Lot w kosmos
d a n e w y j a z d u
810.65 km
0.00 km teren
42:53 h
Pr.śr.:18.90 km/h
Pr.max:66.66 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:6000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(ślad jest wybrakowany)
https://photos.app.goo.gl/UkPTz2au3a2hpaBn7
Oczywistym, nadrzędnym celem na
każdy sezon jest u mnie, jak i podejrzewam u wielu podobnych mi, rowerowych oszołomów pobicie
życiówki - rekordu dystansu. Powoli kończy się sierpień i czas najwyższy się za
to zabrać. Przygotowany jestem dobrze, nakręcone w tym roku mam 10kkm, w tym
dwie 600ki. Zregenerowany też jestem, było co prawda 380 w ub. weekend, ale
takie wycieczkowe, po płaskim, do Wrocławia. Jedyne dolegliwości ze strony
organizmu to problemy natury dermatologicznej, na szczęście niezbyt dokuczliwe
no i zaopatrzony jestem w największą puchę Sudocremu ;) Prognoza pogody na
najbliższe dni – żyleta, praktycznie zerowe ryzyko opadów, temperatura: od 25’C
w sb. do nawet 30 w pon., nocami nie powinno spaść poniżej kilkunastu. To się
nie może nie udać. Jako że życiówki najlepiej wychodzą mi nad Morze, tam też się
wybiorę. Byłem co prawda w czerwcu, ale to taki tylko rekonesans był – do
Gdańska, najkrótszą drogą. Tym razem na tapetę wchodzi Ustka lub Łeba, wyjdzie
w praniu. ~700km. Rekord do pobicia to 711. Właściwie to każda liczba powyżej
tej mnie usatysfakcjonuje, choć nie ukrywam że napalony jestem na 800. Od biedy
750, to 3/4 z tysiąca – też fajny wynik. Brakującą, 8mą setkę, jeśli tylko będą
chęci i siły dociągnę gdzieś do Trójmiasta. Weekend to rzecz jasna za mało na
taką akcję – dodatkowo biorę wolne na pon. i wtorek.
Startuję sobotnim rankiem, bo tak
trzeba to nazwać. 7.30 to już nie świt ;) Po 5h snu. Co zrobić skoro obudziłem
się i nie mogę usnąć? Szybko, alejami przelatuję przez Kraków, zatrzymując się
tylko na fotkę na tle Wawelu. Zawsze robię fotkę Wawelu lub Rynku gdy jadę nad
Morze. Wylot na północ niestandardowy – tym razem krajóweczką na Olkusz.
Zamiast 1468 raz wojewódzką na Skałę. Chwilę czasu na to poświęciłem ale udało
mi się tak zaplanować trasę żeby jechać drogami i terenami mniej zjeżdżonymi,
ciekawszymi. Choć okolice zupełnie dla mnie dziewicze zaczną się dopiero za
Bydgoszczą, na ~450km trasy. Gładko i sprawnie dotaczam się do Olkusza, skąd
zastępcze zdjęcie z McDonaldem zamiast rynku ;) Next odcinek to pagórkowata i
dość przyjemna wojewódzka na Zawiercie. Tylko „dość przyjemna” gdyż zaczyna się
tu pierwszy koszmarek z DDRami. Co ja się na takich odcinkach tej trasy
nadenerwowałem ;) Między Myszkowem a Zawierciem żegna mnie Małopolska a wita
woj. Śląskie. Zawsze w długich trasach mam mocne postanowienie robienia fotki tablicy
przed wjazdem w każde kolejne województwo. I zawsze z tymi pierwszymi mi się to
nie udaje, nie chce mi się zatrzymywać. Takie Pomorskie czy nawet Wlkp. to
oczywiście inna bajka ;) Jest tablica – jest fotka. Z Zawiercia fotka ciekawego budynku. Nie wiem co architekt miał tu na myśli – że ktoś się nabierze że to
jakiś zamek, baszta? Ja się nie nabrałem. Pierwsza dłuższa pauza i zakupy w
Myszkowie. Myląco powieszony szyld Lewiatana zaskutkował zabawną pomyłką -
wszedłem do małego przemysłowo-drogeryjnego sklepiku w poszukiwaniu picia ;) Wokół widać już
typowo późno-letnie zmiany w przyrodzie. Pierwsze, nieliczne jeszcze pożółkłe
liście na drzewach i całe łany charakterystycznych żółtych trawo-chwastów. "Trawo-chwasty" - nie że brzydkie, czy cuś, ale moja skromna wiedza przyrodnicza nie pozwala mi tego inaczej opisać. Mijam jez. Porajskie – trochę łódek, kamperów, wędkarzy. Ogólnie rozrywka dla
starych emerytów raczej takie jezioro. Ja znam ciekawsze pomysły na spędzanie
wolnego czasu na świeżym powietrzu ;) W Kolonii Poczesnej wbijam na krajową
1-kę, a raczej boczną dróżkę wzdłuż niej, która zaprowadzi mnie do pierwszego
dużego miasta tej trasy – Częstochowy. Tak, tak. Wiem że ogólnie niezalecane są
przejazdy przez wielkie aglomeracje w tak długich trasach. Jednak planując
trasę po mniej spenetrowanych terenach tak mi po prostu wyszło. Nie będę robił
łuku naokoło. Cz-wa i Bydzia są na mej trasie przejazdu. Rzecz jasna żadne
zwiedzanie nie wchodzi w grę – ino szybki przelot głównymi drogami z kilkoma losowymi
fotkami randomowych obiektów. Temat pogody w tej trasie wyczerpią dwa następne
zdania, niż więcej już pisać nie będzie trzeba: Pogoda zgodna z prognozami. W
dzień pełna lampa, noce ciepłe, rozgwieżdżone niebo, chłodnawe poranki, wiatr z
kierunków zmiennych, umiarkowany, nie mający istotnego wpływu na jazdę rowerem.
