Preszów
d a n e w y j a z d u
266.30 km
5.00 km teren
17:04 h
Pr.śr.:15.60 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/KDmFS4waxsZ63yIT2
Od pewnego czasu moją rowerową część głowy zaprzątały
Koszyce. Drugie największe (choć tylko 200-tys.) miasto Słowacji, leżące już
bardzo blisko węgierskiej granicy. Co to oznacza – wiadomo ;) Tak naprawdę większą
chrapkę niż na jakieś tam Koszyce miałem na postawienie stopy na węgierskiej
ziemi :) Za pierwszym razem mi się to jednak nie uda… :
Start ok. pół godziny po północy. W Wieliczce śniadanie,
sprawnie pokonuję kolejne hopki Pogórza Wielickiego. Za Gdowem odbijam w nie
mniej, a raczej bardziej, górzystą, boczną drogę przez Stare & Nowe Rybie.
Sprawną jazdę zakłóca pewien incydent. W pewnym momencie coś wpada mi w
przednie koło. Jakiś kawał żelastwa a dokładniej bębna hamulcowego. Jakiemuś
tępemu wieśniakowi odpadł pewnie od traktóra albo przyczepy z gnojem i tak zostawił. Zesrał się na
środku drogi, i zostawił. Na szczęście jechałem powoli, a to gówno tylko
poharatało mi tylko górne lagi. Jakby mi to wpadło na szybkim zjeździe i
zaklinowało się między szprychami to przecież OTB można by zaliczyć, w skrajnej
sytuacji się zabić… Tak czasem nachodzą mnie takie przemyślenia że niektórzy to
używają mózgu tylko do podtrzymywania funkcji życiowych. Wkurwiony jadę dalej,
wciągam podjazd, zaliczam zjazd, i jest Limanowa. Jeszcze ciemno, ale zaraz
zacznie świtać. Zaraz, a dokładniej na podjeździe na krajówce, to tam Słońce wyłania się zza ciemnozielonego grzbietu Pasma Łososińskiego. Tatry – również
obecne :) Szalony, jak zwykle (69km/h) zjazd do New Sącza. Tam nadkładam nieco
drogi, omijając remont i urządzam dłuższą sjestę pod zamkiem, nad brzegiem
Dunajca. W jej trakcie oceniam szkody w sprzęcie i podziwiam nieco
przyjemniejsze widoki, jak np. takie oto ogromne topole, rosnące w korycie
rzeki. W samym mieście tym razem rynek omijam (byłem nie raz), za to zwiedzam
sobie dalej bulwary i okolice dworca kolejowego (notabene, z którego nigdy nie
wracałem pociągiem!). Z miasta wyjeżdżam krajową 75-teczką, i nią powoli wdrapuję się na
Krzyżówkę. Droga wznosi się do góry od samego Sącza, najpierw niezauważalnie, a
potem coraz to bardziej, i bardziej, by pod koniec podjazdu zostawić to na
asfalcie pierwsze dziś krople potu. Jeszcze tylko taka ciekawostka – tym razem
pękniętą tarczę hamulcową znalazłem… Nie wjechałem w to, tak tylko pokazuję
jacy niektórzy to są debile. Wypieprzyłem to do rowu, aby jakiś jadący nocą z
góry kolarz nie stracił zębów, a może i życia. W końcu jest przełęcz. To
ciekawe miejsce, z którego wszystkie cztery krzyżujące się opadają w dół. Ja
wybieram tę opadającą w kierunku Słowacji :) Mijam Tylicz, wraz z pierwszymi
pojawiającymi się tu cerkwiami, wciągam jeszcze jeden, pomniejszy podjazd na
przełęcz Tylicką i jestem na granicy. Przy obecnej tu wiacie i stolikach
dłuższą chwilę odpoczywam, i kontempluję piękno budzącej się do życia przyrody.
Spotykam tu też dwóch innych rowerzysto-turystów, i słyszę kawałek ich rozmowy:
- To co, lecimy?
