Wiedeń :)
d a n e w y j a z d u
608.64 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:5500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/19ebZXhdodRtk6Qq7
Wjaśnienie dlaczego wyszło mi 600km a nie 400:
Krk - Wiedeń (+błądzenie) 460km
zwiedzanie 40km
pociąg Wiedeń - Bratysława
Bratysława kilka km
pociąg Bratysława - Żylina (spóźniony)
pociąg Żylina - Skalite
Skalite - Zwardoń 10km
pociąg Zwardoń - Pszczyna
Pszczyna - Krk 90km
To jest jedna całość, miałem max 30min drzemki.
Po bardzo dobrym maju (deszczowym maju) – 1500km, rekordowym
czerwcu (2440km) i mocarnej pierwszej połowie roku (8k) przyszedł nijaki
lipiec. Jakaś tam przejażdżka do Opola, potem deszczowy weekend na warsztacie.
Po dwóch dekadach miesiąca na liczniku żenujące 400 km. Czas to zmienić, pora
odbić się od dna!!!
Wiedeń, Budapeszt, Praga, Bratysława… W kolejności od
najbardziej niesamowitego. Właśnie mi się przypomniały. Zagraniczne cele na ten
sezon, czas najwyższy się za nie zabrać. Od czego by tu zacząć? Odpowiednio
400+, 400+, 500+, 400+ km. Ostatnio otwarta została pewna furtka. A właściwie
to wypie*dolona z hukiem wielka brama. Mianowicie. Pierwszy raz wracałem z
zagranicy pociągiem. Dokładnie to ze Słowackich
Koszyc. To była jakaś taka moja
wielka obawa, strach, który należało przełamać. ZERO PROBLEMÓW było z tym
powrotem. Ok, obawa przełamana. Do tego potrzeba odbicia się od dna,
wkurwienie na słaby miesiąc, 100% regeneracja i nadmiar sił który trzeba w
jakiś sposób wyładować. Lecimy z Wiedniem ;) A jak się uda to i Bratysława
wpadnie. Do Wiednia drogi są dwie:
- Przez Słowację, niecałe 400, ale po górach.
- Przez Czechy, 400 z hakiem, po pagórkach.
Jako że wiedziałem że z tych 400 raczej 500 się zrobi
wybrałem pierwszą opcję. Plan powrotny zakładał po zwiedzaniu Wiednia
dociągnięcie do Bratysławy (kilkadziesiąt km) i stamtąd powrót pociągiem:
Bratysława → Żylina, Żylina → Zwardoń, Zwardoń → Kato, Kato → Krk. Wg planu 4
pociągi. Czy się uda? Jak widać po kilometrażu – nie udało się ;) Ale po kolei:
Nie najgorzej (niecałe 7h) wyspany, sobotnim, lekko
pochmurnym, ciepłym rankiem wyruszam na podbój Europy. A raczej EUROPY :) Na
pon. wzięty urlop, więc czasu a czasu. Wypoczęte niejeżdżeniem nogi lekko kręcą
i sprawnie łykam kolejne km. Skawinka, Zator i na Andrychów. Nie bardzo wiem co
napisać więcej o tym pierwszym kilkudziesięcio-km odcinku, który znam na
pamięć.
Wypogadzające się niebo, rosnący skwar, podekscytowanie i rzecz jasna lekki
strach rozpoczynającej się właśnie kolejnej wielkiej przygody :) No ok,
coś tam się znajdzie ciekawego, nawet i po drodze do Andrychowa:
- Przygotowania do
Bożego Narodzenia – przezorny zawsze
ubezpieczony.
