Ostrava
d a n e w y j a z d u
336.75 km
0.00 km teren
18:49 h
Pr.śr.:17.90 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2138 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/biYQUn8tEZqif5Ju2
Czeska Ostrawa. Spore, bo 300-tys. (wielkości Katowic)
miasto, łatwozaliczalne (160km od Krk, tuż przy granicy), które jakoś mi
umknęło przez te kilka lat rowerowej tułaczki. Aż do dziś – przyszła na nie
pora :) 160 x 2 = 320km, czyli za niedzielę powinienem się uwinąć. Tak właśnie
planowałem, że trasa zajmie mi dobę – od północy do północy, i zdążę się wyspać
przed pracą. Yhym…
Wystartowałem o godz. 00.35. Czyli pół godziny/10km w plecy
już na starcie. Po czym wpadłem na genialny pomysł jazdy rozgrzebaną Cechową.
Powolutku turlałem się po świeżo wysypanym tłuczniu ale na nic się to zdało – łapię snejka na tyle. Dla 32mm slicków taka nawierzchnia okazała się nieakceptowalna.
Choć mam wrażenie, że to może być kwestia opon – niedawno sprawiłem sobie
Hamerykańskie Maxxisy. Wydaje mi się że na pancernych Kendach po 25zł/szt nie
takie kamyczki nie zrobiły by wrażenia… Siadam na przystanku i zaczynam łatać.
Zakładam. Pompuję. Ucieka. Kurwa. Zdejmuję, naklejam dużą łatkę na wierzch
małej łatki. Zakładam, pompuję, ucieka. RRRwa. W końcu daję nową dętkę. Godzinę
straciłem na tą akcję. A koło napompowane tylko na 3,5 bara (nominalnie 6 bar),
bo więcej tą plastikową pompeczką to chyba tylko Pudzian by dał radę. Turlam
się więc powoli, licząc na Orlen przed Skawiną. Tam dorzucam brakujące atmosfery,
i kupuję niepotrzebne aż tak bardzo picie (żeby nie było że korzystam z
kompresora na krzywy ryj). Jestem bardzo zły, dochodzi 3cia a ja w Skawinie. O
tej porze powinienem być w Zatorze. 1,5-2h obsuwy na samym starcie. Wreszcie
jazda zaczyna się kleić, i sprawnie pokonuję ciemne i puste (zero ruchu)
kilometry krajowej 44ki. Jest Zator (również ciemny i pusty), a w leniwie
budzącym się do życia Oświęcimiu melduję się już o świcie. Standardowa fotka basztowej
wieży kopalni w Brzeszczach. Od ostatniej trasy minęły dwa tygodnie, przez ten
czas wiosna mocno posunęła się do przodu, zazieleniając młodymi liśćmi czy
bieląc kwiatami większość drzew. W Pszczynie pauza na prostokątnym rynku a do
Strumienia pojadę dość widokową drogą brzegiem jez. Goczałkowickiego. Nie
pamiętam czy nią kiedyś jechałem – chyba nie, a nawet jeśli tak, to max 1 raz i
to dawno temu. Nad jasnoszarą taflą jeziora góruje w oddali tonąca w szarym
niebie, ciemnoszara ściana gór Beskidu Śląskiego. Tak po prostu pochmurno i
nieco smętnie jest (ale tylko do czasu). W Strumieniu bowiem zza chmur wychodzi
Słońce. Ale nie, to tak tylko na chwilę, zaraz zachodzi. To jeszcze nie teraz, na
piękną pogodę trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Dzielące mnie od granicy
pozostałe kilometry pokonuję zadupiami: obsadzonymi szpalerami topól dróżkami, kluczącymi
między stawami, o rybnym bądź też innym, przeznaczeniu. Na granicy, która na
jednej z takich właśnie dróżek wypada, jestem o godz. 11tej. Pierwszą czeską mieściną jest Karvina. Przejazdem
zaliczam peryferia, blokowiska i zahaczam o rynek. Zanim główną drogą całkiem
Karvinę opuszczę, urządzam dłuższy piknik na brzegiem Olzy. To mi się podoba :)
Psów nie należy volno pobijajscicsd, jeśli pobijajscicsd psa, to tylko na
smyczy. Szeroką, 4-pasmową drogą coraz głębiej zapuszczam się w nieznaną,
czeską krainę. Która wygląda na krainę przemysłową, w szczególności górniczą. W
którą stronę by nie popatrzeć tam górująca nad okolicą wieża szybowa lub komin.
A to brunatne torowiska, a to zardzewiałe rurociągi, przechodzące to nad, to
pod jezdnią. Tu czarna hałda węgla, tam zielona górka, która też jest pewnie starą,
nieczynną, hałdą. Ale najbardziej ujął mnie ten widok – martwe kikuty resztek
brzozowego lasku, smętnie sterczące z podtopionego (mam nadzieję że wodą) zagłębienia
terenu. Całość sprawia wrażenie obszaru klęski ekologicznej, przemysł wygrał tu
z przyrodą. No nic, takie życie, coś trzeba do kotła w elektrowni wrzucić, żeby
był prąd, i można było na kompie relację na BSa napisać ;) Na takich właśnie
rozkminkach i analizie otaczającego mnie krajobrazu mijają mi pozostałe do
Ostrawy kilometry. Do celu docieram ok. 13.30. Czyli powiedzmy że półmetek, a
zamiast planowanych 12 minęło 13,5h. A przecież przed powrotem jeszcze
pozwiedzać i odpocząć trzeba. Właśnie gdzieś tu, w Ostrawie wypogadza się
zupełnie i do końca dnia będzie już gorąco i słonecznie. Główna droga sama
prowadzi mnie w miejsce które obowiązkowo chciałem zaliczyć– wielką hutę.
