Poznań
d a n e w y j a z d u
430.38 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2800 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/sQtKkqCaW6VYY52w8
Dobra marcowa passa
została przerwana i ostatnie tygodnie były rowerowo bardzo słabe.
Zawirowania w związku z przesiadką na nowy rower, „uczenie się”
go, potem rozwalenie koła pod Łodzią, weekend na warsztacie,
weekend ze słabą pogodą itp. itd. Nawet dwie ostatnie traski, do
Zakopanego i Rabki nie ratują tu sytuacji. Słabo ostatnio przędę,
i jestem z tego powodu bardzo niezadowolony. Czas to zmienić!! Na
Święta pogoda szykuje się piękna, rower zrobiony, nadwyrężony
glebą lewy nadgarstek/dłoń też już w miarę OK.
Przedświąteczny piątek -> wolne, wsiadam na rower i jadę, jadę
aż wpadnę do rowu ze zmęczenia. ;). Kurs sobie zaplanowałem
północno-zachodni, tam ma być najcieplej. Liczę na jakieś
400-500km, może więcej. Jakiś Poznań, Toruń, Bydgoszcz, te
sprawy. Może dalej?! Niestety wiatr zaplanował sobie wiać z
podobnego, bo północno-wschodniego, kierunku. Na wykresach
pogodynek nie wygląda to aż tak strasznie, ma być umiarkowany, z
silniejszymi porywami. W rzeczywistości będzie jednak gorzej, i to
właśnie wiatr ustali długość trasy na 400km z hakiem.
Wstaję o 4 nad
ranem i nie mogąc dalej usnąć o 4.25 siedzę już na rowerze.
Szybko przelatuję pierwsze chłodne i ciemne jeszcze kilometry przez
miasto i na wylocie DW794 wita mnie równie chłodny, ale już coraz
jaśniejszy poranek. Wspinająca się na coraz to wyższe i wyższe
pagórki Jury K-CZ droga nie pozwala jednak zmarznąć. W budzącej
się do życia Skale melduję się przed siódmą. Nie zabawiam tu
zbyt długo, robię tylko to co niezbędne, tj. uzupełniam
zapasy kalorii i ruszam dalej. Droga dalej
pagórkowata i tak będzie
aż do Częstochowy. Z miasteczek po drodze jest jeszcze
Wolbrom, tu też mały pit-stop. Przypiekające coraz mocniej Słońce
zmusza mnie do zrzucania kolejnych i kolejnych warstw, tak że od
Pilicy jadę już zupełnie na krótko a i krem z filtrem wchodzi do
użycia. Dalej zamiast jak zwykle na Pradła, Koniecpol tym razem
bokami: na Żarki, Olsztyn. Wokół sielskie krajobrazy budzącej się
do życia przyrody i pełnego spokoju życia wsi.
Zieleniące się
pola, kwitnące na biało drzewa, śmigające po polach traktory i
ludzie kręcący się wokół kościoła nawet w dzień powszedni.
Jedynym co zakłóca tę sielankę pierwszych kilometrów drogi jest
wiatr. Będzie przeszkadzał przez większość trasy i zdecyduje o
jej długości. W walce z nim natomiast pomagał będzie dolny chwyt.
Odkąd mam szoskę jestem w nim po prostu zakochany :) Ileś tam
podjazdów dalej docieram w znaną mi, ale rzadko odwiedzaną
miejscówkę. Kuesta Jurajska. A dokładnie to punkt widokowy na
niej, z parkingiem, ławeczkami i ruinami kościółka. Sama Kuesta
to długa, wysoka skarpa, uskok, zrąb. Górą idzie droga a w dole
piękny
widok na niższą część Jury, na bezkres pól i lasów. Na
horyzoncie natomiast majaczą zabudowania Częstochowy. Niestety
długo się tym widokiem nie mogę cieszyć. Dwa zdjęcia i uciekam.