-
Charakterystyczny przystanek. Zawsze robię tu zdjęcie
gdy jadę na Czechy. Dziś z tą jednak odmianą że paluch pokazuje nie „dobre
rano” a „
guten tag” :)
- W
Andrychowie rzecz bardzo przydatna a rzadko spotykana –
kranik z wodą. Można zmyć z siebie część brudu przed nałożeniem kolejnej
warstwy kremu z filtrem. Zamiast kłaść krem na poprzednią warstwę, z wklejonym
pyłem, piachem i małymi muszkami ;)
Z Andrychowa krajówką na Kęty. Z Kęt (Kętów?) bokami przez
Kozy, największą wieś w Polsce (niemal 13tys. mieszk.!). Po drodze przyjemny
leśny odcinek, z wypasioną
kapliczką po drodze przy której zawsze zatrzymuję się na
odpoczynek. I pierwszy
dobry omen że się uda :) Tam gdzie kiedyś przybył Jan
III Sobieski z odsieczą, tam teraz przybywam ja, z rowerem. A raczej na rowerze
:) Stolicę Podbeskidzia, B-B przelatuję tranzytem – nie ma czasu na jakieś
ryneczki, ławeczki i inne zwiedzania. Robię tylko zakupy i czem prędzej
wylatuję na Cieszyn, drogami
nie zawsze nadającymi się na szosówkę. Upał
wzrasta coraz bardziej, zachmurzenie na górami
takoż. Na szczęście przez te
góry nie będę jechał. Droga (stara krajówka) na Cieszyn jest mocno pagórkowata
i wyeksponowana na słoneczny żar, drzew brak. Dłuższą chwilę umieram więc sobie
na przystanku. Z miasteczek po drodze –
Skoczów. O wojennych wydarzeniach z
tego miejsca przypomina powiewająca tu chyba zawsze Polska flaga. Droga
przeplata się z idącą równolegle ekspresówką, wiodąc raz jedną, raz drugą jej
stroną. Na południu ciągle majaczą wysokie szczyty Beskidu Śląskiego a potem i
Śląsko-Morawskiego. Jak już pisałem przez takie góry dziś jechał nie będę, co
nie oznacza bynajmniej że będzie płasko. Bo nie będzie. Hopki, zmarszczki,
wzgórza i wyżyny towarzyszyć mi będą od Andrychowa, przez całe Czechy, prawie
do Wiednia. Drugi
dobry znak i jest Cieszyn. Miasto tak zabytkowe że bruków to
tu chyba jest więcej niż asfaltu. Jadę na szosówce więc taka nawierzchnia nie
jest szczytem moich marzeń. Granicę przekraczam ok. godz. 17. Teraz to się
zacznie :) Ahoj Przygodo! Czeski Cieszyn zwiedzam tylko przejazdem, czytając
śmieszne napisy i inne szyldy ;) Póki co nawigacja jest prosta – drogą number
648 na Frydek-Mistek. Drugi raz umieram na przystanku – tym zaprzęgam do
działania adekwatne do stopnia zmęczenia środki – Level Upa z
kosmicznymi
dawkami spotykanych w energetykach substancji. Prawdziwy Mocarz. No dosłownie,
działa to jak sok z gumijagód, momentalnie stawia człowieka na nogi :) Z nowymi
siłami ruszam dalej, przez kolejne wioski i miasteczka coraz śmielej
zapuszczając się w ciekawą Czeską krainę. Jest i Frydek-Mistek. Miasto
(po)przemysłowe, jak całe zresztą okolice Ostravy. Kopalnie, opuszczone fabryki
itp. Nadłożyłem tu lekko drogi – skręciłem na Stare Mesto. Myślałem że to jakaś
starówka, rynek, centrum Frydka a to tymczasem miejscowość o takiej nazwie… W
zamian za to odpocząłem nad ładnym
zalewem. Myślałem nawet czy się w tej
wodzie nie ochłodzić (jacyś tam ludzie się pluskali) a czysta to ta woda nie
była (glony)… A dolegliwości dermatologiczne to ostatnia rzecz jaka mi jest w
trasie potrzebna. Już wolę być brudny niż swędzący. Od Frydka do Jicina
będą jechał bocznymi drogami idącymi równolegle i przeplatającymi się z
autostradą. Jest już wieczór (pierwszy wieczór), robi się więc i przyjemnie
chłodno. Za wyjątkiem małego błądzonka w Priborze sprawnie i szybko będę tymi
dróżkami nawigował. Jeśli sugerować by się w 100% znakami to kilkaset metrów
przejechałem
autostradą ;) Ale to był po prostu remont i jedna jezdnia w obie
strony z ograniczeniem do kilkudziesięciu na godz., nie dało się tego nijak
ominąć. W międzyczasie odkrywam że zgubiłem kluczyki do zapięcia… Miałem taki
mały, zgrabny łańcuszek Abusa, którym przypinam rower gdy muszę na 3 min
wejść do większego sklepu. No to mam teraz mały zgrabny łańcuszek Abusa
bez kluczyków. Super. Tzn. kluczyki były dwa, i zawsze woziłem dwa (jakby się
jeden złamał), spięte ze sobą… Głupota. Tzn. trzeba było wozić dwa ale mieć je
osobno. Kiedyś to się zemści, jak zgubię portfel - bo pieniądze, kartę i
dokumenty też wożę wszystko w jednym miejscu… Jak zgubię to zostanę bez
niczego. Muszę to zmienić i mieć trochę pieniędzy pokitrane gdzieś w sakwie i w
kieszeniach spodni albo coś. (Minęły 3 tyg. od trasy… dalej nic z tym nie
zrobiłem). Taka jednak drobnostka nie jest w stanie zepsuć radości z trasy. W
Jicinie już noc. W ostatniej chwili robię zakupy na
stacji – zamykają o 22. Ot
całe Czechy (Słowacja podobnie). W Polsce ciężko znaleźć stację dużej sieci
która by nie była 24/7. Na rynku ładnie podświetlany
zegar i zgiełk nocnego
życia, więc z drugiej strony nie taka znowu dziura. Od Jicina ładnych kilkadziesiąt
km to odcinek który nazywam zwyczajowo „odcinkiem trudnym nawigacyjnie”. Tzn.
