Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Koszyce + liznąć Węgier

d a n e w y j a z d u 423.51 km 0.00 km teren 22:53 h Pr.śr.:18.51 km/h Pr.max:73.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4400 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 9 czerwca 2018 | dodano: 23.06.2018





https://photos.app.goo.gl/f6bvfXQGUK9xpuS46

Dziś nadszedł ten dzień. Dzień w którym po raz drugi zaatakuję Słowackie Koszyce i Węgierską granicę. Koszmarna awaria z zeszłego tygodnia już naprawiona. Jest nowy bębenek i oś. Wszystko dobrze skręcone. Koło skończyłem robić w czwartek wieczorem. Czyli że pojechałem na takim świeżo zrobionym kole na Węgry? Niezupełnie. W piątek po południu je przetestowałem. 2km po osiedlu nakręciłem ;) Ale oprócz tego odpowiednio się przygotowałem – wziąłem kilogram narzędzi. Standardowy zestaw uzupełniłem o wszystko co potrzebne do obsługi tylnej piasty: klucze do konusów, bat, imbusa 10kę, klucz do kasety i do prawej bieżni, nawet jakieś tam zapasowe kulki. Nauczony ostatnią awarią będę woził cały ten kilogramowy setup do końca sezonu ;) Plan przedstawia się tak jak na rozpisce. 370km. Yhym ;) Zawsze wychodzi więcej. Zawsze.