Cz-wa wskakuje przed godziną 15tą. Przeturlikuję się przez centrum rozwalonymi chodniczkami i DDRami. Utwierdzając się w przekonaniu że użycie kostki Bauma w
publicznych inwestycjach powinno być w Polsce prawnie zakazane. Nie ważne czy jezdnia,
czy chodnik czy DDR. To się po prostu nie nadaje. Mamy 21 wiek a nie
średniowiecze i technologia budowy ciągłych nawierzchni bitumicznych/betonowych
jest dobrze rozwinięta. A to że pod spodem są jakieś rury, kable czy inne
instalacje i nawierzchnia musi być łatwo rozbieralna nie jest żadnym
argumentem. Główną funkcją DDR jest bycie utwardzoną nawierzchnią do jazdy
rowerem a nie dachem dla jakichś tam podziemnych instalacji. Jasną Górę rzecz
jasna omijam, nie ma czasu na takie atrakcje a poza tym byłem już dwa razy w tym
roku. W zastępstwie foto innej, zapewne mniej ważnej, Świątyni. Po drodze mały
wyścig z elektrykiem (e-bike'iem). Rzecz jasna był bez szans - przy 25km/h go odcina,
natomiast przy takiej prędkości w moich płucach jest jeszcze spory zapas tlenu
i do spuchnięcia daleko ;) Potem jakieś tam tereny przemysłowe, i opuszczam tą
sakralną stolicę kraju. Potem tradycji staje się zadość – cóż to by była za
trasa nad Morze bez błądzenia po piaszczystych/błotnistych duktach? Zawsze się
w takie coś wpakuję, w tzw. „skrót”. Przebieganie w poprzek dwupasmówki,
przenoszenie przez barierki, znoszenie roweru po schodach i testowanie przy
jakiej głębokości piachu przednie koło szosówki leci w bok (a ja lecę na bok). Trochę kurw tam
poleciało, na plus to że niedawno założyłem bardzo szerokie jak na szosę oponki
– 32mm. Nie żebym był cieniasem i bolał mnie tyłek czy dłonie. Na 25kach jak i
na 23kach jeździło mi się bardzo fajnie. Po prostu zajechałem/rozciąłem/pękłem
te cieniutkie oponki a zostały mi takie ze starego MTB w całkiem niezłym
stanie, trzeba je dojeździć. I szczerze mówiąc to nie wiem czy na stałe nie
pójdę w coś tak szerokiego. Albo kompromisowo w 28ki? Przy moim stylu jazdy,
tj. zwiedzaniu starówek miast (kocie łby), lekkim off-roadzie który czasem się
trafi, DDRach na które nie mam w 100% wyjebane (tylko w 50% - raz nimi jeżdżę,
raz nie) i raczej średnich prędkościach średnich ;) takie 32/28 chyba lepiej
się nadaje niż 25/23. Wracając jednak na plac boju, tj. na trasę: Przejeżdżam
przez urokliwe północno-Śląskie zadupia – jakieś zalewiki, stawki rybne,
2-piętrowe bloczki zagubione w wiejskim krajobrazie. Z faktów godnych
odnotowania: mijam pielgrzymów – zarówno grupki tych tradycyjnych, pieszych i
jak i chyba dwóch pielgrzymów-biegaczy. Truchtają sobie po jezdni a za nimi
turla się 10km/h bus, karetka i radiowóz :D Karetka to wiadomo po co a obstawa
Policji to pewnie po to żeby Ich jakiś frustrat z BWM nie pobił za blokowanie
drogi ;) Widok cokolwiek zabawny, ale oczywiście szacun za podejmowanie takich
wyzwań a nie jedzenie chipsów przed telewizorem. Śląskie opuszczam po
wkurwiających wahadłach remontowanej drogi. Do Łódzkiego wjeżdżam późnym
popołudniem/wczesnym wieczorem i na dzień dobry przekraczam Wartę. Kolejne dwa
śmieszne akcenty to:
- przystanek autobusowy w wersji slim ;) Jak ktoś ma duży rozmiar buta to
mu zamoczy czuby ;)
- taka oto kanapa :) Ała. Jakbym
na takiej jechał nad Morze to nawet największa pucha Sudocremu by nie starczyła
na smarowanie odparzeń ;)
Natomiast to co towarzyszyć mi
będzie przez całą drogę a o czem jeszcze nie wspominałem to pożniwowe widoki na
polach i pomysłowe dożynkowe dekoracje. Zbliża się zachód Słońca, zbliżają
się też przemysłowe okolice największej
elektrowni w Polsce. Tym razem minę ją od zachodu, a nie jak zwykle od wschodu.