drogi inne niż dwu/trzy cyfrowe, do tego w środku nocy. Trzeba uważać na każdej
krzyżówce, każdym rozstaju. Minuta zaoszczędzona na sprawdzeniu GPSa może się
zemścić 20ma minutami jazdy z powrotem ;) W tej ciemnej bezkresnej pustyni
Czeskiego interioru ( ;) ) wyróżnić mogę następujące punkty orientacyjne:
-
Hustopece nad Becvou - jakieś
wesele + kolejny
ZNAK! Kompletnie tego nie planowałem, wziąłem pierwsze lepsze
wafelki z regału a tu znowu ten cholerny Wiedeń :D
-
Bystrice pod Hostynem – dziwny pomnik, i jeszcze
dziwniejsze czeskie piosenki imprezującej młodzieży ;)
-
Holesov – ładna fontanna i ładny rynek.
I tak minęła ta noc (pierwsza
noc) w trasie. Tak, czyli szybko, lekko i przyjemnie, zero problemów z
sennością. Ogólnie zero kryzysów, sama radość z trasy, jechało się lepiej
niż za dnia. Wschód Słońca w Hulinie.
Malowniczy, podobnie jak i tego typu dekoracje – doniczki z kwiatkami na mostkach… W Czeskich, Słowackich i Węgierskich
miasteczkach można takie spotkać. W Polsce dla zabawy wrzucili by te doniczki
do rzeki… Ogólnie poziom wandalizmu jest w tych krajach o wiele niższy
niż w Polsce. Widać to po przystankach autobusowych i wszelkiej innej
małej architekturze, koszach na śmieci, znakach, ławkach… Wiele z tego typu
rzeczy jest tam zniszczona zębem czasu, po prostu zużyta ze starości a nie
zdewastowana.
Kromeryż. To już sporo większe miasto. Z ciekawostek: nawet toy-toye są tu ładniejsze niż w PL – dla mężczyzn zielony, dla kobiet różowy :)
Da się? Da się. Poza tym któraś tam z kolei
kolumna z figurą świętego – w
Czechach tego cała masa. Zegar natomiast
nietypowy – minutnik jest pod spodem,
osobno. Dalsza część trasy to tężejący znowu upał, stromiejące podjazdy w
ostrym Słońcu, problemy ze znalezieniem otwartego sklepu, majaczące gdzieś na
horyzoncie
ciemne chmury. Generalnie narastający coraz bardziej kryzys. Picie
się skończyło. Z jedzenia mam galaretki jeszcze z Biedronki ale na samą
myśl o nich chce mi się wymiotować. Za słodko, od doby nie licząc kilku bułek
jem i piję same słodkie rzeczy. Wmuszam w siebie jednak kilka tych galaretek,
żeby do końca mnie nie odcięło. W końcu jest.
O A Z A. Tzn. stacja z barem. Mało
tego: otwarta stacja z barem! Otwarta stacja z otwartym barem!!! Bo w Czechach to wcale nie takie oczywiste.
Zamawiam pierwszą lepszą pozycję z menu. Nie wiem co to jest, okaże się. Wiem
tylko że „hranulky” to frytki a „czaj” - herbata. No i jest. Wygląda jak jakaś
ryba w panierce ale to „
zasmażany syr”. Bardzo dobre, i co najważniejsze –
NIE SŁODKIE. Herbata też rzecz jasna bez cukru. Kupuję jeszcze bułki z czymśtam
(niesłodkie) na drogę i jestem w stanie jechać dalej. Przynajmniej tak mi się
wydaje. Poooodjazd. Nie, nie jestem w stanie jechać. Jest lipa. W przenośni,
jak i dosłownie. Dosłownie bo
drzewo w cieniu którego kładę swoje zwłoki to
rzeczywiście jest lipa. Cóż za zbieg okoliczności. Po 1,5h jedzenia, drzemania,
przywracania właściwej temperatury ciała jestem wreszcie zdolny do jazdy.
Postaram się nie popełnić drugi raz tego błędu – nie jeść za mało, nie
jeść za słodko. To że jadę dalej nie oznacza bynajmniej że jest lekko – bo
nie jest. Pagórki i pełna lampa – zero drzew przy drodze, same pola uprawne.
Każdy natrafiający się raz na sto lat świetlnych zagajnik przeznaczam na chwilę
przerwy. Chmury które widziałem już rano teraz
widzę jeszcze bardziej. Jest
koło południa, gdy docieram do
Kyjova. Idealna godzina na dotarcie do miasta.
