Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Poznań

d a n e w y j a z d u 430.38 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2800 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 19 kwietnia 2019 | dodano: 22.04.2019





https://photos.app.goo.gl/sQtKkqCaW6VYY52w8

Dobra marcowa passa została przerwana i ostatnie tygodnie były rowerowo bardzo słabe. Zawirowania w związku z przesiadką na nowy rower, „uczenie się” go, potem rozwalenie koła pod Łodzią, weekend na warsztacie, weekend ze słabą pogodą itp. itd. Nawet dwie ostatnie traski, do Zakopanego i Rabki nie ratują tu sytuacji. Słabo ostatnio przędę, i jestem z tego powodu bardzo niezadowolony. Czas to zmienić!! Na Święta pogoda szykuje się piękna, rower zrobiony, nadwyrężony glebą lewy nadgarstek/dłoń też już w miarę OK. Przedświąteczny piątek -> wolne, wsiadam na rower i jadę, jadę aż wpadnę do rowu ze zmęczenia. ;). Kurs sobie zaplanowałem północno-zachodni, tam ma być najcieplej. Liczę na jakieś 400-500km, może więcej. Jakiś Poznań, Toruń, Bydgoszcz, te sprawy. Może dalej?! Niestety wiatr zaplanował sobie wiać z podobnego, bo północno-wschodniego, kierunku. Na wykresach pogodynek nie wygląda to aż tak strasznie, ma być umiarkowany, z silniejszymi porywami. W rzeczywistości będzie jednak gorzej, i to właśnie wiatr ustali długość trasy na 400km z hakiem.