Zaraz wydrapię sobie bowiem oczy, tak mnie swędzą. Podejrzanymi są
te pięknie kwitnące na biało drzewka ;) W Żarkach od razu wpadam
do apteki. Jeszcze tylko odczekam swoje w kolejce za babą radzącą
się aptekarki jak by u lekarza była, i mam cudowne pastylki na
alergię. Łykam dwie, popijam energetykiem. Pół godziny odpoczynku
na Żareckim rynku, na ławeczce pod wierzbą, i objawy jak ręką
odjął :) Można jechać dalej bez drapania oczu. Ileś tam km
zdemolowanymi asfaltami przez sosnowo-brzozowe laski i kolejna godna
odnotowania miejscowość – Olsztyn. A to za sprawą (ruin) zamku,
górujących nad rynkiem miasteczka. Na
zdjęciu mało co widać, nie
miałem głowy do zdjęć. Zaraz za miastem wskakuję na krajówkę,
skąd już tylko 10km do Częstochowy. Jest zakaz dla rowerów i w
miarę nawet ścieżka rowerowo-pieszo-rolkowa. Tzn. była by w
miarę, gdyby nie przebijające spod asfaltu korzenie. Na szosówce
niebezpieczne. W Częstochowie koło 14tej. Tłukę się po
zdemolowanych asfaltach i jeszcze bardziej zdemolowanych chodnikach w
stronę Jasnej Góry. Czyli bez zmian, Cz-Wa taka jak ją
zapamiętałem –
syf, kiła i mogiła za wyjątkiem pięknie
odpicowanego centrum. W końcu jest. Piękna reprezentacyjna aleja
prowadząca do klasztoru, piękne słoneczne popołudnie i pięknie
smakujący „przysmak pielgrzyma” (
zapiekanka taka) pozwalają
zapomnieć o wszystkich wcześniejszych niedogodnościach. Posiliwszy
się nieco i odpocząwszy zajeżdżam pod główną
atrakcję (jeśli
można to tak trochę nieładnie określić) tego miasta. Chwila
zadumy, może nawet modlitwy, i pora się zbierać. Z Cz-wy planuję
wyjechać idealnie prosto idącą, centralnie na północ, boczną
drogą. Przynajmniej tak to ładnie wygląda na GPSie. W rzeczywiści
na początku w istocie jest fajnie. Nie jest to właściwie droga a
urocza brzozowa
aleja, deptak, na całej swej długości obsadzona
tymi ładnymi drzewami. Potem jednak przeradza się ona w gruntową,
leśną
drogę. Czyli niewymarzona nawierzchnia na 25mm slicki, ale
da się powoli jechać. Koniec końców ląduję zaś na ciągnącej
się kilka km wśród pól i zagajników pełnej piasku, piaszczystej
piaskownicy. Przekleństwom i bluzgom nie ma końca, większość tego odcinka pokonuję z buta, w lejącym się z popołudniowego nieba żarze. To
nie pierwszy mój raz kiedy wynajduję taki „skrót” ;) Ileś tam
kurw dalej jest wreszcie zdemolowany asfalt a wreszcie asfalt w
sensie asfalt, tzn. można jechać na szosówce z normalną
prędkością. A dokładniej to DW491 na Działoszyn. Kuląc się w
dolnym chwycie (wiatr) w miarę sprawnie pokonuję kolejne km w miarę
gładkiego asfaltu. Już wolę wiatr w twarz niż piaskownicę pod
kołami ;) Przekraczam (pierwszy raz z kilku dziś)
Wartę i jest i
Działoszyn. Duży plac/rynek, z pomnikiem Chrystusa, to chyba
wszystko z atrakcji. Godzina – po 18tej, zbliża się wieczór.
Tempo żałosne. Ostatnie promienie
Słońca między Działoszynem a
Wieluniem. W tym drugim już ciemnawo. Zaliczam jakiś tam
rynek,
Orlen (hot-dogi) i przygotowuję do nocnej jazdy. Tzn. na razie tylko
przekładam w sakwie ubrania, aby te co potrzeba były na wierzchu.
Wieczór póki co jest bowiem dość ciepły, a i wiatr chwilowo
ustał. Kolejnych 70km, aż do Kalisza zaplanowałem bocznymi
drogami. Z początku jest
magicznie – bezwietrzną nocą sunę
sobie po gładkich asfaltach pośród rozświetlonych blaskiem
Księżyca otwartych przestrzeni centralnej Polski. Potem zaś,
wiadomo, będzie gorzej. Przekraczam S8-kę, robię fotkę
imponującego jak na taką dziurę, kościoła w
Lututowie. Przy
okazji budząc chyba połowę psów w tej wiosce, oraz wzbudzając
niemałe zainteresowanie tubylców ;) Rowerzysta w środku nocy?! W
dodatku na oświetlonym rowerze ?!?! Toż to prawie jak UFO pewnie
dla nich ;) Kolejne km coraz to cięższe – coraz zimniejsze i
coraz bardziej śpiące. W końcu, gdy oczy zaczynają mi na
sekundę-dwie same zamykać muszę ratować się krótkimi drzemkami
na przystankach. A w takiej temperaturze (między 0 a 5 stopni
pewnie) nie są te drzemki zbyt przyjemne. Ale lepiej się przeziębić
niż usnąć na rowerze i zginąć pod kołami samochodu. W końcu
docieram do dziury takiej, że nawet latarnie na noc wyłączają. ( ;) )
Brzeziny się ona nazywa. Odliczam tylko dzielące mnie od Kalisza
kilometry i pozostałe do końca tej cholernej nocy godziny. W końcu
jest.