Bo zdążyłem tylko coś kupić na stacji i rozpętała się burza.
Skitrałem się w
podcieniu jakiegoś sklepu i z 45 minut czekałem aż przejdzie. Po czym ruszyłem
dalej, w kierunku Polski. Dokładnie tak :) Skręciłem w drogę 422 ale w złym
kierunku, wskutek czego nadłożyłem 13*2=26km. Skorygować się tego w żaden
sposób nie dało, trzeba było zawracać po śladzie. Ależ się wtedy wkurwiłem.
Może nie będę opisywałem tego co tam się działo, tylko przeskoczmy kawałek
dalej z relacją, jak już mi przeszło. Plus tego taki że bardzo zdenerwowany
człowiek ma bardzo dużo siły. A więc po 2h jestem dokładnie w tym samym miejscu
co byłem, w Kyjovie. Po burzy przez pewien czas było pochmurno i przyjemnie
chłodno, ale to oczywiście stan przejściowy, bo Słońce znów zaczyna operować. W
Hovoranach pomnik
Krecika, winogron (?) i studnia, z której pomocą zmywam z
siebie część brudu (przed kolejną warstwą kremu z filtrem).
Cejc to z
kolei kilka km nieprzyjemnej, brukowej nawierzchni. Emocje rosną, od
austriackiej granicy dzieli mnie już tylko ~30km. W
Cejkoviach próbuję kupić
lody ale mi się to nie udaje, nie rozumiem co Pani do mnie mówi. Za dużo opcji,
smaków było do wyboru, muszę poszukać czegoś z prostszym menu. W Podivinie nie
tylko udało mi się kupić lody ale i drugi w trasie niesłodki, ciepły posiłek :)
Jest bar.
Bar dla bikerów. Niekoniecznie takich jak ja, ale mnie też obsłużyli
;) Wybrałem na chybił trafił, i wylosowałem jakieś mięso. W sosie, z żurawiną i
czymś co w Polsce nazywa się „pyzy”, tylko że większe, pokrojone w kromki, i
lepsze. Ale byłem tak zmęczony i głodny że podejrzewam że bez znaczenia co bym
wybrał to i tak by było dobre. Ostatnie miasteczko na Czeskiej ziemi to
Valtice. Jakiś tam rynek z jakąś tam kolumną, standard. Nie zwracam na to
już większej uwagi bo od Austrii dzielą mnie pojedyncze km. Z tyłu nadciąga
kolejna
burza ale ani myślę tu czekać. Ja chcę do Wiednia! Wciągam stromy
podjazd za miastem, lada chwila powinna być granica. Dziwi brak tablic, często
takie są - że za 3, czy za 1km będzie takie a takie państwo i unijne gwiazdki
dokoła. Tu nie ma nic co by świadczyło że za chwilę zacznie się inny kraj. W
końcu jest! Odnajduję opuszczone, zdezelowane
przejście graniczne. Jednak to że
mi się udało, że to dzieje się naprawdę, dociera do mnie kawałek dalej, gdy
mijam wielką
tablicę z austriacką flagą. Radości nie było końca :) Jeszcze kilka lat temu w najfajniejszych snach nie udało mi się dotrzeć do Austrii, dziś docieram tu nie w śnie, a na jawie :) Mając w
nosie nadciągające burzowe chmury ładną chwilę poświęciłem na zrobienie fajnej
fotki. W końcu nie codziennie dociera się na rowerze z Krakowa do Austrii ;)
Gdy już nacieszyłem się tą chwilą ruszam dalej. Jest mocno w dół. Szybko
zlatuję więc do pierwszej miejscowości. Schrattenberg. Budownictwo bardzo
oryginalne. Pełno małych, malutkich, czasem wręcz
mikroskopijnych (jedne drzwi
+ jedno okienko), przyklejonych do siebie domków. Często rozdzielonych
schodkami… prowadzącymi na ogródek na dachu O.o Za miastem krajobraz podobny co
w Czechach, czyli bezkres
pól uprawnych wyściełających pagórkowaty teren. Z tą
jednak różnicą że tu królują sady (
winnice?) oraz słoneczniki. Sięgające po
horyzont pola żółto-czarnych
kwiatów. Burza została gdzieś w tyle, przede mną
niebo ciemniejące tylko z powodu zbliżającej się nocy. Drugiej nocy. Za
jasności zdobędę jeszcze Hernrnrncośtamcośtam oraz
Poysdorf. W tym drugim
podobna co w Czechach kolumna (tylko bardziej zdobiona) oraz widok przy którym
serce mocniej zabiło –
pierwszy drogowskaz na Wiedeń!!! Co prawda tą drogą
(autostradą) tam nie pojadę, ale pierwszy drogowskaz jest. Ja pojadę drogą
nr 7, czyli chyba jakiś odpowiednik polskiej krajówki. Po austriackich, gładkich
asfaltach sypie się naprawdę pięknie ;) Zacząłem się tylko zastanawiać czy te
idące równolegle po obu stronach drogi asfaltowe alejki to nie są czasem
ścieżki rowerowe? Nie są one jednak w żaden sposób oznaczone. Kawałek taką
dróżką przejechałem ale szybko porzuciłem ten plan – są mniej gładkie i trochę
zapiaszczone. Może to po prostu drogi dojazdowe do pól uprawnych. Wszędzie
wokół widać niemiecką (w tym przypadku austriacką) solidność. Znaki drogowe
mają taką ramę z rur że największa wichura ich nie ruszy. Asfalty – już
wspominałem. Do tego np. ronda są często betonowe, betonowa była też autostrada
nad którą przejeżdżałem. Linia energetyczna – w nocy cała miga czerwonymi
lampkami. No właśnie, jest już noc. Gwieździsta, dość ciepła i przyjemna.