Wstaję o 4 nad ranem i nie mogąc dalej usnąć o 4.25 siedzę już na rowerze. Szybko przelatuję pierwsze chłodne i ciemne jeszcze kilometry przez miasto i na wylocie DW794 wita mnie równie chłodny, ale już coraz jaśniejszy poranek. Wspinająca się na coraz to wyższe i wyższe pagórki Jury K-CZ droga nie pozwala jednak zmarznąć. W budzącej się do życia Skale melduję się przed siódmą. Nie zabawiam tu zbyt długo, robię tylko to co niezbędne, tj. uzupełniam zapasy kalorii i ruszam dalej. Droga dalej  pagórkowata i tak będzie aż do Częstochowy. Z miasteczek po drodze jest jeszcze Wolbrom, tu też mały pit-stop. Przypiekające coraz mocniej Słońce zmusza mnie do zrzucania kolejnych i kolejnych warstw, tak że od Pilicy jadę już zupełnie na krótko a i krem z filtrem wchodzi do użycia. Dalej zamiast jak zwykle na Pradła, Koniecpol tym razem bokami: na Żarki, Olsztyn. Wokół sielskie krajobrazy budzącej się do życia przyrody i pełnego spokoju życia wsi.  Zieleniące się pola, kwitnące na biało drzewa, śmigające po polach traktory i ludzie kręcący się wokół kościoła nawet w dzień powszedni. Jedynym co zakłóca tę sielankę pierwszych kilometrów drogi jest wiatr. Będzie przeszkadzał przez większość trasy i zdecyduje o jej długości. W walce z nim natomiast pomagał będzie dolny chwyt. Odkąd mam szoskę jestem w nim po prostu zakochany :) Ileś tam podjazdów dalej docieram w znaną mi, ale rzadko odwiedzaną miejscówkę. Kuesta Jurajska. A dokładnie to punkt widokowy na niej, z parkingiem, ławeczkami i ruinami kościółka. Sama Kuesta to długa, wysoka skarpa, uskok, zrąb. Górą idzie droga a w dole piękny  widok na niższą część Jury, na bezkres pól i lasów. Na horyzoncie natomiast majaczą zabudowania Częstochowy. Niestety długo się tym widokiem nie mogę cieszyć. Dwa zdjęcia i uciekam. Zaraz wydrapię sobie bowiem oczy, tak mnie swędzą. Podejrzanymi są te pięknie kwitnące na biało drzewka ;) W Żarkach od razu wpadam do apteki. Jeszcze tylko odczekam swoje w kolejce za babą radzącą się aptekarki jak by u lekarza była, i mam cudowne pastylki na alergię. Łykam dwie, popijam energetykiem. Pół godziny odpoczynku na Żareckim rynku, na ławeczce pod wierzbą, i objawy jak ręką odjął :) Można jechać dalej bez drapania oczu. Ileś tam km zdemolowanymi asfaltami przez sosnowo-brzozowe laski i kolejna godna odnotowania miejscowość – Olsztyn. A to za sprawą (ruin) zamku, górujących nad rynkiem miasteczka. Na  zdjęciu mało co widać, nie miałem głowy do zdjęć. Zaraz za miastem wskakuję na krajówkę, skąd już tylko 10km do Częstochowy. Jest zakaz dla rowerów i w miarę nawet ścieżka rowerowo-pieszo-rolkowa. Tzn. była by w miarę, gdyby nie przebijające spod asfaltu korzenie. Na szosówce niebezpieczne. W Częstochowie koło 14tej. Tłukę się po zdemolowanych asfaltach i jeszcze bardziej zdemolowanych chodnikach w stronę Jasnej Góry. Czyli bez zmian, Cz-Wa taka jak ją zapamiętałem –  syf, kiła i mogiła za wyjątkiem pięknie odpicowanego centrum. W końcu jest. Piękna reprezentacyjna aleja prowadząca do klasztoru, piękne słoneczne popołudnie i pięknie smakujący „przysmak pielgrzyma” ( zapiekanka taka) pozwalają zapomnieć o wszystkich wcześniejszych niedogodnościach. Posiliwszy się nieco i odpocząwszy zajeżdżam pod główną  atrakcję (jeśli można to tak trochę nieładnie określić) tego miasta. Chwila zadumy, może nawet modlitwy, i pora się zbierać. Z Cz-wy planuję wyjechać idealnie prosto idącą, centralnie na północ, boczną drogą. Przynajmniej tak to ładnie wygląda na GPSie. W rzeczywiści na początku w istocie jest fajnie. Nie jest to właściwie droga a urocza brzozowa  aleja, deptak, na całej swej długości obsadzona tymi ładnymi drzewami. Potem jednak przeradza się ona w gruntową, leśną  drogę. Czyli niewymarzona nawierzchnia na 25mm slicki, ale da się powoli jechać. Koniec końców ląduję zaś na ciągnącej się kilka km wśród pól i zagajników pełnej piasku, piaszczystej  piaskownicy. Przekleństwom i bluzgom nie ma końca, większość tego odcinka pokonuję z buta, w lejącym się z popołudniowego nieba żarze. To nie pierwszy mój raz kiedy wynajduję