Pomimo że kominy elektrowni widoczne są w oddali, na horyzoncie, to
infrastruktura transportująca węgiel sięga aż tutaj. Rzędy huczących nad głową taśmociągów
robią wrażenie. Węgiel jedzie na nich ponad 20km zanim trafi do pieca! Z kolejnych
ciekawostek taki oto nazwijmy to mural. Na murze jakiegoś tam domu w jakiejś
tam wiosce. Ktoś miał pomysł, komuś się chciało. W Widawie już ciemno. Przed
nocą zdążam jeszcze zrobić zakupy w markecie. Odkąd wożę mały łańcuch do
przypinania roweru nie boję się kupować w dużych sklepach. Tzn. boję się, ale
tylko trochę. Zresztą robiąc zakupy tylko w małych sklepikach i na stacjach szybko
wydałbym większe pieniądze niż na zakup nowego roweru po ew. kradzieży. Poza
tym kupując szoskę zszedłem z masy roweru 16,5 -> 11kg, więc mogę wozić małe
łańcuchy do przypinania roweru ;) I w ogóle mogę wozić dużo innego balastu
- waga musi się zgadzać, żeby za lekko
nie było ;) W Widawie zawsze coś się dzieje, tu nie ma miejsca na nudę. Ostatnio jak byłem - pijany
rowerzysta który z hukiem przywalił łbem o beton. Tym razem trafia się pijany
(ale mniej) Pan. Koło 50-60. Strażak Grzesio. Pytany o cel podróży uwierzył
chyba tylko dlatego że był pijany. Próbuje wcisnąć mi czekoladę, a nawet dwie.
Grzecznie odmawiam, stać mnie na czekoladę. W końcu jednak wciska mi ją do
kieszeni sakwy, i przestaję protestować. Może się sprzyda. (Uprzedzając bieg
wydarzeń – sprzyda się). Z Widawy obieram kurs kolejną wojewódzką, na Sieradz.
„Stolicę OPEN HAIR”, jak się reklamują. Tam standardowe fotki – standardowego,
tego co zawsze, kościoła, i tego samego co zwykle rynku (bo innego nie ma). Jest północ, z soboty
na niedzielę, więc rynek tętni nocnym życiem. Odpoczywam dłuższą chwilę w parku
na Wartą, i ruszam dalej, krajówką nr 83. Kolejnym węzłem/punktem
orientacyjnym/celem do którego odliczam km dzieląc trasę na mniejsze kawałki
będzie Turek. Jakieś 50km. Senności póki co ani śladu, sprawnie nawijam więc na gładkie szosowe oponki gładki asfalt szosy. Z charakterystycznych miejscowości po drodze
– Warta. Z tym że charakterystyczna jest tu raczej tylko jej nazwa, bo sama
miejscowość niczym szczególnym się nie wyróżnia. Zza płotu robię tylko zdjęcie
jakiegoś kościoła/klasztoru, tak tylko żeby nie było że mnie nie było. Dużo
bardziej charakterystyczna jest natomiast podświetlana na zielono kapliczka
kawałek za miastem. Zawsze robię jej fotkę. To jest taki mój punkt
orientacyjny, gdy jadę na północ kraju. Zawsze wypada ona na podobnym
kilometrażu. 250 +-20km. Gdy przy tej kapliczce świta, jest jasno, to znaczy że
idzie słabo. Gdy jest ciemno, noc – to znak że idzie dobrze. Dziś jest ciemno, 2ga w
nocy. Czyli idzie dobrze :) Z ciekawych jeszcze rzeczy to ciągnące się za
wąskim laskiem po mej prawej stronie duże jezioro. Jezioro Jeziorsko. Taka
adekwatna nazwa dla dużego jeziora :) Jakby szło słabo, i świtało to bym zajechał, zobaczyć wschód
Słońca nad wodą. Ale jest ciemno i nic nie będzie widać. Jadę dalej. O 3ciej
zdobywam Wielkopolską Ziemię. Z miasteczek przed Turkiem jeszcze Dobra. Tylko
fotka kościoła, nic specjalnego. Senność dopada mnie wreszcie kawałek przed
Turkiem. Pierwsza drzemka. Zapomniałem włączyć budzika i podrzemałem jednym
ciągiem z 40 min. Czuję się na jak nowonarodzony, tak to można jechać :) O
świcie docieram w „energetyczne zagłębie”, czyli okolice Turka i Konina. Tych
elektrowni, jak i kopalni odkrywkowych je zasilających jest tu na pewno kilka. Ciemnoszare