Startuję dobrze wyspany, o godz. 6.30. W Wieliczce wciągam śniadanko. Po czym pagórkowatą DW966 przecinam na wskroś Pogórze Wielickie. Czerwiec, więc żółte łany rzepaku ustąpiły miejsca królującym na polach całym stadom czerwonych maków. Przed Gdowem załapuję się na jakiś pokaz lotów balonowych. W Gdowie koło 8mej. I tu ujawnia się pewna wada startów o poranku zamiast o północy. Ledwo co wyjechałem, i już zaczyna robić się gorąco. Startując o północy ładnych kilka h jedzie się w przyjemnym chłodzie. Oczywiście wada ta objawia się tylko podczas letnich upałów. Wiosną/jesienią może to być zaleta, zamiast dwóch zimnych nocy/poranków zalicza się tylko jedną zimną noc/poranek. Z Gdowa standardowo, na Nowy Sącz zawsze tak jeżdżę: boczną górzystą drogą przez Stare und Nowe Rybie. Sporo potu zostawiam na tych pierwszych, konkretnych dziś podjazdach. Przed Limanową jestem już nieźle odwodniony. W Koszarach kupuję największą, 2,5l Colę (Pepsi?). Ciepłą… Mały wiejski sklepik, w takich to tylko piwsko mają z lodówki… Połową litra zwilżam ubrania i myję rower ;), litr wypijam duszkiem, litr zostawiam na drogę. W Limanowej dłuższa pauza w cieniu kasztanowca. Odwlekam tą wspinaczkę krajówką i odwlekam, ale w końcu trzeba się za zabrać. Litacz (~650m) podjeżdżam już w lejącym się z nieba żarze. Ale nie jest całkiem pogodnie. Na północy, nad Pasmem Łososińskim niebo prezentuje się niepokojąco. To akurat nie aż tak ważne, gorzej że na południu, nad Sądeckim też się kotłuje. Na zjeździe do New Sącza, na jednej z serpentym, słyszę dobiegające właśnie stamtąd pierwsze grzmoty. Co to będzie? W mieście z powodu remontu mostu muszę nadłożyć kilka km. Dunajec przekraczam mostem na obwodnicy. Most fest solidny – nawet chodnik zabezpieczony jest dwoma barierkami! :DDD Jakby np. w zderzeniu z rowerem poległa pierwsza bariera, to zawsze jest druga, która uratuje rowerzystę przed niechybną śmiercią w wodach rzeki! Na rynku przycupnąłem w cieniu takiego jakby baldachimu z kwiatów. Z pół godzinki zbieram siły przed kolejnym podjazdem, na Krzyżówkę, jednocześnie czekając na rozwój sytuacji meteorologicznej. Chyba OK, w tą stronę nie idzie. Tam gdzie jadę, na Krzyżówkę, na wschód, też nie. Poszło gdzieś hen na południe. Ciągnący się przez bite 20km podjazd na przełęcz znów w lejącym się z góry piekle. Co tu dużo mówić, powoli idzie. A na liczniku ledwie 100km… Na Krzyżówkę wczołguję się 16.30. Czyli ten 120km odcinek zajął mi okrągłe 10 godzin!!! Jest to wynik poniżej wszelkiej krytyki, po prostu wstyd. Jak mała dziewczynka. Dobry szoszon w 4h by to machnął. Na granicy godzinę później, fotki zapomniałem zrobić. Z kołem OK, doglądałem go co jakiś czas, sprawdzając czy jakiś luz się nie pojawia. Czyli sprzęt jest gotowy na podbój Węgier. Ale czy zawodnik jest gotowy? No, tak średnio. Raptem 1/3 trasy a trochę sponiewierany już jestem. Nachodziły mnie nawet debilne myśli, żeby odpuścić, jakoś to skrócić i na Przemyśl jechać. O nie. Na pewno nie. Jadę na tą Słowację, jakby było bardzo źle, to najwyżej znów na tym Preszowie zakończę. Czym prędzej zjeżdżam do Bardejowa, żeby w ostatniej chwili mi się nie odwidziało i żebym nie zawrócił na Krzyżówkę. Jak już zjadę, to nie ma odwrotu ;) Z powrotem pod górę ciągnął nie będę. Przez takie oto dziury toczę się do Bardejowa. Rynku zaliczać nie planuję. Byłem nie raz. Bardziej chodzi mi po głowie rynek w Koszycach ;) Niestety jakoś przymuliłem i na Świdnik skręciłem, nadkładając kolejne kilka km. I niewielkim plusem jest to że mury obronne zobaczyłem, bardziej bym wolał mury obronne w Koszycach zobaczyć. Gdy w końcu wracam na właściwą drogę, jest już wieczór. Ale to dobrze. Gdy tylko ochłodziło się, od razu moc wróciła do normalnego, tj. wysokiego poziomu :) Po kryzysie z Krzyżówki ani śladu! Hopki między Bardejowem a Preszowem wciągam więc bez większego wysiłku. Takie oto jajeczko znalazłem na stoliku na przydrożnym parkingu. Po prostu sobie leżało. Nie brałem oczywiście, po co mi. Na innym parkingu, tym z „obywatelami mokradeł”, o którym wspominałem przy opisie trasy do Preszowa też chwilę odpoczywam. Bo to bardzo fajne miejsce. Wraz ze zbliżaniem się do Preszowa, zbliża się też noc. Miasto osiągam o 21.30, ale jako że to czerwiec to jeszcze granatowo, nie całkiem czarno. Na liczniku wybija 200km. Forma ciągle wysoka, morale jeszcze wyższe, ani w głowie mi tu kapitulować :) Atakuję Koszyce! Preszów zwiedzam więc tylko przejazdem, robiąc zdjęcia co ciekawszych rzeczy, jak np. klubu