agencji celnych, moteli itp. i co dla mnie
najistotniejsze STACJI BENZYNOWYCH. A na tych stacjach jest dużo gorących,
tłustych zapiekanek, dużo gorącej herbaty i dużo energetyków :) Dwie takie
zapiekanki, gorąca herbata i pełen cukru i kofeiny energetyk stawiają mnie jako
tako na nogi. Pierwsze drogowskazy na Berlin poprawiają mój stan jeszcze
bardziej ale to co się dzieje na moście granicznym w Słubicach to już jest nie do
wiary. Nie do wiary jest jak bardzo psychika człowieka potrafi oddziaływać na jego
stan fizyczny. Moc i energia wracają ze zwojoną siłą :)
Bundes-republik Deutschland!
To może i mały krok dla ludzkości ale wielki krok dla mnie.
Pierwszy raz na Niemieckiej ziemi! Z bananem
na twarzy rozpoczynam eksplorację tego nieznanego mi świata. Pierwsze co rzuca
się w oczy – wbrew pozorom tutaj nie wszystko jest nowe, lśniące i błyszczące.
Są też rzeczy stare. Są stare bloki, stary asfalt na ulicy i stare przystanki
autobusowe. Ale nawet jak coś jest stare to jakieś takie solidniejsze, trwalsze,
mniej zniszczone i zdewastowane wydaje się niż w kraju. Po prostu lepsze. Inna
ciekawostka: drogowskazy. Nie zielone jak w Polsce, ani nie niebieskie, jak na
Słowacji - tylko żółte. We Frankfurcie n/ Odrą, bo tak nazywa się ów miasto
graniczne, widzę też pierwsze ślady niemieckiej infrastruktury rowerowej. No to
i już jest zupełnie inna jakość, inny świat, inny stan umysłu. Asfaltowe/betonowe
alejki. Tzn. kostka też się z rzadka trafi ale nawet jak jest to też jakaś taka
równiejsza niż w naszej pięknej ojczyźnie polbruku. Jakby na jakiejś zaprawie
to było kładzione, a nie na piochu (?). Krawężniki nie wyrównane na zero, tylko
ich po prostu nie ma, płynne przejście ścieżki w przejazd rowerowy. Oznakowanie
– perfekcyjne. Inny znak kiedy się zaczyna, inny kiedy kończy, strzałeczki
kiedy jedno- a kiedy dwukierunkowa, jeszcze inny znak gdy jest to chodnik z
dopuszczonym ruchem rowerowym. I tak sobie jadę i oglądam, i nawet nie muszę
patrzeć na GPSa – drogowskazy same prowadzą mnie na Berlin. A do Berlina od
granicy jakieś 60/90km. Zależy jak na to patrzeć ;) 60 do przedmieść a 90 do
Bramy Brandenburskiej, tak wielkie jest to miasto :) Kolejna rzecz która mnie
zdziwiła to tereny zabudowane, pełne domków przedmieścia Frankfurtu, bez jednej
latarni – zupełne ciemności. Z tych ciemności i mgieł wygramalam się podjazdem na
jakąś, nazwijmy to, wyżynę. Powoli zaczyna świtać. Poranek w Niemczech jest pochmurny, i taki będzie cały trzeci dzień. Chłodny i ponury, jakże odmienny
od dwóch poprzednich. Gdy dzień wstaje już na całego widzę kolejną różnicę. W
Polsce wiochy wyglądają tak: jeden niekończący się ciąg domów z centralnym
punktem w postaci kościoła płynnie przechodzący w drugi niekończący się ciąg budynków
z centrum w formie świątyni. I tak bez końca. Tu jest natomiast trochę jak na
Słowacji – miejscowości są zbite, skupione, a pomiędzy nimi całe kilometry
przyrody – połacia pól uprawnych i lasów. Nieraz w którym kierunku by nie
spojrzeć – nie dojrzy się ani jednego budynku w polu widzenia. Oczywiście to
porównanie dotyczy tylko układu, rozplanowania tych miejscowości a nie wyglądu
ich samych – bo Słowackiej biedy tu nie ma ;) Znów zaczyna morzyć mnie senność.
Zwalczam ją na ławeczce w Heinersdorfie. Którymś już tam z kolei –dorfie.
Rozprawiwszy się z sennością nawijam kolejne kilometry drogi number sechs.
