Majówka z przygodami
d a n e w y j a z d u
359.48 km
0.00 km teren
19:45 h
Pr.śr.:18.20 km/h
Pr.max:67.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4350 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/uNMzPY6TzYHwsynQA
Po dwóch dniach aklimatyzacji pora na długoweekendowy gwóźdź
programu :) Tj. daleki wyryp po Słowacji :) Jakkolwiek temat Koszyc i Węgier
ciągle nie daje mi spać po nocach, tak z Rabki tam po prostu nie ma sensu
jechać. Pomimo że jestem 70km na południe od Krakowa, to do Koszyc mam stąd raptem 20km bliżej. Za bardzo
na wschód są te Koszyce. Wracać pociągiem natomiast planuję z Muszyny. A pociąg
z Muszyny do Rabki jedzie przez… Nowy Sącz, Tarnów, Kraków, Suchą Beskidzką.
315km stalowym szlakiem, wobec 125km asfaltem. Taki tam mały kolejowy absurd :P
Trzeba gdzie indziej, prosto na południe. Tak żeby jak najlepiej wykorzystać te
zaoszczędzone 70km na odcinku Krk-Rabka. I do tego najlepiej tam gdzie jeszcze
nie byłem. Bańska Bystrzyca idealnie spełnia te kryteria, stając się właśnie
wspomnianym „gwoździem programu”. Internety trochę straszą niestabilną pogodą
ale kto by się przejmował takimi drobnostkami ;)
Startuję nietypowo, w poniedziałek o 19tej. Po prostu w
dzień spałem ładnych kilka godzin, i bez sensu próbować kłaść się jeszcze raz i
marnować ten czas gdy jestem świeżo wyspany. Pierwsza, może jeszcze nie
przygoda ale mały zgrzyt – urywam tylną lampkę, jeszcze przed wyjściem z
kwatery, źle opierając rower. Na szczęście jedna podkładka pod śrubę załatwia
sprawę. Jadę a raczej pozwalam rowerowi samemu się stoczyć do centrum Rabki. To
jest bowiem ponad 100m niżej niż dom, w którym nocuję. Dokumentacyjna fotka
przy zabytkowym kościele, druga przybudowywanej Zakopianki, i jeszcze jedna,
zachodzącego za Pasmem Policy Słońca. Na podbój słowackiej ziemi wyruszam
krajówką, na Chyżne. Tu po raz pierwszy dostrzegam pierwszą oznakę czekających
mnie przygód ;) Chmury. Niby nie jakieś ciemne, ale dziwnie wysooooko piętrzące się. Dobra, dobra, doskonale wiem że to chmury burzowe ale oczywiście wmawiam
sobie, że tak nie jest. A nawet jak jest, to przejdzie jakoś bokiem. No
przecież one tak jakby na wchodzie bardziej, no nie? A ja tak bardziej na
zachód jadę… Na pewno mnie ominie. Na pewno ;) Staram się patrzeć bardziej w
prawo, na kończącą pogodny dzień żółto-pomarańczową łunę zachodu Słońca. Zanim
zapadnie zmrok, z przełęczy Spytkowickiej (nieco ponad 700m n.p.m.) uwieczniam
jeszcze na zdjęciu potężną sylwetkę Babiej Góry. Tak, Babiej nie ma pomylić z
żadnym innym szczytem. Słońce zachodzi, chmur nie widać, o burzy już prawie
zapomniałem i spokojnie nawijam dzielące mnie od Słowackiej granicy kilometry. Spytkowice,
Podwilk, Jabłonka, no i Chyżne. Vita vas Słovenska Republika! Ciągle wysoka
(+-20 stopni) temperatura, pozwala nie zaglądać do sakwy w celu innym niż poszukiwanie
żarcia. Dodatkowe ubrania długo nie będą potrzebne. Ryneczek w Trzcianie, w
Twarodoszynie natomiast oprócz rynku bonusowo wskakuje ładnie iluminowana kładeczka nad rzeką. Księżyc w pełni pięknie oświetla niebo oraz drogę, nie
sposób jednak nie dojrzeć czających się gdzieś tam dalej, nisko chmurzysk. Nie
wiem czy to wiatr w plecy czy moc jakaś potężna w nogach się włączyła, ale
kolejne, płaskie przecież kilometry pokonuję z jakimiś dziwnymi prędkościami,
zbliżonymi raczej do 30, niż 20km/h. Ani się obejrzałem a za którymś tam
zakrętem wijącej się korytem rzeki drogi, dostrzegam strzelającą wysoko ku
