Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Ołomuniec

d a n e w y j a z d u 417.91 km 0.00 km teren 23:21 h Pr.śr.:17.90 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4400 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 16 czerwca 2018 | dodano: 23.06.2018





https://photos.app.goo.gl/zvmGrPKktbcrPK2TA

Ołomuniec. Drugi, po Koszycach/Węgrach, z najważniejszych zagranicznych celów na ten sezon padł moim łupem właśnie teraz. Podobnie jak w tamtym przypadku, nie udało mi się za pierwszym, a za drugim razem. Pierwsza próba skończyła się odwrotem na granicy, w Cieszynie, i zgłębianiem wiedzy nt. budowy bębenka tylnej piasty. Tym razem naprawiony i sprawdzony sprzęt nie ma prawa zawieść. Pogoda też ma być stabilna, a o formę też się nie boję. Musi się udać. Plan jest taki, jak na kartce. Po drodze chcę koniecznie zaliczyć Koprzywnicę (miasto Tatry), a wrócić planuję PKP z Opola. Dystans podobny jak przy Koszycach, przewyższenie też. Z tym że tam najwięcej podjazdów było na początku, a tu najwięcej będzie na końcu trasy. Faktem którym warto też wspomnieć, jest że tamta trasa była w zeszły weekend, więc miałem tylko kilka dni na regenerację.