Patrząc na mapę zajmuje ona podobną, co huta w Krakowie powierzchnię. Są loga koncernu, są kominy, i jakaś brama – być może główna. Hutę można więc uznać za
zaliczoną, a ja mogę oddać się eksploracji dalszej części miasta. Tu wynika
pewien problem – nie ściągnąłem sobie przed wyjazdem mapy Czech, a Internet w
tel. chwilowo mi nie działa. Mapa Polski którą mam offline jest ucięta w
połowie miasta – widzę tylko wschodnią jego część. Jakoś sobie jednak radzę
jadąc po prostu na północ. Z obiektów z kategorii zabytków zaliczam filharmonię
i ratusz – z efektowną, pokrytą spatynowaną miedzią wieżą (85m wysokości!).
Poza tym standard – blokowiska, ciekawe reklamy czy inne dzieła architektury
sakralnej. Odpoczywam trochę na osiedlowym skwerku, trochę na takim oto wzgórzu, a na koniec na nadrzecznych bulwarach, gdzie sielanki niedzielnego
wypoczynku pilnują konne patrole Policji (niestety nie zrobiłem zdjęcia). Zaopatrzywszy
się w zapas czeskich dopalaczy ;) ok. 16tej zbieram się w drogę powrotną. 2,5h tu
zabawiłem. Czyli już domyślam się kiedy wrócę, ale mniej się po prostu nie dało
– to miasto zasługuje na dużo więcej niż 2,5h. Z Ostrawy wyjeżdżam bulwarami,
na północ, i obieram kurs na Bohumin. Sporo mniejsze, odległe o kilka km
miasteczko. Z Bohumina krajówką na wschód. Po drodze pomniejsze, lekko
zaniedbane, (po)przemysłowe miejscowości. Np. taka, „Dolni Lutynie”. Od pewnego
czasu na północnym wchodzie majaczą kominy i chłodnie jakiejś wielkiej
elektrowni. Już wiem że chcę ją zobaczyć z bliska, nie odpuszczę jej. I tak też
robię. W Detmarowicach (Dziećmorowicach) nadkładam 2km, z czego połowę pod
górkę, aby ten obiekt odwiedzić. Robi wrażenie. Internety mówią, że kominy mają
liczą sobie po 259m wysokości, czyli tyle mniej więcej, co wyższy komin w
krakowskim Łęgu. A i chłodnie niczego sobie. Za Detmarowicami boczna droga
którą planuję dobić do granicy okazuję się zamknięta – remont mostu. Kawałek
dalej znajduję inną, a potem kusi mnie wąska ścieżka brzegiem stawu. Warto
było, aby zobaczyć elektrownię z jeszcze innej perspektywy. Znów wracam na
asfalt, jeden przejazd kolejowy, i jestem na granicy. W budynku nieczynnego
przejścia granicznego urzęduje teraz weterynarz. Mocno wspomagając się GPSem w
telefonie dalej kluczę bokami, w kierunku Jastrzębia (Zdroju ;) ). W końcu
jest. Jakieś tam przemysłowe rudery na przedmieściach, jakieś blokowiska.
Elektrownia/elektrociepłownia. Tyle z tego miasta. Rynku choćbym chciał, to nie
zaliczę – bo nie ma. Jeśli by urządzić konkurs na największe w Polsce miasto
bez rynku, centralnego placu, targu itp. to Jastrzębie zajęło by wysoką lokatę
– bo to miasto 90-tys.! Tymczasem powoli zapada zmrok. A ja jeszcze bardziej
powoli przemieszczam się w kierunku Krakowa. Najpierw DW 993 (przez kawałek przekrojem
przypominającym bardziej drogę krajową niż wojewódzką). Pawłowice, i znów
Pszczyna. Tu już noc. Wpadam na genialny pomysł „skrócenia” sobie drogi ścieżką
przez tory, skarpy, ogrodzenia, itp. Pozostałe do domu 100km będzie dłużyło się
strasznie. Zamiast przez Oświęcim drugim wariantem – wojewódzką przez Polankę.
W Przeciszowie dołączam do DK44, i wracam już po śladzie. O północy ponad 20
stopni, tylko ta pogoda ratuje sytuację, cały czas na krótko można jechać.
Zator, Spytkowice, Brzeźnica, Wielkie Drogi. Km dłużą się strasznie, a ja muszę
wspomagać się drzemkami na przystankach. Z upragnieniem wypatruję czerwonych
świateł kominów w Skawinie. W końcu są. Są tam daleeeeko, ale ssssą. Wreszcie
jest i elektrownia, jest Skawina. Bliskość domu jak to często bywa dodaje sił i
końcówka już nie taka straszna. Jako bonus zdjęcie ulicy gdzie złapałem snejka.
Znów nią wracam ale rzecz jasna spacerkiem, prowadząc rower. W domu koło 5tej
rano, więc pośpię sobie jakieś 2 godzinki ;)
Udana wycieczka, takie otwarcie sezonu na zagraniczne tripy
;)
0.35 - 4.50
4,75l (?) (w tym 3l energetyka)
6 bułek z czymśtam, 4 banany, podwójne delicje, pierniki, jakieś ciastka, 2 x 7days i pewnie coś jeszcze
Nowe gminy: 2
Śląskie: 2
Zebrzydowice
Godów
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 300-349