niebu charakterystyczną skałę. Charakterystyczną, bo zwieńczoną najwyższymi
zabudowaniami Zamku Orawskiego. O tak, jest dużo imponujących zamków ale ten to
jest inna liga po prostu. Przyklejone do niemal pionowych skał mury, wznoszą
się 112m ponad lustrem rzeki Orawy. Jak kto nie był, a będzie w pobliżu, to po
prostu trzeba zobaczyć. Jakaś tam pozowana sesja, i nawijam 10 brakujących mi
do Dolnego Kubina kilometrów. Do centrum zjeżdżam imponującymi jak na
niewielkie raczej miasto, estakadami. Małe nocne zwiedzanie różnych ciekawych zaułków, i ruszam dalej. O ile tereny były teraz w miarę zurbanizowane, tak
teraz czeka mnie pierwszy, kilkunasto-km, „odcinek specjalny”. Tj. zadupiasty
podjazd na 700-m przełęcz, i zjazd. A zaczynające się właśnie błyskać niebo
pozbawia mnie złudzeń – idzie burza. Siedzę dłuższą chwile na przystanku, i
myślę co dalej. Jechać? Czekać? Zawrócić do Kubina, i tam poczekać? Gdzie jest
następna wiata? Za kilometr, czy za 10? W końcu jednak ryzykuję i jadę dalej.
Nie słychać bowiem w ogóle grzmotów, tylko błyska na razie. Czyli że daleko
jeszcze powinna być! Zaczyna się podjazd. Błyska się coraz bardziej, zaczyna
też wiać. A ja zaczynam mieć pełne gacie. Zawracać? Ile do tego szczytu? Jest
tam kawałek dachu? Plus tego taki że moc przeokrutna wstępuje w nogi, i pod
górę ciągnę jak po płaskim ;) Nawet mijający mnie radiowóz się zatrzymał. Pan
policjant coś tam mówi, ale nic nie rozumiem. Może chcą mi jakoś pomóc? Ale
jak? Tu potrzebny jest raczej psychiatra. Odjeżdżają a ja ciągnę dalej, chcę
jak najszybciej wjechać, i zjechać, do miasta. Wreszcie szczyt. Panowie
policjanci zatrzymali się tu nawet, pewnie chcą sprawdzić czy nic mi nie jest.
Ale jak zobaczyli mnie robiącego zdjęcie, zamiast uciekającego przed burzą,
pomyśleli pewnie: „debil”, i pojechali dalej. No, teraz to już z górki, chwila
moment, cywilizacja, i jestem bezpieczny, myślę sobie. Tak jednak nie jest,
zaczyna padać, i wiać, prosto w twarz. Zjazd a ja muszę nieźle dokręcać żeby te
40km/h było. Pilnie potrzebny kawałek płaskiej powierzchni nad głową. Stacja
benzynowa, przystanek, kawałek zadaszonej bramy, cokolwiek! W końcu jest – dupna
estakada. A pod nią przystanek. Uff. Chowam się tam i przeczekuję deszcz, bo
burza chyba chwilowo przystopowała. Jak trochę przestaje, dociągam brakujące
3km do Rożumberoka. Bezpieczny zaczynam zwiedzać centrum. Po chwili zaczyna
się. Burza rozkręca się na całego, a ja przeczekuję ją chyba z godzinę pod zadaszonym
wejściem do supermarketu. Gdy upewniam się że żywioł ucichł, zaczynam toczyć
się dalej. Zanim wyjadę jeszcze tylko jakieś tam zabytki uwieczniam na
fotografii. Teraz to dopiero zaczyna się Oes :) 50km przez słowacki interior (
;) ), góry, lasy, serpentyny i ponad 1000m przełęcz. Jakby tej całej radości
było mało, to ta nocna jazda staję się po prostu magiczna. Księżyc który znów
zaczął rządzić na niebie rozświetla błyszcząca taflę mokrego asfaltu. Powietrze
po burzy staje się niesamowicie lekkie, świeże, wręcz pachnące, ale na tyle
ciepłe, że można jechać na krótko. Wszystkimi zmysłami chłonę tę rowerową
ekstazę, chłonę, chłonę i mogę się nachłonąć. Po prostu – po to się jeździ :)
Kto nie jeździ, ten nie zrozumie. Ileś tych niesamowitych chwil, niezwykłych
kilometrów dalej, zaczyna świtać. Odpoczywam na kamieniu nad płynącym tu
równoległe strumieniem, przy okazji zmywając z siebie część brudu. Jest rześko.