Start 6.10, czyli wyruszam dobrze wyspany. Przez peryferia miasta szybko dojeżdżam do Skawiny, gdzie tym razem, dla odmiany skręcam w wojewódzką na Kalwarię. Wariant bardziej pagórkowaty niż krajówką na Zator ale przecież nie będę znowu jechał tak samo. Wstający dzień zapowiada się pogodnie. Sprawnie wciągam kolejne hopki zachodniego krańca Pogórza Wielickiego, z których rozpościera się rozległy widok na dolinę Wisły. Przejeżdżam pod lasem słupów linii WN, koło słynnego klubu i docieram do Kalwarii. Kwiatowe baldachimy na rynku podobne jak w New Sączu. Po małej pauzie wskakuję na równie pagórkowatą DK52, która zaprowadzi mnie do B.B. Kilka takich zmarszczek dzieli mnie od „Miasta, w którym wszystko się zaczęło”. A kolejnych kilka garbów od niewielkiego miasteczka, znanego z historii polskiej motoryzacji, a dokładniej z produkcji silników Diesla. Potem jeszcze Kęty (znane nie wiem z czego), w których opuszczam główną drogę. Do B.B. dojadę skrótem przez Kozy (największa wieś w Polsce, prawie 13 tyś. mieszk.). Z ostatniego wzgórza rozpościera się już piękna panorama „stolicy Podbeskidzia”, znanej chyba z każdy wie z czego. W mieście jestem koło południa. Pierwsze 90km w 6h jest dla mnie dobrym wynikiem. Szybkim zjazdem i dwupasmowymi przelotówkami staczam się do starówki miasta. Szybka tylko fotka jakiegoś placu i bodajże Ratusza. Pogodny do tej pory dzień zaczyna jednak pochmurnieć. Tzn. z tyłu, na wschodzie dalej pogodnie, chmurzy się tam gdzie jadę, nad Czechami. Na szczęście nie wygląda to jakoś groźnie, a prognozy nie zapowiadały żadnych opadów. Plus taki, że mniej picia i kremu z filtrem zejdzie. Z Bielska na Skoczów starą drogą krajową, która po wybudowaniu ekspresówki została zdegradowana do drogi lokalnej. W drodze do Cieszyna towarzyszą mi coraz to ładniejsze widoki, na Beskid Śląski a potem i Śląsko-Morawski. Znaczy się Czechy na wyciągnięcie ręki :) Na granicznym moście na rzece Olzie melduję się chwilę po 15tej i jestem gotów podbój nieznanych krain :) Ahoj przygodo! Pauzuję na jakimś obskurnym chodniku na blokowisku (chyba płytki asfaltem przykryli :D) i bez większych problemów lokalizuję drogę number 648. Kierunek: Frydek-Mistek. Po drodze taka oto ciekawostka – ładnie pomalowany dom, z rowerowym akcentem ;) Druga ciekawostka – takie jakby dzikie cmentarzysko aut. Takie dobre szamochody wyrzucajom?! W Polsce to by wszystko jeździło! We Frydku jestem późnym popołudniem. Zwiedzanie ograniczam do pochyłego rynku i małej rundki głównymi drogami. Pierwsze drogowskazy na Ołomuniec bardzo bowiem rozbudzają wyobraźnię, nie pozwalając tkwić w miejscu. W dalszym ciągu jadę czymś w rodzaju polskiej wojewódzkiej, na tym odcinku idącej równolegle z autostradą. Ale taką autostradą autostradą. Inną niż w Polsce. Nawierzchnia jest betonowa, a nitki rozdzielone są szpalerem małych krzewów. Idąca równolegle boczna droga – też betonowa, idealnie równa. Inne standardy, inny świat… A przecież Czechy to sąsiedzi, zaraz za miedzą… Na takich właśnie rozkminkach dlaczego tutaj robią to lepiej mija mi odcinek do Priboru. Przed miastem remont, sporo nowiutkich Tatr. W Polsce nowiutkich Jelczy coś nie widać… W Priborze przeciętny raczej rynek, nie wyróżniający się ni to na plus, ni to na minus. Oraz taka oto klimatyczna, brukowana grubo ciosanymi kamieniami, stroma uliczka. Wyjeżdżam z miasta drogą na południe. To nie jest najkrótsza droga do Ołomuńca. Ale przecież jednego z symboli Czech (może przesadzam) odpuścić nie mogę. Koprzywnica. Pierwszy samochód wyprodukowano tu w roku 1897. Rzecz jasna do żadnego muzeum się wybieram, ale liczę że uda mi się zobaczyć jakieś eksponaty na wolnym powietrzu. Tu jednak trochę słabo z tym. Najpierw skręcam w strefę przemysłową. Teraz jak patrzę na mapę to cała ta strefa to jeden wielki teren Tatry. Zajmuje powierzchnię większa chyba od całej pozostałej części Koprzywnicy, centrum, blokowisk itp. razem wziętych. Przy wyremontowanych drogach mnóstwo tak rzadko przecież spotykanych w Czechach ścieżek rowerowych. Ale sobota wieczór, więc pustki, i jeżdżę sobie jak chcę. Jedyne jednak dwie Tatry jakie udaje mi się zobaczyć zza ogrodzeń to takie oto wojskowe okazy. Z czego jedna to „Tatra” (ma kabinę od Renault) a druga, już prawdziwa Tatra. Dobre i co. Zawracam do centrum. Przejeżdżając przez blokowiska na przedmieściach ukazuje mi się ciekawy widok. Pociąg. Ale nie taki zwykły pociąg. Na peron wtaczają się dwa stareńkie, malutkie, pyrkoczące wagony motorowe. Kilku ludzi wsiada, kilku wysiada i skład odjeżdża. Śmiesznie to trochę wygląda ale śmieszne nie jest. To jest widok typowy dla Czech jak i Słowacji. Tu kolej ciągle istnieje, i wygląda na to że ma się dobrze. W Polsce dawno by puścili