Wiatr ustał, za to od wieczora towarzyszy mi niesamowity koncert – świerszczy,
koników polnych (?). Wiadomo o co chodzi. Ale moc i euforia jakoś się kończy i
zaczyna się kryzys. Senny kryzys. I tu mały zgrzyt – jadę chwilowo przez
odludny teren i nie ma żadnego przystanku, żadnej ławeczki. Aż sobie na jednym
podjeździe usiadłem na asfalcie, wciągnąłem energetyka i zamknąłem na chwilę
oczy. Trochę lepiej. Na jakiś, nie za długi czas, wystarczy. Oby do ławeczki.
Tej jednak ani widu ani słychu. Tak że w końcu zapomniałem że chce mi się spać,
i przestało mi się chcieć spać. Z większych miasteczek Mistelbach, poza
tym ileś tam cośtam-dorfów. Odnoszę wrażenie że połowa miejscowości tutaj
kończy się na -dorf, ¼ na -berg a reszta inaczej :D Nie bardzo pamiętam ten
fragment trasy, wszystko zlewało mi się już w jedną całość. Same -dorfy,
-bergi, a Wiednia jak nie było tak nie ma. W końcu senność łapie mnie na dobre
i z pół godzinki z przerwami drzemię na ławeczce na przedwiedeńskich
przedmieściach. A tak wygląda
austriacki przystanek :D Brakuje tylko jakuzzi i
łóżka wodnego :D Pół godziny takiego kimania i energia wraca, ze zdwojoną siłą. Ileś skrzyżowań i rond
(betonowych rond) dalej wreszcie JEST.
W I E N. No tu to już w ogóle mi się
spać nie chciało ;) 3 w nocy. Czyli idealnie. Pozwiedzam sobie to wielkie
miasto trochę nocą, a trochę za dnia. Prosta jak drut droga opada w dół, na
horyzoncie majaczą migające na czerwono światła, zapewne drapacze chmur. Mijam
kolejne skrzyżowania, kolejne wielkie (większe niż w Krk ;) ) gmachy coraz
bardziej ekscytując się tym co się właśnie dzieje. A dzieje się to, że to o
czym jeszcze kilka lat temu mogłem tylko poczytać i pomarzyć. Dziś sam takie
coś jeżdżę i sam mogę o tym pisać :) Ileś skrzyżowań, gmachów i nic mi
niemówiących niemieckich szyldów dalej docieram do mostu, którym przekraczam
Dunaj. A raczej jedną z jego odnóg. Potem kawałek bulwarem, i drugim mostem do
starej (chyba) części miasta. Tak właściwie to nie wiem gdzie jechać, nie wiem
co ze sobą zrobić. Wszystko takie wielkie, takie ciekawe, takie inne.
Wymyśliłem: zwiedzając po drodze będę kierował się w stronę dworca. Dworca. HAUPTBAHNHOF
znaczy się. Tam obczaję temat powrotu pociągiem, kupię bilety i pozostały do
odjazdu czas poświęcę na zwiedzenie. Od jakiegoś czasu wiem już bowiem że nie
będę miał sił ani chęci kręcić kilkadziesiąt km do Bratysławy. Podjadę tam
pociągiem, zwiększając tym samym ich ilość potrzebnych do powrotu do pięciu ;)
Budzi to pewne moje obawy. Na razie staram się tym nie przejmować, zwiedzam
sobie. Nie ukrywam że najbardziej kuszą mnie drapacze chmur. Te migające gdzie
wysoko czerwone lampki działają na wyobraźnię. Na zdjęciach oczywiście nic nie
widać. Jakiś tam jeden
wieżowiec zaliczyłem. Minąłem dworzec, całkiem spory.