Kalisz. A za chwilę będzie i wschód Słońca. 4.30. Czyli
prawie całą noc zajęło mi przeturlanie tych 70km Wieluń-Kalisz…
Przejeżdżam przez most (widać już brzask), a na wjeździe do
centrum kolejna atrakcja – kontrola Policji. Kogoś tam chyba
właśnie chycili po pijaku, sądząc z zasłyszanej rozmowy. Ode
mnie chcieli tylko dowód osobisty, i tyle. W mieście zwiedzam
przejazdem centrum – rynek to sprawa oczywista, a poza tym: jakieś
tam bulwary,
parki, mniej ważne zabytki. Przed wyjazdem zatrzymuję
się na Shellu. Wciągam dwie zapiekanki i herbatę, przy okazji
ogrzewając się nieco. Od pewnego już czasu wiem że tym razem
skończy się na Poznaniu. Dobry i Poznań, raz tylko byłem, w
2017. Interesujący mnie pociąg odjeżdża o 22.30, czyli zdążę
jeszcze pozwiedzać. Tym samym nie spieszę się już zupełnie,
przede mną cały dzień i 100km z hakiem do pokonania. Wojewódzką:
Chocz, Pyzdry, potem Września, i krajówką do Poznania. Trochę
walcząc z wiatrem, trochę dokręcając na blacie (gdy droga
biegnie na zachód), co chwila odpoczywając, z muzyką w słuchawkach
i uśmiechem na twarzy wciągam kolejne płaskie km Wielkopolskiej
patelni. Wokół bezkres kwitnących na żółto pól rzepaku oraz
bielących się kwiatów drzew w sadach owocowych. Krajobrazu tego
dopełniają potężne szklarnie i występujące tu w coraz większej
ilości wiatraki elektrowni wiatrowych. W
Choczu odpoczywając na
ławeczce przyglądam się przygotowaniom do świąt i ogólnie,
całemu temu małomiasteczkowemu życiu tubylców. Z któregoś tam
już dziś z kolei mostu na Warcie wyłania się ciekawie ulokowane,
na skarpie nad rzeką, miasteczko. Pyzdry. Spędzam tu chyba z
godzinę, odpoczywając pod wiatą na rzecznej przystani. Wiadukt nad
A2-ką i jest Września. Na zdjęciach uwieczniam ulicę pełną
bliźniaczo podobnych, kwadratowych
domków, jakiś tam kościół i
rzecz jasna
rynek. Wciągam też kolejne zapiekanki, oczywiście na
Shellu. Spośród tych „stacyjnych”, odgrzewanych, te z Shella są
wg mnie bezkonkurencyjne. Za miastem wskakuję na szeroką niczym
autostrada, dwupasmową
krajówkę. Całkiem jednak przyjemną na
rower, za sprawą szerokiego asfaltowego pobocza. W dodatku idzie ona
za zachód, więc wiatr już tak nie przeszkadza, a na kolejnych jej
hopkach można nawet trochę zaszaleć dokręcając do 60ki. Ostatnie
~50km dzielące mnie od Poznania minie więc bardzo przyjemne. Przed
głównym celem odwiedzam jeszcze leżący tuż obok głównej szosy
Swarzędz. Na którejś dziurze gubię okulary p/słon. zawieszone
wraz z kaskiem na kierownicy. Wracam się aby ich szukać ale nic z
tego. Nie martwią mnie one jednak zbytnio, już i tak były
poklejone taśmą i ciepłym klejem, już czas na nie. Wreszcie jest
pretekst żeby kupić nowe ;) Tablicę „
Poznań” osiągam przed
19tą. 3,5h na zwiedzanie mam. Zaczynam je od estakad i przemysłowych
przedmieść, by potem bocznymi, nie zawsze asfaltowymi, leśnymi
dróżkami dotrzeć do głównego (tak mi się wydaje) terenu
rekreacyjnego Poznanian –
jez. Maltańskiego. Tory do ścigania się
w jakichś wodnych sportach, sztuczny mini stok narciarski, ścieżki
rowerowe, kolejka wąskotorowa wokół i pełno innej
sportowo-turystyczono-rekreacyjnej infrastruktury robi wrażenie.