taki „skrót” ;) Ileś tam kurw dalej jest wreszcie zdemolowany asfalt a wreszcie asfalt w sensie asfalt, tzn. można jechać na szosówce z normalną prędkością. A dokładniej to DW491 na Działoszyn. Kuląc się w dolnym chwycie (wiatr) w miarę sprawnie pokonuję kolejne km w miarę gładkiego asfaltu. Już wolę wiatr w twarz niż piaskownicę pod kołami ;) Przekraczam (pierwszy raz z kilku dziś)  Wartę i jest i Działoszyn. Duży plac/rynek, z pomnikiem Chrystusa, to chyba wszystko z atrakcji. Godzina – po 18tej, zbliża się wieczór. Tempo żałosne. Ostatnie promienie  Słońca między Działoszynem a Wieluniem. W tym drugim już ciemnawo. Zaliczam jakiś tam  rynek, Orlen (hot-dogi) i przygotowuję do nocnej jazdy. Tzn. na razie tylko przekładam w sakwie ubrania, aby te co potrzeba były na wierzchu. Wieczór póki co jest bowiem dość ciepły, a i wiatr chwilowo ustał. Kolejnych 70km, aż do Kalisza zaplanowałem bocznymi drogami. Z początku jest  magicznie – bezwietrzną nocą sunę sobie po gładkich asfaltach pośród rozświetlonych blaskiem Księżyca otwartych przestrzeni centralnej Polski. Potem zaś, wiadomo, będzie gorzej. Przekraczam S8-kę, robię fotkę imponującego jak na taką dziurę, kościoła w  Lututowie. Przy okazji budząc chyba połowę psów w tej wiosce, oraz wzbudzając niemałe zainteresowanie tubylców ;) Rowerzysta w środku nocy?! W dodatku na oświetlonym rowerze ?!?! Toż to prawie jak UFO pewnie dla nich ;) Kolejne km coraz to cięższe – coraz zimniejsze i coraz bardziej śpiące. W końcu, gdy oczy zaczynają mi na sekundę-dwie same zamykać muszę ratować się krótkimi drzemkami na przystankach. A w takiej temperaturze (między 0 a 5 stopni pewnie) nie są te drzemki zbyt przyjemne. Ale lepiej się przeziębić niż usnąć na rowerze i zginąć pod kołami samochodu. W końcu docieram do dziury takiej, że nawet latarnie na noc wyłączają. ( ;) )  Brzeziny się ona nazywa. Odliczam tylko dzielące mnie od Kalisza kilometry i pozostałe do końca tej cholernej nocy godziny. W końcu jest.  Kalisz. A za chwilę będzie i wschód Słońca. 4.30. Czyli prawie całą noc zajęło mi przeturlanie tych 70km Wieluń-Kalisz… Przejeżdżam przez most (widać już brzask), a na wjeździe do centrum kolejna atrakcja – kontrola Policji. Kogoś tam chyba właśnie chycili po pijaku, sądząc z zasłyszanej rozmowy. Ode mnie chcieli tylko dowód osobisty, i tyle. W mieście zwiedzam przejazdem centrum – rynek to sprawa oczywista, a poza tym: jakieś tam bulwary,  parki, mniej ważne zabytki. Przed wyjazdem zatrzymuję się na Shellu. Wciągam dwie zapiekanki i herbatę, przy okazji ogrzewając się nieco. Od pewnego już czasu wiem że tym razem skończy się na Poznaniu. Dobry i Poznań, raz tylko byłem, w 2017. Interesujący mnie pociąg odjeżdża o 22.30, czyli zdążę jeszcze pozwiedzać. Tym samym nie spieszę się już zupełnie, przede mną cały dzień i 100km z hakiem do pokonania. Wojewódzką: Chocz, Pyzdry, potem Września, i krajówką do Poznania. Trochę walcząc z wiatrem, trochę dokręcając na blacie (gdy droga biegnie na zachód), co chwila odpoczywając, z muzyką w słuchawkach i uśmiechem na twarzy wciągam kolejne płaskie km Wielkopolskiej patelni. Wokół bezkres kwitnących na żółto pól rzepaku oraz bielących się kwiatów drzew w sadach owocowych. Krajobrazu tego dopełniają potężne szklarnie i występujące tu w coraz większej ilości wiatraki elektrowni wiatrowych. W  Choczu odpoczywając na ławeczce przyglądam się przygotowaniom do świąt i ogólnie, całemu temu małomiasteczkowemu życiu tubylców. Z któregoś tam już dziś z kolei mostu na Warcie wyłania się ciekawie ulokowane,  na skarpie nad rzeką, miasteczko. Pyzdry. Spędzam tu chyba z godzinę, odpoczywając pod wiatą na rzecznej przystani. Wiadukt nad A2-ką i jest Września. Na zdjęciach uwieczniam ulicę pełną bliźniaczo podobnych, kwadratowych  domków, jakiś tam kościół i rzecz jasna  rynek. Wciągam też kolejne zapiekanki, oczywiście na Shellu. Spośród tych „stacyjnych”, odgrzewanych, te z Shella są wg mnie bezkonkurencyjne. Za miastem wskakuję na szeroką niczym autostrada, dwupasmową  krajówkę. Całkiem jednak przyjemną na