Ale to nie ten. To nie HAUPTBAHNHOF. HAUPTBAHNHOF jest widocznie jeszcze
większy. Dwie ciekawostki które na razie zwróciły moją uwagę:
- budki
telefoniczne O.o Jest ich dużo, na monety, Eurasy.
Ale pewnie nikt nie używa – jak wszedłem do jednej do głowy przykleiła mi się
pajęczyna ;)
- ścieżki
rowerowe. O tak. To
jest prawdziwa ciekawostka Wiednia. Wąskie i jednokierunkowe. Ale to można zrozumieć.
To nie jest zbudowana pod wojnie od zera Warszawa, gdzie ulica od budynku do
budynku ma 100m szerokości. To jest zabytkowe miasto i tu jest tylko 50m ;) A i
tak wszystko udało im się tu upchać: jezdnię, torowisko tramwajowe, zejście do
stacji metra, chodniki, pas zieleni z pięknymi platanami i rabatkami z
instalacja zraszającą (umyłem się trochę ;) ) dodatkową uliczkę z
miejscami parkingowymi i właśnie ścieżki rowerowe. Wąskie, jednokierunkowe ale
idealnie gładkie, perfekcyjnie oznakowane, łagodnie wyprofilowane zakręty,
zachowana skrajnia wobec wszystkiego, najmniejszy listek platanu nie muśnie
głowy. Pustymi (noc) jezdniami ciśnie się pięknie ale nieco wolniej, ścieżkami,
też fajnie. Tą sielankę zwiedzania przerywa kontrola Polizai. Tzn. miłej (i ładnej, Austriaczki nie są brzydkie) Pani Policjantce coś nie pasuje. Już myślałem że
brak dzwonka, zdjęty kask albo co gorsza moja jazda po jezdni. Po chwili
dogadaliśmy się po ang.: „It’s too bright!”. Znaczy się Walle za mocno mryga
diodami :DDD Przełączyłem na tryb stały i było OK. Uff :) To chyba najlepsza
rekomendacja tej lampki – świeci tak mocno że aż za mocno. Ileś
pomników,
przecznic i drrrogich samochodów dalej wreszcie jest. HAUPTBAHNHOF. No naprawdę
spory – pociąg odjeżdża stąd średnio co jedną minutę ;) Dłuższe dłubanie w
telefonie i już wiem, już wszystko wiem. Pociagi do Bratysławy oczywiście
jeżdżą. Początkowo trochę przeraziło mnie że do Bratysławy Hlavnej Stanicy
(Głównej) są po 2-3 przesiadki. Ale chwilę później już wszystko obczaiłem – wystarczy
mi pociąg do Bratysławy Petrzałki (taka stacja). Z Petrzałki do głównej stacji
jest raptem kilka km i godzina czasu, przeturlam się na rowerze przy okazji
zwiedzając coś niecoś. Bez problemu kupuję bilet na REX (Regional Express),
odjazd 9.45. Tak mi wyszło, że to musi być ten pociąg jeśli chcę zdążyć na
wtorek do pracy (jest poniedziałek rano). Mam więc niecałe 4h na zwiedzanie.
Mało, ale co zrobić. Wyznaczyłem sobie 3 cele must-see, w kolejności od
najważniejszego:
1. Opera Wiedeńska
2. 250m wieżowiec, najwyższy w Wiedniu i całej Austrii
3. Dunaj (w nocy niewiela było widać)
+ co się trafi po drodze
Jadę więc w poszukiwaniu Opery.
Po drodzę zwraca jednak mą uwagę co innego – wystająca zza budynków wysoka i
smukła wieża. Coś jakby minaret? Po objechaniu dookoła okazuje się jednak że to
świątynia Chrześcijańska. Oprócz tych wież (dwie były) wyróżniają ją
rozmiary,
i wielka fontanna obsadzona palmami O.o Wielkie
gmachy, monumentalne pomniki,
nowoczesne biurowce – nie zliczę ile tego było. Więc zamiast tego może jeszcze
trochę o niemieckiej (w tym przypadku austriackiej) solidności: oprócz tego perfekcyjnego
zagospodarowania przestrzeni miejskiej perfekcyjna jest też jej
jakość wykonania. Dosłownie, ma się wrażenie że przed położeniem
każdej najmniejszej kosteczki bruku, najmniejszej płytki chodnikowej robotnik
przez 5 minut myślał jak ją położyć żeby było dobrze. Tak to wszystko idealnie
do siebie pasuje i jest tak trwałe. Przykład pierwszy z brzegu – jakiś remont,
deski położyli. A ich brzegi
wyrównali asfaltem żeby ktoś się przypadkiem nie
potknął. Kawałek dalej inny remont, zdjęcia nie zrobiłem, ale aby nie uszkodzić
pni drzew otoczyli jest drewnianymi koferdamami, kuferkami. W Polsce by
obłożyli kilkoma dechami i drutem powiązali. Na takich właśnie rozkminkach mija
mi zwiedzanie Wiednia. Jakie to wszystko wielkie i jak solidnie zrobione. Mijam
inną (wielką, a jakże)
fontannę i wreszcie jest – Opera Wiedeńska. Nie bardzo
jest jak zrobić dobre ujęcie, a i też nie chciało mi się za bardzo szukać –
inne cuda czekają. Więc takie tylko wyszło, „żeby nie było, że mnie nie było”.