kominy i wielkie chłodnie pierwszej z nich, nieczynnej już, kontrastują w
oddali na różowiejąco-żółknącym niebie wstającego dnia. Jest i Turek. Szczerze
mówiąc – w centrum jeszcze nie byłem, rynek jest trochę na uboczu, nie po
drodze. Tym razem wpadnę. Liczyłem że na tym rynku będzie pomnik tego Turka
(małego Tura), który jest w herbie miasta. Nic z tych rzeczy – kosteczka
brukowa, drzewka i nietryskająca fontanna. Odpocząłem tylko na ławeczce. Na
wyjeździe z Turka rondo, z rozbudowanym drogowskazem. Wszędzie byłem, w każdym
z tych miast, hehe :) Dziś leci krajóweczka na Konin. Dodrzemuję jeszcze na
przystankach, przecinam A2-kę i jest i Konin. Spore miasto, 75 tys. mieszk. Tu już wiem
że kuń z herbu ma na rynku swój pomnik. Zdjęcie przy nim to rzecz jasna sprawa
obowiązkowa. Przeciskam się między kramami rozstawianego właśnie targu (pchlego
targu?) i oto JEST. Jeszcze tylko rzut oka na Wartę, wielki most, i dalej,
kierunek: Inowrocław. Za miastem kilka ujęć kilku elektrowni, tym razem już
czynnych, bo dymiących. Tu zaczyna się charakterystyczny odcinek drogi,
krajowej 25ki. Równolegle do niej idzie dosłownie LAS linii WN, kilka obok
siebie. Szukając odrobiny cienia do odpoczynku na tej rozpalonej Saharze zalegam przy krzaczku pod nimi.
To był bardzo dobry wybór – upolowałem ciekawą lokomotywę. Niemiecki, stary
elektrowóz w kolejowym slangu zwany „krokodylem”. Targał na haku wagony z
węglem do elektrowni. Do Bydgoszczy jeszcze stówa – tako rzecze przydrożna
tablica. Ja mam zaś na liczniku ~350, czyli połowa drogi nad Morze. Z innych
statystyk, które ciągle sobie przeliczam w głowie starając się wmówić sobie że
to blisko, że idzie OK, że na pewno się uda: w ciągu pierwszej doby zrobiłem
ok. 320-325km. Kawałek dalej, na zakręcie krajówki wita mnie Kuj-Pom. Doskonale
pamiętam ten zakręt i ciągle go wypatruję jak i tej upragnionej tablicy. Ten
jedyny w okolicy, nieczynny/niekompletny wiatrak/młyn też doskonale pamiętam,
zawsze robię mu zdjęcie. Przed kolejnym dużym miastem, Inowrocławiem jest
jeszcze Strzelno. Od jakiegoś czasu jestem już głodny, ale ani myślę jeść kolejne
słodkie gówno. Tu trzeba czegoś niesłodkiego. Niesłodkiego gówna :) Dociągam na
tym głodzie do Inowrocławia, przejeżdżam przez przemysłowe (zakłady sodowe)
przedmieścia i na rynku dopadam fast-foodowe przybytki. Na ruszt wskakuje
zapiekana i fryty. Zjadłem, odpocząłem, zrobiłem selfie z Panią Jadwigą jak i
pierwsze zdjęcie pierwszej tej trasy budowli z muru pruskiego. Wylot z miasta
BARDZO efektowny. Obsadzona pięknymi starymi dębami droga wygląda niesamowicie.
Co więcej, nie powinni ich wyciąć – była tablica że to pomnik chroniony prawem.
Płaska patelnia Kuj-Pomu nie nudzi mi się zupełnie, dla mieszkającego na
południu to egzotyka. W Małopolsce ciężko o taki widoczek – długi towarowy pociąg,
którego można zobaczyć jednocześnie początek, jak i koniec! Krajówka którą jadę
jakby przybiera na randze/klasie, i zamienia się w dwupasmówkę ogrodzoną
siatką, i z zakazem dla rowerów. Nie chce mi się szukać objazdu. Do Bydgoszczy
wpadam na nielegalu. Stąd brak fotki z tablicą, żeby jak najszybciej ten zakaz
przelecieć. Zgodnie z założeniami – zwiedzanie tylko przejazdem. A na przejazd
składały się główne drogi, blokowiska, DDRy, i rozkopane tereny budów. Przejazd
przez Bydgoszcz, od tablicy do tablicy zajął mi godzinę czyli chyba nieźle.