busy, wożące ludzi jak worki z ziemniakami a tory zaorali. I ścieżkę rowerową zbudowali. Obowiązkowo z kostki Dauna. Samo centrum Koprzywnicy może nie tyle zaniedbane, co nadgryzione zębem czasu. Co nie oznacza że jest brzydkie, mnie tam się podoba. Natomiast nie podoba mi się to, że przed wreszcie zlokalizowanym Muzeum Tatry, nie ma żadnej zabytkowej ciężarówki. Tylko taki oto zabytek kolejnictwa. W dodatku w stanie mocno jakotakim… Mało reprezentacyjnie się to prezentuje. Całe szczęście że zrobiłem zdjęcia tamtym dwóm nowiutkim wojskowym sprzętom, bo wyjechałbym z miasta Tatry bez zdjęcia Tatry! Przez opuszczeniem tej ciekawej mieściny przyglądam się jeszcze chwilę wypadku na rondzie. Pan chyba ściął tą naczepką barierkę i latarnię. Po tym chwilowym „skoku w bok” znów obieram główny kierunek trasy, tj. Ołomuniec. Słońce chyli się ku zachodowi, wyłaniając się nawet na chwilę zza przerzedzonych już chmur. Zachód w Czechach – fajna sprawa :) 10km i już główną szosą wjeżdżam do Novego Jicina. Na przedmieściach mą uwagę zwraca taki zabytek techniki. Nie omieszkałem sobie zrobić w nim zdjęcia :) Nic nie pisze żeby nie wolno było wchodzić. Zresztą to kawał żelastwa, nie zepsuł się przez 100lat, to i ja go nie zepsuję. A poza tym przecież i tak nikt nie widział. Na rynku w Jicinie zasiadam jeszcze w miarę za jasności. Ale w czasie odpoczynku zaraz zapalają się latarnie oraz zegar na wieży i powoli zapada mrok. Póki co noc jest ciepła i pogoda. Nocna wędrówka po nieznanej, Czeskiej Ziemi będzie więc niczym nie zakłócona i nie utrudniona. Pierwsze zaliczone tej nocnej tułaczki miasto to Lipnik nad Becvou. Nic szczególnie wyróżniającego się – rynek z kościołem, na obrzeżach blokowiska, taki tam małomiasteczkowy standard. Potem tonąca w mrokach czeskich odludzi droga kilka razy przechodzi z jednej strony autostrady na drugą. To jedne z niewielu miejsc ze śladami sztucznego oświetlenia - od świateł mknących w obie strony samochodów. Poza tym drogę oświetla mi tu tylko lampka, delikatnie wspomagana dość jasną, księżycową nocą. Z ciekawostek wyłaniający się z mroku ładnie iluminowany wiadukt. Ostatnie kilka km przed głównym celem główną szosą nr 35. Na maleńkiej, ale całodobowej stacyjce (trzeba obudzić obsługę dzwonkiem) kupuję coś do picia, ostatni otwarty sklep był sporo km temu. Wreszcie za którymś wzniesieniem widzę pomarańczową łunę sporego jak na Czechy miasta (porównałbym je do Tarnowa) i długo wyczekiwaną tablicę! Już prawie jestem :) Zaraz za zakrętem dojeżdżam do sporej, ale chyba śpiącej jeszcze o 3 w nocy, stacji kolejowej. Na skwerku pod biurowcem Allianzu zdrzemnąłem się, ale tylko chwilę, bo zaraz obudził mnie chłód nocy. Już nie jest tak ciepło jak wieczorem. Nocne zwiedzanie rozpoczynam od niezwłocznego udania do centrum tego zabytkowego, bogatego w historię miasta. Przez kilka wieków średniowiecza było ono bowiem stolicą Moraw i zarazem drugim największym miastem Czech, rzecz jasna po Pradze. Dopiero później Ołomuniec utracił pozycję i wyprzedziło go Brno. Poza jakimiś tam kamieniczkami, jakich wiele wszędzie, pierwszą poważną atrakcją jest Katedra Św. Wacława (Vaclava). Kawał kościoła. Następnie bulwarami, alejkami wzdłuż jakiegoś kanału oglądam od dołu dobrze zachowane mury obronne i inne umocnienia. Z położoną powyżej starówką połączone są takimi, nieco gorzej zachowanymi „klatkami schodowymi”. W międzyczasie niebo powoli z czarnego robi się granatowe i wstaje nowy dzień. Wschodu Słońca jednak nie zobaczę – poranek znów będzie pochmurny. Zwiedzam jeszcze nieco mniej zabytkowe obiekty, jak kładkę prowadzącą do galerii handlowej czy taki oto śmietniko-zaułek. Zrobiłem zdjęcie bo ta miejscówka żywcem przypomina mi scenerię z gier komputerowych w które za małolata nałogowo grałem. A dokładnie z Liberty City w GTA III. Gwóźdź programu zwiedzania Ołomuńca jednak ciągle przede mną. Obejrzałem to w Internetach i od razu uznałem za taki must see tutaj. Do rzeczy: Kolumna Trójcy Przenajświętszej. Wysoka niczym 10-piętrowy blok, sczerniała pod upływem czasu, pełna rzeźb i Łacińskich napisów robi wrażenie. Poważnie, groźnie, nawet może trochę strasznie wygląda, pewnie przez tą barwę. Jest zwana też „Kolumną morową”. Zbudowana jako prośba do Boga, aby chronił ludzi przed dziesiątkującymi średniowieczną Europę epidemiami. Niezwykła rzecz. Oglądam dokładnie ze wszystkich stron. Ratusz, choć też niczego sobie, niknie jednak w obliczu wspominanego, sąsiedniego zabytku. Spośród mnóstwa innych ratuszy wyróżnia go natomiast TO: cała bateria zegarów, pokazujących wszystkie chyba możliwe wskazania dotyczące czasu, daty czy zjawisk astronomicznych :O Minuty, godziny, dni, miesiące, fazy księżyca, aktualny widok sfery niebieskiej i gwiazdozbiorów, no wszystko jest. Bardzo tu ciekawie, ale dochodzi 5ta rano, pora wracać. Jeszcze chwilę drzemki na przystanku na przedmieściach, małe na zakupy na OMV (stacja taka) i niestety muszę żegnać się z Ołomuńcem. Przede mną jeszcze 100-150km asfaltu, zależy dokąd dociągnę. Do tego jadę na południe a więc sporo z tego szybuje się po górach, których na granicy CZ/PL nie brakuje. Droga do Sternbernku to ostatnie kilometry płaskości, pośród pól uprawnych i stawów. Na horyzoncie widać już zieloną ścianę gór. Po drodze zdrzemnąłem się chwilę na takiej ławeczce, która już chyba zaczęła żyć ;) W Sternberku niestety przejeżdżam tylko przez przedmieścia. Blokowiska przemieszane z halami fabrycznymi i wielkopowierzchniowymi sklepami, niewiele więc mogę o tym mieście powiedzieć. Nie za bardzo mam chęci jechać na rynek. Wciągam tu jeszcze tylko 2 hot-dogi i herbatę. Spożywam to typowe dla długich tras śniadanie na pustym o tej porze dworcu autobusowym. Ok, pora zabrać się za tą wspinaczkę. Na wykresie obok śladu wygląda to ciekawie. I tak jest też w rzeczywistości. Główna szosa wije się serpentynami pośród urwisk i odsłonięć skalnych, bystro nabierając wysokości. Na dystansie kilku km wznosi się z 200 na 600m n.p.m. Z podjazdu, z przerw pomiędzy drzewami rozciągają się szerokie widoki na równinę, z której tu wjechałem. Tu na szczycie też taka trochę równina, oczywiście mniejsza, lokalna można by rzec. Usiana jest ona masztami szybko wirujących elektrowni wiatrowych. Na rozstaju obieram drogę na Bruntal, inną „krajówkę”. Kolejne bardzo fajne, dzikie odcinki pośród pól i lasów. Podjazdy też obecne, ale w już w skromniejszej postaci. Pomimo to taki kryzys trochę. Co chwila odpoczywam. Każdy przystanek autobusowy staje się pretekstem do odpoczynku. Odpuszczam tylko tym bez ławeczki, na ziemi nie siedzę ;) Po drodze scenka niczym z Koprzywnicy, tylko że w wersji hard. Po plączącej się tu nieopodal drogi linii kolejowej (pojedynczy tor, bez trakcji elektr.) toczy się nieśpiesznie samotny jeden wagonik motorowy. Dwie osie, wielkości autobusu miejskiego. Ot całe Czechy :) O, dokładnie taki wagonik. W drodze do Bruntala mijam ciekawie wyglądające wzgórze z kościołem na szczycie. Kawałeczek od drogi, kusi żeby tam wjechać. Ale nie, jednak nie, nie mam siły. Gdzieś tam horyzoncie się kotłuje, ale to chyba daleko. Wreszcie zjazd do Bruntala. Dochodzi południe i jest już niezły skwar. Rynek – o, taki. Do Krnova a więc i do granicy rzut beretem, 20km. Dodatkowo praktycznie całość to zjazd, więc moje ślimacze tempo przemieszczania się mocno wzrasta. Momentami osiągając wartości bliskie 70km/h ;) Chwila moment i jest Krnov. Mocno kolejowe miasto. Już mi znane, byłem ze dwa razy. Gąszcz torowisk można pokonać główną drogą po estakadzie lub ciekawą kładeczką. Rzecz jasna wybieram drugą opcję :) Z ów kładeczki uwieczniam obraz Czeskiego kolejnictwa. Na zdjęciu wyróżniają się dwie śmiesznie wyglądające lokomotywy potocznie zwane „nurkami”. Granicę przekraczam po 14tej. Ochłonąwszy po niesamowitej dawce wrażeń zagranicznej podróży, zaczynam zastanawiać się nad bardziej przyziemnymi kwestiami. Jak np. dokąd jechać na pociąg. Planowane na początku Opole odpada – za daleko, nie mam siły, mam dość. Jedyną sensowną alternatywą jest Kędzierzyn-Koźle. Sensowną tj. wiem że jeździ stamtąd sporo pociągów na Śląsk, a nie 2 na dzień na przykład. Upalnym popołudniem toczę się więc powoli w tamtą stronę. Utoczyłem się jednak raptem kilometr po Polskiej Ziemii a tu remont. Że niby za kilometr nie ma przejazdu. Postawiam sprawdzić, może jednak jest? Nie. Jednak nie. Mieli rację. Remont mostu, w poprzek drogi głęboki na kilka metrów wykop. Nie ma szans przeprawić się przez to z rowerem. Zawracam i nadkładam kawałek objazdem wąziutką, wiejską drogą. Jedynym miasteczkiem po drodze są Głubczyce – przejeżdżam tranzytem. Ileś tam gorących i męczących kilometrów, z których przywiozłem taką oto fotkę. Prawie jak w Windowsie ;) Burze gdzieś tam poszły na zachód, mnie nie dosięgną. W Kędzierzynie o 17tej. Pociąg o 19tej. Spędzam ten czas na dworcu wciągając zapiekanki, herbatę i schładzając się wewnątrz budynku. Ok a ten „pociąg” to tak naprawdę 3 pociągi ;) 3x Regio, z przesiadkami w Gliwicach i Katowicach. Był jakiś ICek, ale ja wolałem tak, po taniości :) W domu po 23ciej.

Ołomuniec zaliczony. Po Czechach już trochę jeździłem ale to był pierwszy cel położony w głębi tego kraju. Tej trasy po Czechach nakręciłem ~220km. Marzy się oczywiście Brno, no a Praga to się rozumie samo przez się :)

6.10 - 23.15
11,15l (w tym 2,4l energatyka)


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa amion
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]