Opera zaliczona. Dwa pozostałe cele – wieżowiec i Dunaj – są koło siebie, tzn.
biurowiec jest zaraz na drugim brzegu rzeki. Już go widzę
w oddali. Najpierw
jadę ścieżkami a potem mi się znudziło i na wielki (2x3 pasy) most wlatuję
jezdnią. Widok z przejazdu tym mostem zapiera dech w piersiach. Zdjęcia nie
zrobiłem (nie będę stawał na dwupasmowej drodze) ale w necie znalazłem.
Normalnie jakbym do Nowego Jorku wjeżdżał :D Wieżowiec jak i całe to centrum
biznesowe robi
wrażenie. Mógłbym cały dzień jeździć w te i we wte i oglądać te
cuda ale trzeba wracać na pociąg. W drugą stronę jadę mostem tak jak się
powinno jechać – pod jezdnią są chodniki i ścieżki rowerowe (+ linia metra).
Opera,
wieżowiec, Dunaj też zaliczony. Po drodze na dworzec jeszcze raz
fontanna, tym razem z
tęczą i ta wielka pomniko-obelisko-kolumna. Kupuję
jeszcze precle na drogę – ceny takie same jak w Polsce. Tylko że waluta inna ;)
Zamiast 1zł - 1Eur ;) Pociąg przyjeżdża rzecz jasna punktualnie ale wcale nie okazuje się być żadnym
ekspresem tylko odpowiednikiem nowoczesnych polskich
Regio. Miejsce siedzące –
na schodach. Ale to akurat najmniej ważne. Ważne że jedzie i że powoli
przybliża mnie do Krakowa, że powoli wracam do domu. W Bratysławie do przejechania
mam kilka km, ze stacji na dworzec główny. Niby wszystko fajnie, przejeżdżam
przez słynny most, w oddali
Zamek Bratysławski. Są wysokie wieżowce i jakieś
tam zabytkowe centrum. Ale widać jednak tą Słowacką biedę – przy wejściu do
nowoczesnego biurowca jest przejście dla pieszych. A przy tym przejściu
sygnalizator postawiony chyba jeszcze za poprzedniego ustroju – sama rdza, gdzieniegdzie placek lakieru. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo lubię
zaściankowo-górsko-zadupiaste Słowackie klimaty. Takie tylko luźne
spostrzeżenie, myślałem że ta bieda jest wszędzie wokół a stolicę mają
odpicowaną. Okazuje się że nie. Po drugiej stronie Dunaju jeszcze kilka
uliczek, zwracający uwagę budynek w kształcie
odwróconej piramidy i jestem na
Hlavnej Stanicy. Spostrzeżenia podobne co przed chwilą,
dworzec klasy Rzeszowa Głównego, ale jak mówiłem, nie przeszkadza a ciekawi mnie taka egzotyka. Drugi
pociąg, do Żyliny (tzn. Koszyc, ale ja wysiadam w Żylinie) to Słowacki
odpowiednik polskich międzymiastowych TLK/IC. Coś pomiędzy, jeśli chodzi o
standard. Wagony stare ale wyremontowane i z klimatyzacją. No i jest ich tyle
że ciężko zliczyć – miejsca mnóstwo. Jedynym zgrzytem jest tu 9-min opóźnienie
z jakim ten pociąg startuje. A na następną przesiadkę mam pojedyncze minuty.
Jeśli jest skomunikowany to nie problem, poczeka. A jeśli nie to… ;)
No właśnie. Nie poczekał. I cały misterny plan
w pizdu :D Drugi wkurw mnie złapał acz sporo mniejszy niż ten gdy nadłożyłem
26km. Wertując w telefonie słowackie strony szukam alternatywy. Biorę pod uwagę
najróżniejsze opcje, w tym nawet powrót do Krakowa na gumowych kołach z Żyliny. W końcu
wychodzi mi tak: pojadę następnym, za godzinę, nie do Zwardonia a do Skalitego,
to zaraz pod granicą. Stamtąd kilka km na rowerze do Zwardonia. Ze Zwardonia
Regio do Kato, ew. Pszczyny, jeszcze się zobaczy, i końcówka do Krk na rowerze.