Wylot DK25 – jadę nią od Konina, i jeszcze trochę ze mną zostanie. Ze 150km nią
przejadę. Jest już wieczór, drugi wieczór. Po drodze trochę nieprzyjemnych
sytuacji związanych z jazdą po jezdni zamiast DDR. Właściwie to w ogóle nie
wiedziałem że tam jest DDR – schowana w lesie była. Gdy ją odkryłem okazało się że ma szutrową nawierzchnię. O nie, po czymś
takim jechać nie będziemy, i mam w dupie że trąbią. Wreszcie bardzo brzydkich
słów użył Pan z czarnego, a jakże – B M W.
Bezpodstawnie, bo tu akurat ścieżka rowerowa była po lewej stronie jezdni. Gdy
nawierzchnia DDR trochę się utwardziła, tj. zmieniła na asfaltową, kawałek nią nawet
przejechałem. Ale potem zaczynała odbijać daleko od szosy więc ją porzuciłem. Słusznie
– teraz widzę na mapie że zajechałbym nią do centrum Koronowa. A tam nie
chciałem zajeżdżać, ja chciałem za główną drogą. Krajówkę pożegnam na dobre w Mąkowarsku. Zanim jednak to
zrobię wciągam tą czekoladę, o której istnieniu właśnie sobie przypomniałem.
Sprzydała się – niedziela, późny wieczór/noc, otwartych sklepów brak, stacji
też. Uratowała mi ona może nie życie, ale zapobiegła odcięciu. Obieram
wojewódzką na Tucholę. Początek jest niesamowity – szybki zjazd w dolinę rzeki
z przejazdem pod wielkim, starym, murowanym wiaduktem. Jak szybki to nie wiem,
licznika nie widziałem ale >60 pewnie było. No tak, Pomorze coraz bliżej,
już tak płasko nie będzie. Zaczynają się odludne, ciemne tereny z przysłowiową „wisienką”
czyli nocnym przejazdem przez Bory Tucholskie. Szczerze mówiąc liczyłem na coś
więcej – na wiele km ciemnego lasu i odgłosy dzikich zwierząt. A tego lasu to
tu może parę km było, i to nie takiego jakiegoś strasznego. Zaczyna się
prawdziwa plaga DDRów – raz lepsze, raz gorsze, ale pytanie – po co??? Jak tu
takie pustki. Tu nawet chodnika nie ma przy szosie – zgodnie z prawem piesi
muszą tu po jezdni chodzić, a rowery po
jakiejś kurewskiej alejce. A to co się dzieje w samej Tucholi to wstyd po
prostu. W centrum zabytkowego miasta na każdym rogu znak „zakaz jazdy rowerem”
i białe rowerki pomalowane po chodnikach. A na jezdni ograniczenie do 30km/h. 21 wiek i takie rzeczy… Dobra, kończę
te moje rozważania, już więcej nie będzie (w tej relacji). Na samym rynku nic
ciekawego, poza czerwonymi butami, ze zgubionym właścicielem. Między Tucholą a
Chojnicami kolejna granica – zaczynamy Pomorskie :) Chojnice to sporo większe
od Tucholi miasto. I w odróżnieniu od niej – w nocy żyje, a nie śpi. Znak na
wylocie: „wyboje” bardzo wymowny, dosłowny. Nazwali rzeczy po imieniu a nie
użyli żadnych eufemizmów typu „uszkodzona nawierzchnia” ;) 20km drogi przez
ciemny las. Zaczyna się senny kryzys i halucynacje (widziałem na środku drogi
ławkę z siedzącymi kobietami :D). W tym momencie to właśnie tej ławki mi
brakuje, żeby się zdrzemnąć. Nie ma żadnej. W końcu siadam na niezbyt wygodnej drewnianej drabince i przysypiam. Potem jeszcze raz, na pniaczkach. Dziwne nazwy
miejscowości typu „Wolność”, „Babilon” (nie zrobiłem zdjęcia) halucynacjami nie
były – one faktycznie były takie dziwne. Kończy się ciemny las, kończy się noc,
kończy się kryzys, może być tylko lepiej. Nawet rzeka jest, z wygodnym
zejściem, w której można się trochę umyć – Brda :) Zmyłem z siebie część brudu
i przebrałem się częściowo w czyste ubrania – po 2 dobach jazdy naprawdę warto
;) Mnóstwo świeżości dała ta pauza nad rzeką. I to nie tylko że śmierdziałem
mniej ale cały świeższy byłem. Tak na ciele, jak i na umyśle, pełen sił i mocy
do dalszej walki. Zaczynają się dwujęzyczne drogowskazy – drugi język to
Kaszubski. Pomorze jest naprawdę piękne – dzikie, mało zabudowane okolice,
sosnowe lasy, czyste jeziora i ciekawe, pagórkowate ukształtowanie terenu. Odnośnie
tego ostatniego – można tu znaleźć takie fragmenty drogi takie, że gdyby ktoś mnie tu
teleportował i znalazłbym się w tym miejscu nie wiadomo skąd, to mógłbym się
pomylić że to jakieś pogórza albo i niższe góry na południu kraju. Właściwie
jedyne czego brakuje, jedyne co się nie zgadza - to brak wysokich szczytów gdzieś w oddali, na horyzoncie. Znajduję
na tym odludziu maleńki sklepik w jednej wiosce i wspomagam się kilkoma
7-daysami, ale na długo to nie wystarczy. Trzeba czegoś więcej. Czegoś NIESŁODKIEGO. Na lekkim odcięciu
dociągam do Shella na obrzeżach Bytowa. Na ławeczce z ładnym widokiem wciągam
dwie konkretne zapiekanki. Niesłodkie.