Kolejna sprawa. Dęby. Całe szpalery dębów, rosnące na poboczach dróg. Widocznie
jakiś inny gatunek niż w Polsce – te nie wpadają przed maski i nie mordują
niewinnych kierowców, nie trzeba wycinać. Zamiast tego wystarczają bariery, jasne
plansze na pniach i znaki z obrazkiem rozbitego o drzewko autka i ograniczenie
do 80. Naprawdę pięknie wyglądają takie aleje. W Munchebergu pewien zgrzyt - na
obwodnicy znak podobny do polskiego „droga tylko dla poj. samochodowych".
Ale przeczucia mnie nie mylą – on jest tylko na obwodnicy. Wystarczy przejechać
przez centrum i można dalej jechać 6-ką na legalu. W miasteczku kolejne znaki
niemieckiej solidności – koszą wykoszoną trawę i myją polewaczką czystą przecież
ulicę… Potem bardzo miły leśny odcinek – gładka asfaltowa ścieżka rowerowa idzie
tu przez środek lasu, z dala od jezdni. Choć trochę przedobrzyli, prowadząc ją
bardzo fantazyjnie, po hopkach i zakrętach. Do granic Berlina mam nie dalej jak
30km. Ale łapie mnie kolejny kryzys. Chyba z godzinę spędziłem w tym lesie
odpoczywając i drzemiąc na przystankach. Jakoś wreszcie udało mi się odmulić i
z nowymi siłami wychodzę na ostatnią prostą. Dzikie odcinki kończą się a
zaczynają przemysłowe tereny Berlińskich peryferii. Z wielką cementownią w Rudersdorfie na czele. Jest 11. Planowy pociąg o 16. Czasu coraz mniej, cisnę
więc główną szosą, chciałbym kawałek tego Berlina jednak zobaczyć. Tymczasem im
dalej w głąb Berlińskiej aglomeracji, tym tej szosie przybywa pasów ruchu, tym
więcej aut, coraz szybciej jadących aut. W końcu, kawałek przed Berliner Ringiem (obwodnicą autostradową) wyrasta zakaz jazdy rowerem. Pierwszy od
granicy ewidentny i jednoznaczny zakaz jazdy rowerem. Jak najbardziej zresztą uzasadniony
na tego typu drodze. I tu największy, niemiecki zgrzyt. Nie ma alternatywy.
Żadnej idącej równolegle drogi, ścieżki rowerowej czy nawet chodnika. Nic. Albo
jest tylko ja nie umiem jej znaleźć. Pewnie to drugie. W każdym razie – wie
wiem ile wynosi tu mandat za jadę rowerem na zakazie, i chyba nie chcę tego
sprawdzać. Raz po raz kurwując prowadzę rower po trawiastej skarpie wzdłuż ruchliwej
wielopasmowej arterii. Spotykam jakiegoś dziadka, coś mi tam radzi ale ni słowa
nie rozumiem co mówi. Nieco więc wkurwiony tłukę się jakąś leśną drogą. Nadłożę
nią parę km, bo idzie w bok, a nie jak 6tka prosto do centrum. Tyle dobrze że 32mm
oponki pozwalają się po niej tłuc, nie muszę prowadzić. A czas ucieka. Wreszcie
asfalt. Jeszcze trochę, i jeszcze troczeczkę…
24.09.2019, 11.45
Berlin
Bezirk
Treptow-Kopenick
Cóż to była za szczęśliwa chwila :) Radości co nie miara.
Fotka przy tablicy obowiązkowa - bez niej trasa by się nie liczyła. Wciągam
resztki kupionego jeszcze w ojczyźnie prowiantu, robię siku, i ruszam na podbój
tej wielkiej metropolii. 3,7mln mieszkańców daje jej drugie miejsce w UE, po
Londynie. A na ten podbój czasu mam nie za wiele, bo raptem 4 godziny… Tak więc
cel typu must see wyznaczam sobie tylko jeden: Brama Brandenburska. Przyspieszony
plan zwiedzania jest następujący:
1. Zwiedzam przejazdem, fotki robię tylko na
postojach na czerwonych światłach.
2. Docieram do dworca Lichtenberg, badam temat
pociągu, kupuję bilety.
3. Gnam czem prędzej pod Bramę, robię fotkę.
4. Z powrotem na dworzec, jak starczy czasu to
kupuję piwo i ogarniam się, tj. przebieram w czyste ciuchy, żeby śmierdzieć
trochę mniej.
Pierwsze km to długa prosta przez wielki park/las, wzdłuż
linii tramwajowej. Potem toczę się przez coraz to kolejne, i kolejne dzielnice.