W każdym razie na ostatni pociąg z Kato do Krk się nie załapię – odjeżdża 15min
po przyjeździe tego ze Zwardonia. Wdrażam plan B. Wsiadam do następnego vlaku,
w stronę polskiej granicy. Wagonowy zdezelowany złom. Ale to nie jest ważne,
ważne że jedzie i że jestem coraz bliżej Krakowa. I że w
toalecie jest schemat
instalacji wodnej. Już wiem ile litrów wody zabierane jest do spłukiwania
kibla. Tzn. ile było by zabierane, gdyby ta instalacja działała ;) W każdym
razie docieram do
Skalitego. Stąd kilka km i 40min do odjazdu ze Zwardonia.
Sprawdzając dokładnie na GPSie okazuję się że te „kilka km” to 9km, w tym
stromy podjazd. Czyli już tak wesoło nie jest. Daję z siebie wszystko co
najlepsze, cisnąc pod górę z palącymi udami, i zdążam, 4 minuty przed odjazdem.
W Regio o nieco wyższym niż słowackim standardzie podejmuję decyzję że jadę do
Pszczyny. Z Pszczyny jak i Kato tyle samo do domu - ~90km. W w Pszczynie będę
40min wcześniej + nie będę musiał się przebijać przez aglomerację GOPu. (+
nie wpadnę na pomysł zwiedzania Katowic). Tak też robię. Wysiadam w
Pszczynie,
i wypoczęty po pół dnia w pociągach ruszam do domu. Tzn. bardziej wypoczęty niż
gdybym te pół dnia spędził na rowerze. W każdym razie ta ostatnia, szósta, nadprogramowa setka weszła nadspodziewanie lekko. Może to siedzenie na dupie w
pociągach, może bliskość domu, może przebyta właśnie niesamowita przygoda tak
dodawały sił. W Brzeszczach wahałem się czy jechać na Oświęcim czy na Polankę.
Droga podobna. Przypomniało mi się że ta druga opcja jest pagórkowata i już nie
miałem wątpliwości z wyborem. Podjazdów mi już na dziś wystarczy ;) Drugim
plusem jazdy na Oświęcim był Shell i dwie
zapiekanki tam wciągnięte. Jak kiedyś
pisałem – spośród tych odgrzewanych stacyjnych te z Shella są bezkonkurencyjne.
Droga zaczęła dłużyć się dopiero przed Skawiną – ale tam zawsze tak mam.
Czerwone światła kominów elektrowni wydają się nie przybliżać w ogóle. W końcu
jest Skawina, jest i deszcz. Największe uderzenie przeczekuję na przystanku,
gdy słabnie jadę dalej. Potem jeszcze raz lunęło w Kobierzynie. W domu o 2 w
nocy, we wtorek. Za 7 godzin wypadało by być w pracy ;) I byłem, za 7,5h.
Kolejna niesamowita przygoda za
mną. Dystans co prawda rekordowy nie jest ale:
- Rekordowa jest jej
„zagraniczność” - zaliczyłem 4 państwa, poza tym pierwszy raz zapuściłem się
tak daleko od granic PL.
- Rekordowe mogło też być
przewyższenie – z GPSies wychodzi 5,5tys., ale to jest mało dokładny wynik.
- Rekordu ilości pociągów użytych
do powrotu niestety nie pobiłem – tylko wyrównałem wynik z ub. roku. Z Siedlec
też wracałem czterema.
Z innych spostrzeżeń to możliwe
że mniej zmęczył by mnie wariant przez Słowackie góry – podjazdy cięższe ale
więcej lasów, i cienia. A Słowackim kolejom to w sumie jestem wdzięczny za ten
pociąg którego nie było – dzięki nim zrobiłem 600 a nie 500km ;)
Nasunęła mi się jeszcze taka
refleksja że ciężko będzie mi osiągnąć cel bardziej niesamowity od Wiednia. Na
pewno zrobię niejedną dłuższą, bardziej górzystą i cięższą trasę ale nie wiem
kiedy dojadę do czegoś co przebije Wiedeń. Bo Budapeszt i Praga co najwyżej
mogą się z nim równać, a raczej są trochę pod nim w hierarchii.
/EDIT: Właśnie znalazłem taki
cel, który przebije Wiedeń ;) Szczegółów na razie nie zdradzam.
7.35 (sb) - 2.00 (wt)
Nowe gminy: 1
Śląskie: 1
Rajcza
Zaliczone szczyty:
Beskid Śląski:
Przeł. Przysłop (Przeł. Myto) 701
Kategoria ^ UP 5000-5999m, > km 600-699, Powrót pociągiem
komentarze
Z nowych wyzwań stawiam na Berlin lub Lwów.