Plus herbatka. Też bez cukru. Uśmiałem
się gdy na stację zajechał niczego sobie zestawik w barwach – uwaga – Drutexu
:D Ale to jest nic – w samym Bytowie odnajduję całą wielką fabrykę Drutexu i
pełno takich ciężarówek :D Tu też podjąłem ostateczną decyzję o dalszym
przebiegu trasy: -> Słupsk -> Ustka -> zobaczy się co dalej.
Pagórkowate i upalne km na tym odcinku km mijały z coraz większym mozołem.
Chwilami wytchnienia były przejazdy przez las i drogi zacienione przez szpalery
drzew. Na szczęście trochę tego tu jest. Kilkanaście km przed Słupskiem stało
się – korby odbiły. Zgon. Stoczyłem się pierwszym zjazdem w las i pieprznąłem tak
rowerem, jak i swoimi zwłokami o glebę. Przez pół godziny leżąc i patrząc w
niebo na przesuwające się powoli chmury wracałem do świata żywych. Siły jakoś wróciły,
i nieśpiesznym tempem zacząłem turlać się dalej. Znowu mam ochotę na coś
niesłodkiego. Jednak w Słupsku ten temat olewam – czuję bliskość Morza i chcę
się nad nim jak najszybciej znaleźć. Zjem w Ustce. Przez pagórkowaty, całkiem
spory Słupsk tylko więc przelatuję robiąc jedną fotkę, losowego hotelu. Ustka:
17km! Tak informuje przydrożna tablica. To nie może się nie udać, to już się właściwie udało. To już tylko formalność. Musiałby mi meteoryt spaść na łeb żebym tam
nie dotarł. Tych kilkanaście ostatnich km to nieco ruchliwa krajówka, obsadzona
starymi, wielkimi topolami, i nie tylko. Taki wspaniały dąb też się trafił.
Jego kolega już niestety w słabszej formie. W oddali widzę podejrzanie
wyglądający las – ciągnący się równą linia na horyzoncie. Wiem z doświadczenia
że za takim podejrzanie wyglądającym, ciągnącym się równą linią na horyzoncie
lasem lubi występować Morze ;) Ale nie. To jeszcze nie ten las. Do tego lasu o
jakim myślę jeszcze kawałek. To że mi się udało ostatecznie i niepodważalnie
potwierdza wyłaniająca się za zakrętem tablica „Ustka”. Całkiem spore
miasteczko, jest nawet trochę blokowisk.
Chcę już, teraz, natychmiast, w tej chwili na plażę ale rozsądek bierze górę i
pierwsze co robię to obieram kurs na małą gastronomię. Na szybkości wciągam
hot-doga i frytki. Szybka fotka wielkiego domu wczasowego. Takiego dla starych,
bogatych ludzi. No i na plażę! Podjazd i zjazd alejką. Wyłaniająca się spośród
drzew niebieska tafla wody i pierwsze odgłosy falującej wody nie powodują już
co prawda takiego orgazmu jak podczas mojego pierwszego razu nad morze ale i
tak jest fajnie :) W zaroślach przebieram się w bardziej plażowy ubiór i
zatapiam stopy w chłodnym, a kawałek dalej, gdy kończy się cień – gorrrącym
piasku :) O tak, na ten gorący piasek właśnie czekałem, to jest dla mnie jedna
z ciekawszych rzeczy nad Morzem. No i samo Morze, które wydaje się żyć. Te
uderzające rytmicznie i podnoszące poziom wody, napędzane niewidzialną siłą
fale. Co ciekawe – jedna na ileś tam jest mocniejsza niż zwykle, tak mi się
przynajmniej wydawało. Dla mieszkańca Gdańska nie jest to nic niezwykłego ale
dla Krakusa już tak. Jest późne popołudnie. Na plaży spędzam dwie godziny,
spacerując wte i we wte, robiąc zdjęcia itp. itp. Pływać rzecz jasna nie umiem,
więc wodną aktywność ograniczyłem do wyjścia może ze 30m od brzegu ;) Tak że w przypływach
woda sięgała mi do pasa. Woda do pasa - jest to chyba mój życiowy rekord :D Najfajniejsze
zdjęcie jakie mi wyszło to to tytułowe. Nigdy nie płynąłem żaglowcem ale wydaje
mi się że żeglowanie ma z jazdą rowerem wiele wspólnego. Ta wolność, przygoda, wysiłek
fizyczny, ta słabość, kruchość, maleńkość i szacunek wobec sił Natury. Zbierać
zacząłem koło zachodu Słońca. Wciągam lodowy deser, lemoniadę, i jestem gotów.