Za znakami na Lichtenberg. Od tablicy z napisem Berlin pod Bramę wyjdzie mi wg.
śladu jakieś 34km ;) Podziwiam solidność, doskonałość, kunszt niemieckiej
infrastruktury, architektury, myśli technicznej. Ale uwaga ta sama co we
Frankfurcie – Berlin to też nie jest błyszczący, złoto – marmurowy pałac. Tu
też są zardzewiałe latarnie i zarośnięte trawą chodniki. Oczywiście nie
wszędzie wokół, tylko gdzieniegdzie. I nie dlatego są zardzewiałe i zarośnięte
że są dziadowskie, tylko dlatego że są po prostu stare – nadgryzione zębem
czasu. Pewne znaczenie może też mieć to że jadę przez dawny Berlin Wschodni, i
tu może być tego więcej. Jeszcze dwa słowa nt. infrastruktury rowerowej i ogólnie,
o podejściu do tematu rowerów w Niemczech. Mianowice: Berlin rowerami stoi :) Np.
taki widok: dwupasmówka, 2x po 4 pasy dla samochodów by tu weszły. Ale tu jest
tak: każda nitka to dwa wewnętrzne pasy dla samochodów, pas zewnętrzy to
parking, a pozostały, czwarty, pomiędzy nimi to pas dla rowerów :) Z
namalowanym „buforem” od strony parkingu aby nie znokautować rowerzysty drzwiami
samochodu. Z kolei na tych rowerowych pasach symbole rowerków namalowane są w dwóch
pozycjach: równolegle do kierunku jazdy oraz w poprzek. Zapyta ktoś: a te w
poprzek to po co? Ano są tak namalowane przy wjazdach na posesje, aby kierowca
nie zapomniał że przecina DDR :) A o tym co będzie się działo koło dworca, to
za chwilę. Z ciekawostek innych niż rowerowe: sporo polskich Solarisów :)
Fajnie. Ileś skrzyżowań/dzielnic/zachwytów dalej docieram wreszcie do wielkiej estakady nad plątaniną torowisk. A pod nią dworzec. Berlin Lichtenberg. Jeden z
wielu pobocznych dworców Berlina. 5 peronów. Tyle co Kraków Główny. Wolę w
takim razie nie myśleć ile peronów ma Hauptbahnhof. Wszystkie okoliczne
latarnie, słupy, drzewa oblepione rowerami. Całe połacia rowerów. Szukam kasy
aby kupić bilet, na „regio” do Kostrzyna. Nie mogę znaleźć, ale za to słyszę
polski język. Starsza Pani. Jej zapytam. Tymczasem Pani zamiast wskazać mi
drogę do kas zdradza mi sposób na darmowy przejazd tym pociągiem. Że niby
konduktorzy nie kasują tych biletów, nie sprawdzają, na jednym można jechać
wiele razy itp. itd. Usilnie namawia mnie abym zabrał się z Nią, to pojadę za
free. Jakiś wałeczek taki. Długo się wykręcam, stać mnie na bilet za kilka
euro. Ostatecznym argumentem jest to że je nie chcę teraz jechać pociągiem,
tylko tym po 16tej. Udaje się – mówi mi gdzie są kasy. Niespecjalnej urody
kasjerka z pierścieniami/sygnetami na wszystkich 10ciu palcach (10ciu u rąk,
nie wiem jak u stóp) nie zna ang. O.o Ale jakoś my się dogadali. Tak więc mam
już bilety. I mam 2,5h na zdobycie Bramy. 10km. W jedną stronę ;) Cisnę ile wlezie
gładkimi ścieżkoautostradami wzdłuż monstrualnie szerokich alei. Niektóre takie
że chyba ze 100m pomiędzy budynkami na przeciwko. Pomimo ponad 600km w nogach
nie znalazłem sobie godnego przeciwnika wśród miejscowych rowerzystów ;) Gmach.
Przepraszam: GMACH. Taki jakich
wiele w Krakowie. Tyle że dwa razy większy – na wysokość, i ze trzy – na
szerokość. „O kurwa jakie to wielkie”. Mimowolnie mruczę do siebie pod nosem na
widok dwóch bliźniaczych gmachów z wieżami po obu stronach alei. Wspaniała fontanna. I fajne malunki. I słynna wieża TV. 368m wys. I kurrrewsko wielki rrrrratusz. I ciekawe, bo nie prostokątne a trójkątne (w rzucie z góry) wieżowce. I
to, i tamto, i sramto. I jeszcze tamto. I, i, i… I nie spamięta człowiek tych
wszystkich dziwów które widział tego pięknego dnia. Natomiast jak już pisałem
pogoda piękna nie była – pochmurno i max 15 stopni. A zgrzałem się nieźle
podczas tych sprintów. Chyba wystarczy, szkoda by było się przeziębić. Trzeba
zwolnić. W poszukiwaniu Bramy zajeżdżam o jeden plac za daleko. Zawracam, potem
tu, i tam, i wreszcie jestem.