Czego tu nie ma. A jeszcze większe wrażenie robi widok wysokiej
zabudowy ścisłego centrum. Odbijającej się od
pomarańczowo-żółto-różowej, skąpanej w promieniach
zachodzącego Słońca,
tafli jeziora. Tam, do centrum, się właśnie
udaję. Najpierw ścieżką okalającą jezioro, potem różnymi
głównymi lub bocznymi uliczkami. Tocząc się na 25mm oponkach po
tych ostatnich, często-gęsto brukowanych kocimi łbami, trzeba
bardzo uważać, prawie wyrżnąłem ;) Bez większych problemów
docieram na rynek, gdzie miły Pan z kawiarnianego stolika robi mi
fotkę na tle ratusza. A raczej
Ratusza. Bo to zdecydowanie polska
ekstraliga jeśli chodzi o ten rodzaj budynku. W Krakowie na ten
przykład… ratusza nie ma :) Jeno wieża się ostała, i ta taka
se. Budynek jakiś geniusz zburzył kiedyś tam. Sama fotka
mistrzowsko wykadrowana może nie jest, ale mniejsza o to, wiadomo o
co chodzi. Robię jeszcze fotkę słynnych, kolorowych, szerokich a
raczej wąskich na jedno okno
kamieniczek. I udaję się w
poszukiwaniu kolejnego ciekawego obiektu – wieżowca
Uniwersytetu Ekonomicznego. Jakiś kosmicznie wysoki nie jest, ale jak na
nie-Warszawę i tak jego projekt jest dość śmiały i robi
wrażenie. Zwiedzam przejazdem nowoczesne, zadbane centrum. Np. dla
rowerów to jakieś cuda tu są na jezdniach wymalowane, całe osobne
pasy na czerwono, osobne oznakowanie, osobna organizacja ruchu, cuda
nie widy. W powoli gasnącej łunie zachodzącego nad miastem Słońca
zajeżdżam na
dworzec, by kupić bilety. Pani w kasie mówi że nie
ma gwarancji że wejdę do tego pociągu, ale zbytnio się tym
przejmuję, mam spore doświadczenie w podróżowaniu PKP ;) Zostało
1,5 godz. czasu, robię więc jeszcze małą pętelkę po Poznaniu,
już po zmroku + zakupy. Jakieś tam boczne uliczki, parki, hot-dogi
w Żabce itp. itd. O 22giej z powrotem na dworcu. Odnalezienie peronu
5b było nie lada osiągnięciem, a przecież nie jestem debilem, w
kręgu znajomych uchodzę za osobę inteligentną. 3 takie same
rundki po galerii i dworcu zrobiłem ;) W końcu jest i peron 5b a na
nim lekko opóźniony pociąg. I wtłaczająca się do niego
nieprzebrana ludzka masa. W tym sporo Ukraińców, nic dziwnego,
pociąg kończy bieg w Przemyślu. Udało się jakoś wejść,
rower miał swoje miejsce na wieszaku, ja niestety na podłodze. Ale
czy to ma jakieś znaczenie? Dla mnie żadne. Dałem radę
dojechać tu na rowerze, dam radę i wrócić siedząc na podłodze,
nie pierwszyzna zresztą ;) Podróż bez przygód, na zmianę
siedząc, drzemiąc, spacerując dotarłem szczęśliwie do Krakowa.
I tak dobiegła końca kolejna rowerowa przygoda :) W domu w
Niedzielę Wielkanocną, o 6.30 rano.
Udana wycieczka,
mogło być dalej ale 430km w kwietniu też nie jest złym wynikiem
:)
AVS 17
4.25 (pt) - 6.35 (ndz)
8,15l (w tym 2l energetyka)
Nowe gminy: 9
Wielkopolskie: 9
Blizanów
Chocz
Gizałki
Pyzdry
Kołaczkowo
Września
Nekla
Kostrzyn
Swarzędz
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem