Koszyce + liznąć Węgier
d a n e w y j a z d u
423.51 km
0.00 km teren
22:53 h
Pr.śr.:18.51 km/h
Pr.max:73.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4400 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/f6bvfXQGUK9xpuS46
Dziś nadszedł ten dzień. Dzień w którym po raz drugi
zaatakuję Słowackie Koszyce i Węgierską granicę. Koszmarna awaria z zeszłego
tygodnia już naprawiona. Jest nowy bębenek i oś. Wszystko dobrze skręcone. Koło
skończyłem robić w czwartek wieczorem. Czyli że pojechałem na takim świeżo
zrobionym kole na Węgry? Niezupełnie. W piątek po południu je przetestowałem. 2km
po osiedlu nakręciłem ;) Ale oprócz tego odpowiednio się przygotowałem –
wziąłem kilogram narzędzi. Standardowy zestaw uzupełniłem o wszystko co
potrzebne do obsługi tylnej piasty: klucze do konusów, bat, imbusa 10kę, klucz
do kasety i do prawej bieżni, nawet jakieś tam zapasowe kulki. Nauczony
ostatnią awarią będę woził cały ten kilogramowy setup do końca sezonu ;) Plan
przedstawia się tak jak na rozpisce. 370km. Yhym ;) Zawsze wychodzi więcej.
Zawsze.
Startuję dobrze wyspany, o godz. 6.30. W Wieliczce wciągam
śniadanko. Po czym pagórkowatą DW966 przecinam na wskroś Pogórze Wielickie. Czerwiec,
więc żółte łany rzepaku ustąpiły miejsca królującym na polach całym stadom czerwonych maków. Przed Gdowem załapuję się na jakiś pokaz lotów balonowych. W Gdowie koło
8mej. I tu ujawnia się pewna wada startów o poranku zamiast o północy. Ledwo co
wyjechałem, i już zaczyna robić się gorąco. Startując o północy ładnych kilka h
jedzie się w przyjemnym chłodzie. Oczywiście wada ta objawia się tylko podczas
letnich upałów. Wiosną/jesienią może to być zaleta, zamiast dwóch zimnych
nocy/poranków zalicza się tylko jedną zimną noc/poranek. Z Gdowa standardowo, na
Nowy Sącz zawsze tak jeżdżę: boczną górzystą drogą przez Stare und Nowe Rybie. Sporo
potu zostawiam na tych pierwszych, konkretnych dziś podjazdach. Przed Limanową
jestem już nieźle odwodniony. W Koszarach kupuję największą, 2,5l Colę
(Pepsi?). Ciepłą… Mały wiejski sklepik, w takich to tylko piwsko mają z
lodówki… Połową litra zwilżam ubrania i myję rower ;), litr wypijam duszkiem,
litr zostawiam na drogę. W Limanowej dłuższa pauza w cieniu kasztanowca. Odwlekam
tą wspinaczkę krajówką i odwlekam, ale w końcu trzeba się za zabrać. Litacz
(~650m) podjeżdżam już w lejącym się z nieba żarze. Ale nie jest całkiem pogodnie.
Na północy, nad Pasmem Łososińskim niebo prezentuje się niepokojąco. To akurat
nie aż tak ważne, gorzej że na południu, nad Sądeckim też się kotłuje. Na
zjeździe do New Sącza, na jednej z serpentym, słyszę
dobiegające właśnie stamtąd pierwsze grzmoty. Co to będzie? W mieście z powodu
remontu mostu muszę nadłożyć kilka km. Dunajec przekraczam mostem na obwodnicy.
Most fest solidny – nawet chodnik zabezpieczony jest dwoma barierkami! :DDD
Jakby np. w zderzeniu z rowerem poległa pierwsza bariera, to zawsze jest druga,
która uratuje rowerzystę przed niechybną śmiercią w wodach rzeki! Na rynku
przycupnąłem w cieniu takiego jakby baldachimu z kwiatów. Z pół godzinki
zbieram siły przed kolejnym podjazdem, na Krzyżówkę, jednocześnie czekając na
rozwój sytuacji meteorologicznej. Chyba OK, w tą stronę nie idzie. Tam gdzie
jadę, na Krzyżówkę, na wschód, też nie. Poszło gdzieś hen na południe. Ciągnący
się przez bite 20km podjazd na przełęcz znów w lejącym się z góry piekle. Co tu
dużo mówić, powoli idzie. A na liczniku ledwie 100km… Na Krzyżówkę wczołguję
się 16.30. Czyli ten 120km odcinek zajął mi okrągłe 10 godzin!!! Jest to wynik
poniżej wszelkiej krytyki, po prostu wstyd. Jak mała dziewczynka. Dobry szoszon
w 4h by to machnął. Na granicy godzinę później, fotki zapomniałem zrobić. Z
kołem OK, doglądałem go co jakiś czas, sprawdzając czy jakiś luz się nie
pojawia. Czyli sprzęt jest gotowy na podbój Węgier. Ale czy zawodnik jest
gotowy? No, tak średnio. Raptem 1/3 trasy a trochę sponiewierany już jestem.
Nachodziły mnie nawet debilne myśli, żeby odpuścić, jakoś to skrócić i na
Przemyśl jechać. O nie. Na pewno nie. Jadę na tą Słowację, jakby było bardzo
źle, to najwyżej znów na tym Preszowie zakończę. Czym prędzej zjeżdżam do
Bardejowa, żeby w ostatniej chwili mi się nie odwidziało i żebym nie zawrócił
na Krzyżówkę. Jak już zjadę, to nie ma odwrotu ;) Z powrotem pod górę ciągnął
nie będę. Przez takie oto dziury toczę się do Bardejowa. Rynku zaliczać nie
planuję. Byłem nie raz. Bardziej chodzi mi po głowie rynek w Koszycach ;) Niestety
jakoś przymuliłem i na Świdnik skręciłem, nadkładając kolejne kilka km. I
niewielkim plusem jest to że mury obronne zobaczyłem, bardziej bym wolał mury
obronne w Koszycach zobaczyć. Gdy w końcu wracam na właściwą drogę, jest już
wieczór. Ale to dobrze. Gdy tylko ochłodziło się, od razu moc wróciła do
normalnego, tj. wysokiego poziomu :) Po kryzysie z Krzyżówki ani śladu! Hopki
między Bardejowem a Preszowem wciągam więc bez większego wysiłku. Takie oto jajeczko
znalazłem na stoliku na przydrożnym parkingu. Po prostu sobie leżało. Nie
brałem oczywiście, po co mi. Na innym parkingu, tym z „obywatelami mokradeł”, o
którym wspominałem przy opisie trasy do Preszowa też chwilę odpoczywam. Bo to
bardzo fajne miejsce. Wraz ze zbliżaniem się do Preszowa, zbliża się też noc.
Miasto osiągam o 21.30, ale jako że to czerwiec to jeszcze granatowo, nie
całkiem czarno. Na liczniku wybija 200km. Forma ciągle wysoka, morale jeszcze
wyższe, ani w głowie mi tu kapitulować :) Atakuję Koszyce! Preszów zwiedzam więc
tylko przejazdem, robiąc zdjęcia co ciekawszych rzeczy, jak np. klubu nocnego
(?), czy charakterystycznych nazw ulic. Wg znaku do Koszyc 20km. W
rzeczywistości więcej, tak pod 30. Jadę bowiem starą „krajówką” idącą równolegle
do autostrady. Krajówka nie ciągnie się jednak do samych Koszyc, kawałek przed nimi
łączy się z autostradą i razem z nią przeistacza w ekspresówkę. Wolę nie
ryzykować, nie wiem ile Słowacka Policia sobie liczy za jazdę rowerem po takiej
drodze. Końcówkę trzeba zatem objechać pokrętnymi bocznymi drogami. Tak też
robię, w Budzimirze odnajduję właściwą przecznicę. Tu mała ciekawostka – przystanek z nimi biblioteczką :) Próbowałem coś poczytać ale niewiela idzie
rozszyfrować. Zresztą sami zobaczcie. Z ciekawostek to jeszcze chyba takie
Słowackie disco-polo ;) Z następnego odcinka tymi bokami zdjęć brak, ale to nie
znaczy że nic tam ciekawego nie było widać. Bo było, tylko aparat w tel.
oczywiście nie widział. A była na początek stroma ścianka do wciągnięcia, z
nieco ponad 200 na prawie 300m n.p.m. Na szczycie zaś widok niezwykły. Poza
rozgwieżdżonym niebem, widać dwie żółto-pomarańczowe łuny światła. Jedna na
północy, druga na południu. Nietrudno się domyślić od czego one pochodzą –
północna to Preszów, południowa – Koszyce. Jak ktoś mnie czasem pyta po co
jeżdżę nocą na rowerze – to na przykład po to :) Kto nie jeździ, nie zrozumie. Na
równie stromym zjeździe przed kołem przelatuje mi sarna, prawie zawału
dostałem. Jakaś jedna wioska, most na rzece Hornad, druga wioska, kawałek
doliną rzeki. I oto są! Kosice! Stolica Kraju Koszyckiego! Coś jak miasto
wojewódzkie w Polsce. Jest trochę po północy. No to zwiedzamy. Przelatuję,
dosłownie, przelotowymi drogami. Bo całe Koszyce błyskają na żółto. Tj.
wszystkie sygnalizacje na skrzyżowaniach są wyłączone. Ale tak dosłownie
wszystkie, co do jednej. Noc z soboty na niedzielę. To rozumiem :) Zaliczam
rzecz jasna Stare Miasto. Nocne życie ma się tu dobrze. Mnóstwo mniej lub bardziej
podpitych imprezowiczów, kursujących od pubu do klubu, od klubu do pubu. Gwar,
krzyki i inne dziwne zachowania ;) Dzieje się. Nie ma tu co prawda rynku, ale
jest taki jakby bardzo wydłużony plac, otoczony dwiema odnogami drogi. A na
placu moc atrakcji, w rolach głównych: jakiś pomniko-kolumno-obelisk, opera/teatr, no i DUPNY kościół. A może bazylika było by tu odpowiedniejszym
słowem. DUPNA bazylika :) Na zdjęciu niewiele co widać, wracając, w dzień
zrobię lepsze ujęcie. Ok, ale to są jednak takie zabytkowe tylko atrakcje. A
chciałem tu zobaczyć również innego rodzaju atrakcję – wielką hutę, największą
na Słowacji. Patrząc w Internetach na produkcję i zatrudnienie to tak 3-4 razy
większą od marnych resztek Krakowskiej huty. Nazywa się niby US Steel Kosice,
ale w rzeczywistości jest kawałek za miastem, jakieś 10km na południe. Z Koszyc
wyjeżdżam drogą nr 17. W mieście jest bardzo ciepło: 22’C w środku nocy. Zaraz
za wyjazdem daje o sobie znać częste, ale tu występujące w ekstremalnej formie
zjawisko. Opuszczam „miejską wyspę ciepła” i dokładnie wraz z końcem zabudowań
wpadam w ścianę chłodnego powietrza. Taką ścianę w sensie ścianę, jak od
linijki. Ciepło – metr dalej chłodno. Ciekawe. Ciemnymi odludziami docieram do
bocznej drogi przez wioskę Haniska, która powinna mnie zaprowadzić do głównej
bramy huty. Tak mi się wydawało, że powinna. Bo po przejechaniu nią 6-7km w
zupełnych ciemnościach brzegiem muru ogromnego zakładu droga kończy się.
Docieram do czegoś, co główną bramą raczej nie jest. Są jakieś parkingi, ale
małe, brama też jest ale nieduża, jakiś tam przystanek kolejki, ciężarówek
prawie nic. Pusto, ciemno, głucho. Nie, to na pewno nie jest to. Cóż, robię
zdjęcia tego co jest, logo huty widoczne, więc dowód zaliczenia jakiś tam mam. Przyjechałem
tu nieprzygotowany. Teraz patrzę w domu na mapę i tam gdzie zajechałem to brama
walcowni. Brama główna i całe centrum administracyjne jest gdzie indziej.
Dojechać tam można albo od drogi ekspresowej, albo bokami, ale baaardzo na
około, kawał drogi. A wspominana „kolejka” to w rzeczywistości linia
tramwajowa, docierająca tu aż z Koszyc. No nic, nie mogę dłużej krążyć wokół
huty, bo przede mną główny tak naprawdę cel wycieczki – Węgierska granica! Wracam
po śladzie te 6-7km do krajówki. A stąd już tylko 10km dzieli mnie od wielkiej
chwili. Od maleńkiego kroku dla ludzkości, ale wielkiego dla mojej rowerowej
kariery :D Od Węgier! Ostania miejscowość na Słowacji to Sena. Noc powoli
dobiega końca. Gdy przy drodze wyrasta tablica „Maygar blablacośtam” emocje sięgają
zenitu :D
10 czerwca 2018 roku,
godz. 3.46.
To już się stało. Już o tym nie myślę, nie planuję, nie skrobię
na karteczce rozpiski z planem trasy, nie liczę km i przewyższeń na gpsies. To
się dzieje w rzeczywistości, a nie w głowie, czy na kartce papieru. To dzieje
się tu i teraz, w tej chwili, to dzieje
się NAPRAWDĘ. UDAŁO SIĘ! Radości
nie ma końca, bezsprzecznie jest to jedno z moich najmocniejszych rowerowych
przeżyć.
No ok, ale jak właściwie ta granica SK/HU wygląda? A wygląda
następująco: Nad drogą i po jej bokach wznosi się wielki pawilon dawnego
przejścia granicznego. Po rozmiarach wnioskuję że pewnie bardzo ważnego
przejścia. Na parkingach mnóstwo ciężarówek, całe sznury „TIRów”. Pewnie czasik
jazdy się skończył w tacho i pauzują. Rzecz kolejna – tablice i znaki w bardzo
specyficznym języku. Mnóstwo samogłosek, z mnóstwem ogonków, pod jak i nad
nimi. Geografia - okolica raczej równinna, gdzieś tam w oddali niewielkie wzgórza. Zza nich powoli wynurza się Słońce. Niewątpliwie wschód Słońca na
Węgrzech był jednym z najbardziej magicznych wschodów Słońca w moich trasach :)
Nie dlatego, że wyglądał jakoś niesamowicie. Tylko dlatego że był na Węgrzech
:) Ok, porobiłem mnóstwo zdjęć tablic ze śmiesznymi nazwami miejscowości ale
coś by wypadało pozwiedzać. Z tym że Budapeszt czy Balaton raczej nie wchodzą w
grę ;) Na liczniku 280km. Do Muszyny 140, w upale i sporo po górach. Postanawiam
zwiedzić wiec pierwszą napotkaną miejscowość. A jest nią: Tornyosblablacośtam.
Niesamowita dziura, niemalże wierna kopia słowackich niesamowitych dziur. W
pozytywnym tego słowa znaczeniu - fajnie, klimatycznie, ciekawie. A
najciekawszą rzeczą są tu ławeczki. Stare, betonowo – drewniane, spłowiałe. Ale
to nie o ich budowę mi chodzi a o ilość – jest ich tu tyle, że pewnie mogliby
na nich jednocześnie usiąść wszyscy mieszkańcy wioski. Po jednemu na każdej :) W
Polsce mogliby się uczyć, na krakowskim rynku nie ma ani jednej :D (kilku
betonowo-kamiennych klocków nie liczę, one służą jako dekoracja wylotów
wentylacji podziemnego muzeum). Nakręciłem z 5km po Węgierskiej ziemi. Na razie
musi mi tyle wystarczyć. I tak powrót nawet stąd lekki nie będzie. Oj nie
będzie ;) Przejeżdżam jeszcze raz pod wielkim pawilonem, ostatni rzut oka na
Węgierską krainę, i zbieram się w drogę powrotną. Do Koszyc po śladzie,
krajówką. Tak jak przez całą noc praktycznie zero sennych zamułek, tak teraz o
poranku łapie mnie senność. Zwalczam ją 20-30min. drzemką na przystanku, gdzieś
w połowie drogi. W Koszycach z powrotem o 6 rano. 300km. Jadę jeszcze raz na wydłużony,
pełen wspomnianych atrakcji plac. Tym razem kościół widać w całej okazałości :)
Oglądam jeszcze inne, pomniejsze ciekawostki jak taki oto sklejony kropelką dzwon zvon im. pewnego polskiego dziennikarza. Jest też bardzo ważny, tym razem z
praktycznego punktu widzenia obiekt – pompa z wodą. Skwapliwie z niej korzystam,
zmywając z siebie część brudu, z tych części ciała z których się da, nie
gorsząc postronnych widzów. Pół litra też zatankowałem, podobno „pitna voda”,
czyli że niby można pić. Szukam jakiejś stacji, tej trasy nie jadłem jeszcze
nic ciepłego. Na północy miasta jedną lokalizuję. Sieci OMV. Wciągam jakąś
bagietę(?) z pieczarkami i pięknie, nie tylko jak na stację benzynową, podaną herbatę. Szukając wyjazdu źle skręciłem, w wylotówkę która prowadzi do