Ale to nie problem, podjazd stromieje coraz bardziej, nie pozwalając zmarznąć.
Wtaczam się powoli, metr po metrze zbliżając się do 1000. Niestety brak
licznika z altimetrem nie pozwala kontrolować sytuacji. Zepsuł się i póki co
jeżdżę z najtańszym, kilku funkcyjnym. A może jednak lepiej tak? Jak nie
plątają mi się po głowie jakieś głupie cyferki. W końcu, za którymś z kolei
zakrętem, widzę pierwsze zabudowania. Znaczy się – szczyt już blisko. No i
jest! Sedlo Velky Sturec. 1010m n.p.m. Rozliczne hotele, karczmy,
infrastruktura narciarsko – turystyczna. Ale najbardziej podoba mi się ta kładka.
Taki jakby turystyczny kurort ta przełęcz. Coś tam zwiedzam, czytam tablice
informacyjne, zaliczam kładkę która tak mi się spodobała. I zabieram się zjazd.
Bańska 650m niżej ;) Próbuję ścigać się z ciężarówkami, ale tym razem nie
bardzo mi to wychodzi – brak serpentyn, zakręty są w miarę łagodne. Niecałe 70
było. Po drodze mijam obiekt który po prostu zmusza mnie do zatrzymania się i
uwiecznienia na zdjęciu. Rampa ratunkowa :O Taka dla aut którymś z jakiegoś
powodu zawiodły hamulce. Do tej pory takie cuda widziałem tylko na filmikach z
Hameryki! Słowacja to jednak kraj tak górzysty że takie cuda mogą i tu
występować. Natomiast tego typu znak to tutaj normalka, widziałem nie raz. Kilkanaście
kilometrów (i pewnie kilkanaście minut) trwała ta przyjemność. Mijam kilka
różnej konstrukcji wiaduktów kolejowych, i wita mnie „mesto olimpijskich vitazov”. (Vitazov to zwycięscy – teraz sprawdziłem). Jest wczesny poranek, koło
7.30. Do centrum wjeżdżam podobnym jak w Kubinie, pełnym estakad węzłem
drogowym. W Bystrzycy nie mam jakichś celów typu „must see” do zaliczenia, więc
spontaniczne zwiedzanie zaczynam od wturlania się do reprezentacyjnej,
handlowo-usługowej części miasta. Uwagę zwracają tam galeria „Europa” i wyrastający
niejako z niej, całkiem okazały wieżowiec banku. 87m wys., wg Internetów. Następnie
uderzam na peryferia, gdzie okrążam stadion piłkarski i docieram do lekko może
zaniedbanego, ale urokliwego parku/terenu rekreacyjnego. Jest nawet altana ze
źródełkiem. Tu, pośród kwitnących kasztanowców, i usłanej mleczami łąki przez
dobrą godzinę oddaję się niczym niezmąconej sielance, przy okazji pracując nad
opalenizną. Kolarską rzecz jasna, taką od linijki ;) A ta sielanka to wcale
taka niezmącona nie jest, bo niebo na południowym-zachodzie zaczyna przybierać
coraz to ciemniejsze barwy. W końcu nasilające się gwałtowne zjawiska
akustyczno-wizualne jasno dają do zrozumienia co się święci. A ja zwlekam się wreszcie
z ławeczki, w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. W kroplach padającego już
deszczu znajduję je pod estakadą, koło wspomnianej „Europy”. Po chwili
przemieszczam się pod wejście innego, dużego budynku (jakiegoś urzędu chyba). I
tam przeczekuję ścianę wody która zatapia miasto. Po 30? 45? minutach żywioł
cichnie, a ja w padającym jeszcze deszczu ruszam dalej. Zaliczam rynek, wraz z
czarnym obeliskiem ku czci naszych wschodnich towarzyszy (gwiazda na szczycie).