Brama Brandenburska.
Może zamiast kolejnych zdań pełnych zachwytów nad
monumentalnością tego miasta teraz inna myśl. (Myśl pełna zachwytu na
monumentalnością rozwoju mojej kariery :D ). Jeszcze kilka lat temu mogłem
tylko czytać o ludziach którzy jadą sobie na rowerze na strzała z Krakowa do
Berlina. Dziś sam mogę coś takiego robić :) Miła Niemka robi mi fotkę i
pozdrawia mnie gestem Victorii. Jeszcze tylko szybkie foto jakiejś zabytkowej bryki
i trzeba zmykać. Zostało 1,5h. Teraz już 0 zdjęć, tylko sobie oglądam. Jeszcze
jedno zdanie odnośnie rowerów w Berlinie, po prostu muszę: to się w głowie nie
mieści co tu rowerzyści odstawiają na jezdni. Na światłach przeciskają się na
przód, jadą we 3 obok siebie, blokują auta i robią inne dziwne rzeczy. NIKT NIE
ZATRĄBI. Nikt. W Polsce tego typu akcje to realne ryzyko pobicia by było ;) Po
15tej jestem koło dworca. Kupuję dwa Radebergery (najważniejsze), kilka precli,
jakąś wodę. Nie za wiele, bo pracuję w Polsce, a nie w Niemczech ;) Czas powoli
kończyć tę niesamowitą przygodę. Przed 16tą nadjeżdża pociąg. Spalinowa Pesa :)
Kolejny Polski wóz w służbie na niemieckiej ziemi. Z początku tłok konkretny,
stoję z rowerem wśród tłumu. Ale gdy tylko pociąg wyjeżdża za ostatni punkt
przesiadkowy z metrem rozluźnia się, i dalsza podróż już w komfortowych
warunkach. Z tym wałeczkiem z jazdą za free to coś jest na rzeczy – konduktorka
tylko spojrzała na bilety, w żaden sposób ich nie kasując O.o Mniejsza o to,
nawet jakbym wiedział co i jak zrobić, i tak bym kupił bilet, bo bardzo mi się
Niemcy spodobały :) W Kostrzynie koło 17, niecała godzina na przesiadkę. Zdążę
kupić coś w normalniejszej cenie. Ciekawy dworzec – dwupoziomowy. Tj. dwie
linie kolejowe się tu krzyżują, i są dwa osobne zestawy peronów. TLK do Opola.
W Opolu koło 22giej, next TLK koło północy. To coś pokręcę po Opolu, jasna sprawa :) Kilkanaście bonusowych km wpadło na pewno.A może i koło 20? W domu o 4.25. Do pracy na
8mą ;) Tzn. mogę się spóźnić, przyjdę na 9tą. Ale i tak nie za wiela tego snu będzie
po dwóch nieprzespanych nocach. Ale od czego są energetyki ;)
Kolejny, trzeci już wielki zagraniczny cel osiągnięty :)
Szkopuł ten co zwykle – w 3,5h to se można New Sącz pozwiedzać, a nie Berlin.
Ale ja patrzę na to tak: to był mój PIERWSZY raz w Berlinie ;) Taki tam
rekonesans. Będą przecież jeszcze kolejne razy!!! I next razem lepiej to
zaplanuję, będę miał 4 dni wolnego a nie 3 i se pozwiedzam ile będę chciał. No
a poza tym chodzi o to aby gonić króliczka, a nie go złapać ;)
8.20 (ndz) - 4.25 (sr)
Nowe gminy: 22
Dolnośląskie: 10
Miękinia
Środa Śląska
Malczyce
Prochowice
Lubin - obszar miejski
Lubin - teren wiejski
Polkowice
Jerzmanowa
Radwanice
Gaworzyce
Lubuskie: 12
Niegosławice
Nowe Miasteczko
Nowa Sól - obszar miejski
Nowa Sól - teren wiejski
Zielona Góra
Świdnica
Czerwińsk
Dąbie
Krosno Odrzańskie
Maszewo
Cybinka
Słubice
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 600-699, Powrót pociągiem