rower, za sprawą szerokiego asfaltowego pobocza. W dodatku idzie ona za zachód, więc wiatr już tak nie przeszkadza, a na kolejnych jej hopkach można nawet trochę zaszaleć dokręcając do 60ki. Ostatnie ~50km dzielące mnie od Poznania minie więc bardzo przyjemne. Przed głównym celem odwiedzam jeszcze leżący tuż obok głównej szosy  Swarzędz. Na którejś dziurze gubię okulary p/słon. zawieszone wraz z kaskiem na kierownicy. Wracam się aby ich szukać ale nic z tego. Nie martwią mnie one jednak zbytnio, już i tak były poklejone taśmą i ciepłym klejem, już czas na nie. Wreszcie jest pretekst żeby kupić nowe ;) Tablicę „ Poznań” osiągam przed 19tą. 3,5h na zwiedzanie mam. Zaczynam je od estakad i przemysłowych przedmieść, by potem bocznymi, nie zawsze asfaltowymi, leśnymi dróżkami dotrzeć do głównego (tak mi się wydaje) terenu rekreacyjnego Poznanian –  jez. Maltańskiego. Tory do ścigania się w jakichś wodnych sportach, sztuczny mini stok narciarski, ścieżki rowerowe, kolejka wąskotorowa wokół i pełno innej sportowo-turystyczono-rekreacyjnej infrastruktury robi wrażenie. Czego tu nie ma. A jeszcze większe wrażenie robi widok wysokiej zabudowy ścisłego centrum. Odbijającej się od pomarańczowo-żółto-różowej, skąpanej w promieniach zachodzącego Słońca,  tafli jeziora. Tam, do centrum, się właśnie udaję. Najpierw ścieżką okalającą jezioro, potem różnymi głównymi lub bocznymi uliczkami. Tocząc się na 25mm oponkach po tych ostatnich, często-gęsto brukowanych kocimi łbami, trzeba bardzo uważać, prawie wyrżnąłem ;) Bez większych problemów docieram na rynek, gdzie miły Pan z kawiarnianego stolika robi mi fotkę na tle ratusza. A raczej  Ratusza. Bo to zdecydowanie polska ekstraliga jeśli chodzi o ten rodzaj budynku. W Krakowie na ten przykład… ratusza nie ma :) Jeno wieża się ostała, i ta taka se. Budynek jakiś geniusz zburzył kiedyś tam. Sama fotka mistrzowsko wykadrowana może nie jest, ale mniejsza o to, wiadomo o co chodzi. Robię jeszcze fotkę słynnych, kolorowych, szerokich a raczej wąskich na jedno okno  kamieniczek. I udaję się w poszukiwaniu kolejnego ciekawego obiektu – wieżowca  Uniwersytetu Ekonomicznego. Jakiś kosmicznie wysoki nie jest, ale jak na nie-Warszawę i tak jego projekt jest dość śmiały i robi wrażenie. Zwiedzam przejazdem nowoczesne, zadbane centrum. Np. dla rowerów to jakieś cuda tu są na jezdniach wymalowane, całe osobne pasy na czerwono, osobne oznakowanie, osobna organizacja ruchu, cuda nie widy. W powoli gasnącej łunie zachodzącego nad miastem Słońca zajeżdżam na  dworzec, by kupić bilety. Pani w kasie mówi że nie ma gwarancji że wejdę do tego pociągu, ale zbytnio się tym przejmuję, mam spore doświadczenie w podróżowaniu PKP ;) Zostało 1,5 godz. czasu, robię więc jeszcze małą pętelkę po Poznaniu, już po zmroku + zakupy. Jakieś tam boczne uliczki, parki, hot-dogi w Żabce itp. itd. O 22giej z powrotem na dworcu. Odnalezienie peronu 5b było nie lada osiągnięciem, a przecież nie jestem debilem, w kręgu znajomych uchodzę za osobę inteligentną. 3 takie same rundki po galerii i dworcu zrobiłem ;) W końcu jest i peron 5b a na nim lekko opóźniony pociąg. I wtłaczająca się do niego nieprzebrana ludzka masa. W tym sporo Ukraińców, nic dziwnego, pociąg kończy bieg w Przemyślu. Udało się jakoś wejść, rower miał swoje miejsce na wieszaku, ja niestety na podłodze. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Dla mnie żadne. Dałem radę dojechać tu na rowerze, dam radę i wrócić siedząc na podłodze, nie pierwszyzna zresztą ;) Podróż bez przygód, na zmianę siedząc, drzemiąc, spacerując dotarłem szczęśliwie do Krakowa. I tak dobiegła końca kolejna rowerowa przygoda :) W domu w Niedzielę Wielkanocną, o 6.30 rano.

Udana wycieczka, mogło być dalej ale 430km w kwietniu też nie jest złym wynikiem :)

AVS 17
4.25 (pt) - 6.35 (ndz)
8,15l (w tym 2l energetyka)

Nowe gminy: 9

Wielkopolskie: 9
Blizanów
Chocz
Gizałki
Pyzdry
Kołaczkowo
Września
Nekla
Kostrzyn
Swarzędz


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa itepe
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]