Gotów do ośmej setki rzecz jasna :) Nie może być inaczej. Nie wiadomo kiedy
następny raz będę miał na liczniku 700km i taki zapas sił. Ogólny plan zakłada
dociągnięcie do 3miasta. Bardziej szczegółowy zaś – dotarcie tam wojewódzkimi
drogami na północy, przez Wicko. Coby nie wracać się nazad do Słupska. Ale to
jest zły pomysł. Ten drugi znaczy się – te wojewódzkie. Wiem że tą setkę muszę
zrobić jak najszybciej. Zaczyna się bowiem trzecia noc w trasie. Nie jestem
pewien czy jazda całej trzeciej nocy pod rząd w trasie jest dobrym pomysłem ale
wydaje mi się że nie. Póki co euforia, energia i moc jest potężna, ale wiem że
kryzys może nadejść bez ostrzeżenia, w każdej chwili. To trzeba to zrobić jak
najszybciej – cisnąć ile wlezie a jak odetnie to ile zostanie doturlać się siłą
woli. Po małym błądzeniu (kawałek off roadu też się trafił) znów jestem na
krajówce do Słupska. Odcinek ten mija błyskawicznie, tak że po chwili toczę się
już po brukach Słupskiej starówki. Jakieś tam chyba tankowanie na stacji
(energetyki + 7 daysy), kilka losowych fotek miasta (żeby nie było że mnie nie
było), sprint obwodnicą i namierzam krajową 6kę na Gdańsk. W skrócie i w
przybliżeniu: Wejherowo 80km, Gdynia 100km, Gdańsk 120km. Ja celuję raczej w tę
pierwszą pozycję. Braknie z 5km do 800, to się dokręci po mieście. Tak jak
pisałem – póki co moc, energia, adrenalina. W słuchawkach Kaszubska stacja
radiowa. Nic nie rozumiem :D Może dlatego nie chce mi się spać? Bo ciągle
zastanawiam się o czym oni śpiewają? Po drodze ciekawe widoczki, za które lubię
nocne przeloty krajówkami. Ponadgabaryty. Nocami się właśnie takie dziadostwo
wozi po głównych szosach. Dziś widziałem: kilka dłuuugich betonowych beleczek
(elementów mostów?) i dwie ośmiokołowe, portowe maszyny do przenoszenia
kontenerów. W Internetach znalazłem ich profesjonalną nazwę: „wozy bramowe”. Wszystko
to co do tej pory mnie tak sprawnie napędzało kończy się w okolicach Lęborka,
czyli w połowie drogi z tych 80km. Centrum Lęborka rzecz jasna nawet nie liznę, chcę to
jak najszybciej skończyć, mieć już te 800. Ostatnie km to senność i
halucynacje. Raz wyłapałem pobocze. Dużego skupienia wymaga utrzymanie w miarę
prostego toru jazdy. Mijał mnie radiowóz ale chyba nic nie zauważyli ;) Jeden z
ciekawszych omamów w karierze miał miejsce na małym podjeździe, hopce. Zza tej
hopki wyłaniała się łuna świateł wyjeżdżającego z naprzeciwka auta. I w tym
momencie zobaczyłem na środku, przed oczami wielki parasol :D Poza tym standardzik
– czyli sylwetki ludzi, które gdy tylko podjeżdżałem bliżej zamieniały się w to
czym naprawdę były. Czyli jakimś cieniem znaku drogowego, koszem na śmieci,
itp. itd. Raz też przebiegło mi przed kołami zwierzę, którego tak naprawdę nie było. W ogóle się tego nie bałem, nie pierwszy raz przecież. Sił też
jeszcze trochę było. Tylko ta senność. Można się niby zdrzemnąć, przystanków
pod dostatkiem ale ja już chcę to zakończyć. Chcę już mieć te 800, jak
najszybciej mieć to za sobą, i zamiast drzemać na ławce na przystanku autobusowym
spać sobie w wygodnym fotelu w pociągu. Na 15 minut zamknąć oczy na przystanku jednak
musiałem, bo bym wpadł do rowu. Szybki przegląd Internetów: pierwsza SKMka z
Wejcherowa kilka minut po czwartej. Chyba zdążę. Albo nie, nie zdążę. Jakiś
podjazd na sam koniec… Potem szzsszzybki zjazd, co w takim stanie bezpieczne
nie jest. Tablica Wejherowo. Ponad 790km. Na dworcu braknie z 3-4km. I tu miało
miejsce ciekawe zjawisko. Osiągnąłem stan w jakim jeszcze nigdy się nie
znajdowałem. Niby wszystko widziałem i słyszałem co się dzieje dookoła.