- Lecimy, jak to mawiał klasyk: „po cipie ogiera jak się
zapiera”
:D Nie wiem co to za klasyk tak mawiał, i nie jestem pewien
na 100% jaki jest sens ów sentencji. Ale podoba mi się ona, a podejrzewam że
może znaczyć że w ten sposób należy traktować swój organizm, gdy ten odmawia
współpracy w czasie długiej trasy/ciężkiego treningu. Zastosuję się. Nie raz ;)
Jest koło wpół do
dwunastej. Idealna godzina aby wyruszyć na podbój słowackiej (i wtedy jeszcze
miałem nadzieję, że węgierskiej) ziemi :) Na szybkim zjeździe zaraz za granicą
wiosna atakuje mnie z całą swoją mocą, nie pozwalając w spokoju kontynuować
jazdy. Musiałem się zatrzymać i zrobić zdjęcia całego tego piękna, tej świeżości, które mnie otacza. Gdy wreszcie udało się zaspokoić zmysły tymi
wiosennymi doznaniami, dokończyłem zjazd, i na skrzyżowaniu z główną szosą
skręciłem w lewo, na Bardejów. A do niego niecałe 10km. Po raz pierwszy zaczyna
mnie dziś niepokoić wiatr, który przybiera nie taki jak potrzeba kierunek. W
Bardejowie zwiedzam rynek, wraz z kościołem, oraz robię zdjęcie obecnej niegdyś
w Polsce (dziś już nie) sieci hipermarketów. Po czym obieram drogę na Preszów.
Skręcam na południe więc liczę że wiatr przestanie spowalniać. Tymczasem
odnoszę wrażenie że on też zmienił kierunek i nie chce abym dotarł do Koszyc
(Węgier). Kilometry dłużą się strasznie, a do mnie powoli zaczyna docierać że
nic z tego nie będzie. Nie tym razem. Postanawiam skończyć na Preszowie.
Nigdzie mi się już więc nie spieszy. Wobec czego pozwalam sobie na dłuuugi
piknik na przydrożnym parkingu, razem z „obywatelami mokradeł”. Nie jest bowiem
zwykły „punkt odpoczynkowy”, jakich wiele w lasach, przy głównych szosach. Jest
tu ładnie urządzony, umocniony żwirem i kamieniami stawek + zasilający go
strumyczek. Do tego mostki, ławeczki, wiaty a nawet drewniany wychodek :) A
wszystko to nie tylko dla turystów, ale też dla tych właśnie „obywateli” tj.
żabek, rybek i innych płazów/gadów, które w tym jeziorku urzędują. Długo tam
siedzę i zbieram siły przed dalszą orką pod wiatr. W końcu zmuszam się do
ruszenia, i powoli bo powoli, ale jednak kilometr po kilometrze zbliżam się
Preszowa. Mijam charakterystyczny zamek na stromym wzgórzu w Kapusanach,
docieram głównej, 4-pasmowej, 18-ki, i wychodzę na ostatnią prostą przed
Preszowem. A wiatr skręca razem ze mną… Przynajmniej takie miałem wrażenie, ze
gdzie bym nie skręcił zawsze jest pod wiatr. Z charakterystycznych obiektów
hangar i wieża niedużego, podmiejskiego lotniska. Do miasta obleśnych,
żółto-niebieskich latarni, dowlekam się ok. 17.30. Poważnie, byłem w zeszłym
sezonie w Preszowie, i to właśnie ochydne żółto-niebieskie latarnie, i takie
same słupy, podtrzymujące pajęczynę trolejbusowej sieci, najbardziej utkwiły mi
w pamięci. Jedynie ścisłe, zabytkowe centrum miasta jest od nich wolne. Robię
po tym podłużnym, centralnym skwerze rundkę, trochę odpoczywam i nieco
zawiedziony zbieram się w drogę powrotną. Koszyce Węgry będą musiały
poczekać. Na tankszteli (© Gustav) na wylocie z miasta robię jeszcze zakupy, kupując
wafelki i napoje we wszystkich chyba możliwych smakach i kolorach ;) Wracam
68ką, na Lubotin i Leluchów (SK|PL). Jak na złość wiatr teraz przestaje. Jedzie
się dość sprawnie. Podziwiam zachodzące centralnie przede mną Słońce, pauzuję w Sabinowie i Lipianach. Zapada zmrok, a ja na podjeździe na 600m górkę opadam
jakby z sił. Szybki zjazd do Lubotina nieco ratuję sytuację ale z kolei zaczyna
się chcieć spać. Przejście w Leluchowie zaliczam jeszcze na jawie, ale do
Muszyny nie dotrę bez chwili drzemki. Ratuję się nią na przystanku, przy okazji
nieco marznąć. Dociągam ostatnich kilka km, i jest upragniona Muszyna. 1sza w nocy. Pociąg
po 5 rano :D Co tu robić w takiej dziurze przez 4 zimne, nocne godziny? Dworca
nie ma, żeby się ogrzać. Zanim jednak się zacznę nad tym zastanawiać obieram
kurs na pierwszą w polu widzenia ławeczkę w centrum. Kimię tam chyba z pół
godziny, zanim budzi mnie przeszywające zimno. No tak, czyli już wiem że
siedzenie na ławeczce jest złym pomysłem, trzeba coś się poruszać. Powoli,
spacerkiem, prowadząc rower, przywracam właściwą temperaturę ciała. Moją uwagę
przykuwa jakby wieża, baszta na stromym wzgórzu po drugiej stronie rzeki.