Czekam w jakieś bramie, i czekam ale deszcz nie daje za wygraną. Nie za mocno
może, ale ciągle pada. Postanawiam powoli toczyć się dalej, ku domu, mam
przecież p/deszcz-owe wdzianko. Dochodzi południe, 3 godziny tu zabawiłem. Kawałek
po śladzie, 59-ką. Na Orlenie Słovnafcie (słowacki odpowiednik ;) ) uzupełniam
zapas płynów. Przede mną bowiem kolejna przełęcz (~900m) i kolejne 30km
słowackiego „interioru” ;). Na rozstaju wskakuję na drogę number 14. Ciągle
pada. Może nie w struminach, ale w kroplach deszczu zaliczam Harmanec. Ta
miejscowość to taka kwintesencja Słowackości :) Zagubiona gdzieś w górskiej
kotlinie dymiąca fabryka, i bloki mieszkalne przyklejone do otaczających
kotlinę lesistych zboczy. Nie muszę chyba dodawać że bardzo mnie kręcą takie
klimaty :) Z mozołem wciągam kolejne metry przewyższenia, aż wreszcie na pewnej
wysokości strefa opadów kończy się i zaczyna przypiekać Słońce. Sam podjazd jak
zwykle – im wyżej, tym ciekawiej. Zbocza stromieją, zza zielonej gęstwiny lasu
zaczyna wyłaniać się coraz więcej nagich skał a droga wymaga coraz to bardziej
wymyślnych zabiegów aby nabierać wysokości. Serpentyny, betonowe i drewniane umocnienia, bariery na skraju urwiska itp. W końcu jest upragniony wierzchołek.
Sedlo Maly Sturec. 890m n.p.m. Uwieczniam to miejsce na zdjęciach, bo przez
następnych 10km będę zajęty zjeżdżaniem ;) Było szybko. Na jednym zakręcie cudem
wyratowałem się przed szlifem :O Nie wiem jak to się stało ale przednie koło
wpadło w poślizg, na suchej drodze. Odruchowo zrobiłem to co trzeba czyli
puściłem klamki i pozwoliłem rowerowi się toczyć tam gdzie chce. Wyhamowałem
20cm przed barierą po przeciwnej stronie. Na szczęście nic nie jechało… Z
pełnymi gaciami dojeżdżam to Turczańskich Cieplic. A właściwie to omijam je
obwodnicą bo ominąłem skręt i nie chce mi się wracać. Dalsza część drogi to
opadająca delikatnie ku Martin-owi krajówka. Dość widokowa, po prawej Wielka Fatra, po lewej jakieś pomniejsze pasmo górskie. Pośrodku ja ;) Trwa remont –
wymieniają nierówne, betonowe tafle na gładki asfalt. Co się z tym wiąże – co
chwila ruch wahadłowy. Wiadomo jak to jest z jazdą na rowerze po takich
odcinkach. Nie za fajnie. A odcinki długie, w miejscu remontowanego pasa - głęboki
na metr wykop. Wkurwia strasznie, na plecach czuję oddech kierowców. Nie żeby
trąbili czy coś ale to po prostu denerwuje. W końcu, na jednym takim odcinku,
gdzie jest delikatnie pod górkę wskakuję na zderzak wywrotki :) Tak, jestem
debilem, wiem. Ale nie przejmuję się tym tylko bezwysiłkowo lecę sobie 50km/h. Daleko
nie zaleciałem.
DUP.
Wpadam w krater. Który materializuje się 1,5m przede mną,
bo mniej więcej tyle dzieliło mnie od zderzaka wywrotki.
Przerwa w relacji.
[Tu pada bużo bardzo brzydkich słów. Zły jestem oczywiście na
siebie.]
Kontynuacja relacji:
Ja przeżyłem, z rowerem gorzej. Prowadzę rower pod wiatę przystankową.
Ze strachem oglądam szkody (do granicy 100km, do Rabki 150). Rozwalone obie
dętki. Scentrowane oba koła (na boki). Plus wygięta tylna obręcz. Jeden rant
wywinięty do środka, do tego 10cm wypłaszczenie, patrząc na obręcz z boku. Szprycha
w tym miejscu luźna. Czyli po powrocie do Krakowa trzeba ogarniać nowe kółko. W
tym momencie kwestia jest inna: czy da się na tym jechać? Daję dwie nowe dętki
(zawsze wożę dwie rezerwy), stare raczej śmietnik – po dwa duże przecięcia. Pompuję
do tylu ile się da pompką za 20zł (a da się do 3,5bar). Pomimo tego wgniecenia
opona jakoś siedzi – można kontynuować jazdę, czuć tylko małe, rytmiczne bicie.
Ufff… Centrowaniem zajmę się w domu, na boki może ze 2-3mm bije. Dziękując Bogu
że tylko tak to się skończyło, przez żółte łany rzepaku(?), już nie szarżując
jadę dalej. W Martinie kilka losowych fotek rzeczy bardzo różnych: a to ruskiego czołgu, a to blokowisk, a to linii wysokiego napięcia. Popołudnie jest
upalne. Szukam jakiejś stacji z czynnym kompresorem, niestety bez skutku.
Stacje są ale albo bez, albo z zepsutym tego typu sprzętem. Po drodze dobijam
ręczną jeszcze trochę, jakoś da się jechać. Droga na Dolny Kubin bardzo malownicza. Wraz z idącą równolegle linią kolejową przyklejona jest ona do
jednego ze zboczy doliny rzeki Orawy. Podobne klimaty jak droga z Piwnicznej do
Muszyny. Jest Kubin, a potem i Orawski Podzamok. Obowiązkowa fotka na tle
wiadomo czego. Zaczyna się ściemniać, przed Trzciną już czarno. Niepokoją znów
pojawiające się błyski na horyzoncie. Na szczęście gdy zbliżam się do nich,
okazują się być tylko odpalanymi z jakiejś okazji fajerwerkami. Trzciana, Twardoszyn,
droga zaczyna się dłużyć. Wreszcie Chyżne. Ostatnie 50km do Rabki na oparach.
Drzemki na przystankach, energetyki, te sprawy. Po lewej, nad Babią, znów się
błyska. Tym razem to jednak nie fajerwerki. Na szczęście burza mnie oszczędza,
pewnie wie że mam już dość na dziś. Idzie sobie gdzieś indziej, zatopić kogo
innego. Na kwaterę dowlekam się w nocy, o której to już nie pamiętam.
Bańska zdobyta. Wrażeń nie brakowało, szczęścia też nie :) Rzecz
o której zapomniałem wspomnieć - zapomniałem czapki, i drugą noc jechałem z
workiem na śmieci pod kaskiem ;)
6l (w tym 2,25l energetyka)
5 bułek z szynką/dżemem, 2,5 paczki delicji, 4 banany, 3 wafelki, 1 energy bar
Zdobyte szczyty:
Łysa Góra 549 x2
Przeł. Spytkowicka 709 x2Sedlo Velky Sturec 1010 Korekta 25.12.2020: tak naprawdę zdobyłem Sedlo Donovaly 950 ;)
Sedlo Maly Sturec 890
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399, Rabka 2018