Działałem właściwie, sensownie i logicznie rozumowałem. Na zakrętach
zwalniałem, na czerwonych światłach stawałem, nawet wystawiałem rękę
sygnalizując skręt. Ale miałem wrażenie to nie ja jadę na tym rowerze, że ja w
tym nie uczestniczę. Że tylko stoję gdzieś obok i oglądam jakiś film. To było
niesamowite, pierwszy raz w życiu tak miałem. Dworzec zlokalizowany. Pociąg
odjeżdża lada chwila. Brakuje 3km. Części mózgu odpowiedzialne za logiczne
rozumowanie działają tym razem dobrze, i podpowiadają właściwą decyzję. Dokręcać. Nie
zakończyć z wynikiem 797km, do kurwy nędzy. To były najdłuższe 3km tej trasy, i jedne z najdłuższych 3km w całej karierze. Pętla
po tym samej uliczce, drugi objazd tego samego placyku i czwarty raz tamtego
parkingu.
(…)
799,97
799,98
799,99
800,00
To już. To już się stało. Można
kończyć :) Na razie jeszcze nie dociera do mnie czego dokonałem. Na razie
wpieprzam się kolejnego pociągu SKM. W śmiesznym okienku wewnątrz kupuję bilet
u konduktora. Głowa kilka razy sama mi opada a ja na 15-30 sek. usypiam. Mało
brakowało a przeoczyłbym właściwą stację. Wysiadam na stacji PRL. Bo taki wystrój ma
stacja SKM w tym mieście ;) Podróż w czasie dosłownie. Właściwy dworzec – Gdynia Główna wygląda zaś pięknie. Też PRL, ale odnowiony. Kupuję bilety na
Pendolino. Za stary jestem na turlanie się 10-12h TLK, nie mam siły na takie atrakcje. Przed
odjazdem robię jeszcze zakupy, w sklepiku o wystroju podobnym co stacja SKM ;) Pozwiedzałby
więcej tą Gdynię, statków poszukał, ale nie tym razem. Pakuję się do Pendolino
i w 5h 55minut przyjemnie i komfortowo teleportuję się z jednego końca Polski
na drugi. Sporą część tego teleportu rzecz jasna przespałem ;) W Krk chwilę po
12, w domu przed 13.
Kolejny krok, szczebel w drodze do 1000 pokonany :) I już wiem co jest moim największym problemem w tym momencie. Nie jest to ani forma (wytrzymałość), ani ból tyłka czy dłoni, czy jakiejkolwiek innej części ciała. Np. dolegliwości ze strony tyłka były ZEROWE! A jeżdżę bez pampersa :) Dłonie - coś tam od czasu do czasu pobolało ale szosowy baran jest kierownicą tak genialną że zawsze da się jakoś tak chwycić, żeby nie bolało. Problemem jest to czym do tej pory kompletnie się nie przejmowałem - czyli tempo. Jeżdżę po prostu za wolno. Na te 800 potrzebowałem niemal 3 dni i 3 nocy. 3 doby bez 3 godzin. A nie wiem ile można tak oszukiwać organizm 15-20 minutowymi drzemkami. Ile można tak sztucznie przedłużać czas czuwania? Boję się tej trzeciej nocy jakiejś niespodziewanej reakcji organizmu. Że w którymś momencie usnę bez żadnego ostrzeżenia, bez jednego ziewnięcia. A 4 dzień jazdy to już nie wiem jakby to się skończyło... Po prostu jeśli chcę kiedyś przejechać 1000 muszę zacząć jeździć szybciej, sprawniej, i mniej czasu marnować na odpoczynki. Tylko że nie bardzo wiem jak się do tego zmusić, bo lubię jeździć tak jak teraz.
Żeby nie było - trasa oczywiście udana :) To jest coś czym żył będę przez następne miesiące. Myślę że tytuł dobrałem adekwatny, bo dla mnie to już nie jest przygoda, to jest lot w kosmos :)
7.30 (sb) - ~13.10 (wt)
AVS 18,9
(to 11km dodane do 800 to jest powrót z Krk Głównego do domu, zawsze to dopisuję)
Nowe gminy: 25
Kujawsko-Pomorskie: 5
Sicienko
Koronowo
Gostycyn
Tuchola
Kęsowo
Pomorskie: 20
Chojnice - obszar miejski
Chojnice - teren wiejski
Konarzyny
Lipnica
Bytów
Czarna Dąbrówka
Dębnica Kaszubska
Słupsk - obszar miejski
Słupsk - teren wiejski
Ustka - obszar miejski
Ustka - teren miejski
Damnica
Potęgowo
Nowa Wieś Lęborska
Lębork
Łęczyce
Luzino
Wejherowo - obszar miejski
Wejherowo - teren wiejski
Gdynia
Kategoria Powrót pociągiem, > km 800-∞, ^ UP 6000-∞m, ! Wycieczka Sezonu 2019