nocnego (?), czy charakterystycznych nazw ulic. Wg znaku do Koszyc 20km. W rzeczywistości więcej, tak pod 30. Jadę bowiem starą „krajówką” idącą równolegle do autostrady. Krajówka nie ciągnie się jednak do samych Koszyc, kawałek przed nimi łączy się z autostradą i razem z nią przeistacza w ekspresówkę. Wolę nie ryzykować, nie wiem ile Słowacka Policia sobie liczy za jazdę rowerem po takiej drodze. Końcówkę trzeba zatem objechać pokrętnymi bocznymi drogami. Tak też robię, w Budzimirze odnajduję właściwą przecznicę. Tu mała ciekawostka – przystanek z nimi biblioteczką :) Próbowałem coś poczytać ale niewiela idzie rozszyfrować. Zresztą sami zobaczcie. Z ciekawostek to jeszcze chyba takie Słowackie disco-polo ;) Z następnego odcinka tymi bokami zdjęć brak, ale to nie znaczy że nic tam ciekawego nie było widać. Bo było, tylko aparat w tel. oczywiście nie widział. A była na początek stroma ścianka do wciągnięcia, z nieco ponad 200 na prawie 300m n.p.m. Na szczycie zaś widok niezwykły. Poza rozgwieżdżonym niebem, widać dwie żółto-pomarańczowe łuny światła. Jedna na północy, druga na południu. Nietrudno się domyślić od czego one pochodzą – północna to Preszów, południowa – Koszyce. Jak ktoś mnie czasem pyta po co jeżdżę nocą na rowerze – to na przykład po to :) Kto nie jeździ, nie zrozumie. Na równie stromym zjeździe przed kołem przelatuje mi sarna, prawie zawału dostałem. Jakaś jedna wioska, most na rzece Hornad, druga wioska, kawałek doliną rzeki. I oto są! Kosice! Stolica Kraju Koszyckiego! Coś jak miasto wojewódzkie w Polsce. Jest trochę po północy. No to zwiedzamy. Przelatuję, dosłownie, przelotowymi drogami. Bo całe Koszyce błyskają na żółto. Tj. wszystkie sygnalizacje na skrzyżowaniach są wyłączone. Ale tak dosłownie wszystkie, co do jednej. Noc z soboty na niedzielę. To rozumiem :) Zaliczam rzecz jasna Stare Miasto. Nocne życie ma się tu dobrze. Mnóstwo mniej lub bardziej podpitych imprezowiczów, kursujących od pubu do klubu, od klubu do pubu. Gwar, krzyki i inne dziwne zachowania ;) Dzieje się. Nie ma tu co prawda rynku, ale jest taki jakby bardzo wydłużony plac, otoczony dwiema odnogami drogi. A na placu moc atrakcji, w rolach głównych: jakiś pomniko-kolumno-obelisk, opera/teatr, no i DUPNY kościół. A może bazylika było by tu odpowiedniejszym słowem. DUPNA bazylika :) Na zdjęciu niewiele co widać, wracając, w dzień zrobię lepsze ujęcie. Ok, ale to są jednak takie zabytkowe tylko atrakcje. A chciałem tu zobaczyć również innego rodzaju atrakcję – wielką hutę, największą na Słowacji. Patrząc w Internetach na produkcję i zatrudnienie to tak 3-4 razy większą od marnych resztek Krakowskiej huty. Nazywa się niby US Steel Kosice, ale w rzeczywistości jest kawałek za miastem, jakieś 10km na południe. Z Koszyc wyjeżdżam drogą nr 17. W mieście jest bardzo ciepło: 22’C w środku nocy. Zaraz za wyjazdem daje o sobie znać częste, ale tu występujące w ekstremalnej formie zjawisko. Opuszczam „miejską wyspę ciepła” i dokładnie wraz z końcem zabudowań wpadam w ścianę chłodnego powietrza. Taką ścianę w sensie ścianę, jak od linijki. Ciepło – metr dalej chłodno. Ciekawe. Ciemnymi odludziami docieram do bocznej drogi przez wioskę Haniska, która powinna mnie zaprowadzić do głównej bramy huty. Tak mi się wydawało, że powinna. Bo po przejechaniu nią 6-7km w zupełnych ciemnościach brzegiem muru ogromnego zakładu droga kończy się. Docieram do czegoś, co główną bramą raczej nie jest. Są jakieś parkingi, ale małe, brama też jest ale nieduża, jakiś tam przystanek kolejki, ciężarówek prawie nic. Pusto, ciemno, głucho. Nie, to na pewno nie jest to. Cóż, robię zdjęcia tego co jest, logo huty widoczne, więc dowód zaliczenia jakiś tam mam. Przyjechałem tu nieprzygotowany. Teraz patrzę w domu na mapę i tam gdzie zajechałem to brama walcowni. Brama główna i całe centrum administracyjne jest gdzie indziej. Dojechać tam można albo od drogi ekspresowej, albo bokami, ale baaardzo na około, kawał drogi. A wspominana „kolejka” to w rzeczywistości linia tramwajowa, docierająca tu aż z Koszyc. No nic, nie mogę dłużej krążyć wokół huty, bo przede mną główny tak naprawdę cel wycieczki – Węgierska granica! Wracam po śladzie te 6-7km do krajówki. A stąd już tylko 10km dzieli mnie od wielkiej chwili. Od maleńkiego kroku dla ludzkości, ale wielkiego dla mojej rowerowej kariery :D Od Węgier! Ostania miejscowość na Słowacji to Sena. Noc powoli dobiega końca. Gdy przy drodze wyrasta tablica „Maygar blablacośtam” emocje sięgają zenitu :D

10 czerwca 2018 roku, godz. 3.46.

To już się stało. Już o tym nie myślę, nie planuję, nie skrobię na karteczce rozpiski z planem trasy, nie liczę km i przewyższeń na gpsies. To się dzieje w rzeczywistości, a nie w głowie, czy na kartce papieru. To dzieje się tu i teraz, w tej chwili, to dzieje się NAPRAWDĘ. UDAŁO SIĘ! Radości nie ma końca, bezsprzecznie jest to jedno z moich najmocniejszych rowerowych przeżyć.
No ok, ale jak właściwie ta granica SK/HU wygląda? A wygląda następująco: Nad drogą i po jej bokach wznosi się wielki pawilon dawnego przejścia granicznego. Po rozmiarach wnioskuję że pewnie bardzo ważnego przejścia. Na parkingach mnóstwo ciężarówek, całe sznury „TIRów”. Pewnie czasik jazdy się skończył w tacho i pauzują. Rzecz kolejna – tablice i znaki w bardzo specyficznym języku. Mnóstwo samogłosek, z mnóstwem ogonków, pod jak i nad nimi. Geografia - okolica raczej równinna, gdzieś tam w oddali niewielkie wzgórza. Zza nich powoli wynurza się Słońce. Niewątpliwie wschód Słońca na Węgrzech był jednym z najbardziej magicznych wschodów Słońca w moich trasach :) Nie dlatego, że wyglądał jakoś niesamowicie. Tylko dlatego że był na Węgrzech :) Ok, porobiłem mnóstwo zdjęć tablic ze śmiesznymi nazwami miejscowości ale coś by wypadało pozwiedzać. Z tym że Budapeszt czy Balaton raczej nie wchodzą w grę ;) Na liczniku 280km. Do Muszyny 140, w upale i sporo po górach. Postanawiam zwiedzić wiec pierwszą napotkaną miejscowość. A jest nią: Tornyosblablacośtam. Niesamowita dziura, niemalże wierna kopia słowackich niesamowitych dziur. W pozytywnym tego słowa znaczeniu - fajnie, klimatycznie, ciekawie. A najciekawszą rzeczą są tu ławeczki. Stare, betonowo – drewniane, spłowiałe. Ale to nie o ich budowę mi chodzi a o ilość – jest ich tu tyle, że pewnie mogliby na nich jednocześnie usiąść wszyscy mieszkańcy wioski. Po jednemu na każdej :) W Polsce mogliby się uczyć, na krakowskim rynku nie ma ani jednej :D (kilku betonowo-kamiennych klocków nie liczę, one służą jako dekoracja wylotów wentylacji podziemnego muzeum). Nakręciłem z 5km po Węgierskiej ziemi. Na razie musi mi tyle wystarczyć. I tak powrót nawet stąd lekki nie będzie. Oj nie będzie ;) Przejeżdżam jeszcze raz pod wielkim pawilonem, ostatni rzut oka na Węgierską krainę, i zbieram się w drogę powrotną. Do Koszyc po śladzie, krajówką. Tak jak przez całą noc praktycznie zero sennych zamułek, tak teraz o poranku łapie mnie senność. Zwalczam ją 20-30min. drzemką na przystanku, gdzieś w połowie drogi. W Koszycach z powrotem o 6 rano. 300km. Jadę jeszcze raz na wydłużony, pełen wspomnianych atrakcji plac. Tym razem kościół widać w całej okazałości :) Oglądam jeszcze inne, pomniejsze ciekawostki jak taki oto sklejony kropelką dzwon zvon im. pewnego polskiego dziennikarza. Jest też bardzo ważny, tym razem z praktycznego punktu widzenia obiekt – pompa z wodą. Skwapliwie z niej korzystam, zmywając z siebie część brudu, z tych części ciała z których się da, nie gorsząc postronnych widzów. Pół litra też zatankowałem, podobno „pitna voda”, czyli że niby można pić. Szukam jakiejś stacji, tej trasy nie jadłem jeszcze nic ciepłego. Na północy miasta jedną lokalizuję. Sieci OMV. Wciągam jakąś bagietę(?) z pieczarkami i pięknie, nie tylko jak na stację benzynową, podaną herbatę. Szukając wyjazdu źle skręciłem, w wylotówkę która prowadzi do ekspresówki. Znowu nadkładam kilka km. Ale to nic, wykorzystuję to jako pretekst do wciągnięcia na mijanym Shellu buły (tym razem na zimno) i kolejnej herbaty (rzecz jasna gorącej). Euforia ze zdobycia Węgier zaczyna mijać, a ja zaczynam coraz bardziej odczuwać zmęczenie. Do tego niedziela zapowiada się nie mniej upalnie co sobota. Co tu dużo mówić, kryzys po prostu. Apogeum osiąga on podjeździe za miastem, na bocznej drodze na Budzimir. Rozpaczliwie szukam skrawka cienia. Majaczące na szczycie podjazdu nieduże drzewo obok kapliczki, jest dla mnie oazą, do której się doczołguję. Siadam na przyjemnym, zimnym betonowym krawężniku, i przez dłuższą chwilę dochodzę do siebie. Z kolei po zjeździe do głównej drogi, BARDZO przyjemny odcinek, droga skąpana jest w cieniu okalających ją szpalerów topól. Ale oczywiście to tylko fragment, bo generalnie to patelnia, opony lepią się do asfaltu. Spory kawałek jechałem nieźle odwodniony. W napotkanym wreszcie sklepie kupuję izo, pilnie potrzebna „szybka hydracja”. Kolejny kryzys zwalczam chwilą leżenia w cieniu na ławeczce. Te 30km dzielące Koszyce z Preszowem wydają się być o wiele dłuższe, niż nocą gdy nocą jechałem w tamtą stronę. Wreszcie jest. Miasto obleśnych, żółto-niebieskich latarni. Tak tylko przelatuję, zatrzymując się tylko na tankszteli za wyjeździe, po kolejną bułę i herbatę. Ile ich wciągnąłem w drodze powrotnej to nie pamiętam. A ile wydałem na to pieniędzy to nie wiem, i nie chcę wiedzieć. Za Preszowem odmiana – nie na Bardejów, a na Lubowlę. Droga staje się górzysta. A właściwie to chodzi o jedną, 600m przełęcz, którą trzeba wciągnąć z poziomu 200m n.p.m. To też były ciężkie kilometry. Kupiłem kolejną bułę (na drogę) ale nie mogłem znaleźć kawałka ławeczki, by ją zjeść. Tzn. ławeczki były, ale na Słońcu. Wolałem usiąść w cieniu na poboczu drogi niż się smażyć. W Sabinowie dalej pełna lampa, ale na horyzoncie zaczyna się chmurzyć, a potem i grzmieć. W Lipianach mały deszcz mnie dopada, ale kompletnie mi to nie przeszkadza, w taki upał taki deszczyk to czysta przyjemność. Żeby tylko pogoda wytrzymała do tej Muszyny. Wreszcie zjazd do Lubotina, wreszcie kilometrów zaczyna ubywać szybciej. W Lubotinie na rozstaju w prawo, i jeszcze kawałek w dół. Przez przejściem w Lelowie szybkie zakupy, buła + Złoty Bażant do pociągu. No a potem to już niecałe 10km pełną hopek, boczną drogą do Muszyny. Kryzys minął, na szczycie przełęczy zresztą już. Tak że power mi się niesamowity włącza i w kroplach znów zaczynającego atakować deszczu docieram do Muszyny. Przed odjazdem zdążam jeszcze przyglądnąć się chwilę jakiejś wiejskiej imprezie. Do bezpośredniego Regio do Krakowa wskakuję o 17.30. W ostatniej chwili, bo zaraz po odjeździe zaczyna się ulewa :) W pociągu regeneruję się Złotym Bażantem i cieszę z udanej trasy. Lać przestaje za Sączem. Do Krakowa wracam bez przygód koło 22giej.

I tak minęła trasa z gatunku tych, które na zawsze pozostają w pamięci :) Tak zdobyłem Węgry! A nad Balaton i do Budapesztu też mi się marzy kiedyś dojechać :)

6.30 - ??.??
Gdzieś zaginął mi czas jazdy... wpisuję więc średnią 18,5.
15l (w tym 3l energetyka)

Zaliczone szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa zwina
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]