Lokalizuję wiodącą na szczyt, jak mi się wtedy wydawało, brukowaną ścieżkę. O
jeździe oczywiście nie ma mowy, prowadzę rower po wspinającym się przez ciemny
las zakosami, brukowanym chodniczku. "Agrafki" tak ciasne że muszę rower podnosić i obracać w drugim kierunku ;) Chodniczek wznosi się coraz wyżej i wyżej, w końcu
kończy, a wieży nie widać. Skręcam w lewo, ale tam tylko ciemny las, skręcam w
prawo – ciemny las + stroma ścieżynka, dalej pnąca się ostro do góry. Wspinam się
coraz to wyżej i wyżej, ale nie poza kamiennymi słupkami, wyznaczającymi pewnie
jakieś wierzchołki i kapliczkami na drzewach, nie ma tu nic ciekawego. W końcu
odpuszczam, chyba wszedłem na jakiś górski szlak, i brnąc dalej w tą ciemność
dotrę gdzieś wysoko, w jakieś górskie pasmo. Zawracam. Ostrożnie sprowadzam tam skąd
przyszedłem. Znów jestem na poziomie rzeki. Już wróciłem do centrum. Ale jako
że czasu mam jeszcze mnóstwo, sił jakby też, nie chcę się w ogóle spać, po
zimnie też ani śladu, postanawiam jeszcze raz obadać temat tej „wieży”. Odnajduję
z drugiej strony wzgórza inną, szerszą i mniej stromą (da się jechać) alejkę. Docieram
nią wreszcie tam gdzie chciałem tj. do „wieży”. A właściwie to do ruin malutkiego zamku. Ładnie iluminowanego, i to on tak świecił na szczycie. Obchodzę go
dookoła, robię zdjęcie, i zjeżdżam/sprowadzam na dół. Zbliża się 5, zaczyna się
przejaśniać a ja udaję się na peron. Udało się nie tyle przetrwać, co bardzo
fajnie spędzić w tej zapadłej dziurze noc :) Powrót pociągiem lekko przydługi, jak to na tej okrrrrrężnej kolejowej trasie bywa (4h, przez New Sącz, Grybów, Tarnów) ale bez przygód. Wciągam ostatnie zapasy, uzupełniam niedobory snu, w Krakowie późnym rankiem, przed 10.
Czuć trochę niedosyt, jeszcze przed Preszowem temat Koszyc i
Węgier odpuściłem. Przeszkodził wiatr i ogólnie nie rekordowa jeszcze, forma. Zaliczony
został Preszów, ale już tam byłem, w zeszłym roku. Trasa zakończona mocno niestandardowym
akcentem - nocnym spacerem po górach i lasach. Jak tak teraz popatrzę na mapę
to niewiele brakło (ok. 35m w pionie) a faktycznie zaliczył bym górski szczyt –
Koziejówkę (636m n.p.m.). A wspinając się dalej tą ścieżką, kolejny ponad 700m!
6,25l (w tym 2,25l energetyka)
4 bułki z czymśtam, 1 banan, pierniki, jakieś ciastka, podwójne delicje, kilka wafelków
Zdobyte szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 250-299, Powrót pociągiem