ekspresówki. Znowu nadkładam kilka km. Ale to nic, wykorzystuję to jako
pretekst do wciągnięcia na mijanym Shellu buły (tym razem na zimno) i kolejnej
herbaty (rzecz jasna gorącej). Euforia ze zdobycia Węgier zaczyna mijać, a ja
zaczynam coraz bardziej odczuwać zmęczenie. Do tego niedziela zapowiada się nie
mniej upalnie co sobota. Co tu dużo mówić, kryzys po prostu. Apogeum osiąga on
podjeździe za miastem, na bocznej drodze na Budzimir. Rozpaczliwie szukam
skrawka cienia. Majaczące na szczycie podjazdu nieduże drzewo obok kapliczki,
jest dla mnie oazą, do której się doczołguję. Siadam na przyjemnym, zimnym
betonowym krawężniku, i przez dłuższą chwilę dochodzę do siebie. Z kolei po
zjeździe do głównej drogi, BARDZO przyjemny odcinek, droga skąpana jest w
cieniu okalających ją szpalerów topól. Ale oczywiście to tylko fragment, bo
generalnie to patelnia, opony lepią się do asfaltu. Spory kawałek jechałem
nieźle odwodniony. W napotkanym wreszcie sklepie kupuję izo, pilnie potrzebna
„szybka hydracja”. Kolejny kryzys zwalczam chwilą leżenia w cieniu na ławeczce.
Te 30km dzielące Koszyce z Preszowem wydają się być o wiele dłuższe, niż nocą
gdy nocą jechałem w tamtą stronę. Wreszcie jest. Miasto obleśnych, żółto-niebieskich latarni. Tak tylko przelatuję, zatrzymując się tylko na
tankszteli za wyjeździe, po kolejną bułę i herbatę. Ile ich wciągnąłem w drodze
powrotnej to nie pamiętam. A ile wydałem na to pieniędzy to nie wiem, i nie
chcę wiedzieć. Za Preszowem odmiana – nie na Bardejów, a na Lubowlę. Droga
staje się górzysta. A właściwie to chodzi o jedną, 600m przełęcz, którą trzeba
wciągnąć z poziomu 200m n.p.m. To też były ciężkie kilometry. Kupiłem kolejną
bułę (na drogę) ale nie mogłem znaleźć kawałka ławeczki, by ją zjeść. Tzn.
ławeczki były, ale na Słońcu. Wolałem usiąść w cieniu na poboczu drogi niż się smażyć. W Sabinowie dalej pełna lampa, ale na horyzoncie zaczyna się chmurzyć, a
potem i grzmieć. W Lipianach mały deszcz mnie dopada, ale kompletnie mi to nie
przeszkadza, w taki upał taki deszczyk to czysta przyjemność. Żeby tylko pogoda
wytrzymała do tej Muszyny. Wreszcie zjazd do Lubotina, wreszcie kilometrów zaczyna
ubywać szybciej. W Lubotinie na rozstaju w prawo, i jeszcze kawałek w dół.
Przez przejściem w Lelowie szybkie zakupy, buła + Złoty Bażant do pociągu. No a
potem to już niecałe 10km pełną hopek, boczną drogą do Muszyny. Kryzys minął,
na szczycie przełęczy zresztą już. Tak że power mi się niesamowity włącza i w
kroplach znów zaczynającego atakować deszczu docieram do Muszyny. Przed
odjazdem zdążam jeszcze przyglądnąć się chwilę jakiejś wiejskiej imprezie. Do
bezpośredniego Regio do Krakowa wskakuję o 17.30. W ostatniej chwili, bo zaraz
po odjeździe zaczyna się ulewa :) W pociągu regeneruję się Złotym Bażantem i
cieszę z udanej trasy. Lać przestaje za Sączem. Do Krakowa wracam bez przygód
koło 22giej.
I tak minęła trasa z gatunku tych, które na zawsze pozostają
w pamięci :) Tak zdobyłem Węgry! A nad Balaton i do Budapesztu też mi się marzy
kiedyś dojechać :)
6.30 - ??.??
Gdzieś zaginął mi czas jazdy... wpisuję więc średnią 18,5.
15l (w tym 3l energetyka)
Zaliczone szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem