Budapeszcik :)
d a n e w y j a z d u
383.20 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/QuY41AL3LbDEw9WL8
https://connect.garmin.com/modern/activity/20011298720
https://connect.garmin.com/modern/activity/20011343407
Tak więc wielkimi krokami nadchodził ten dzień. Dzień w
którym miało wrócić lato po lipcowych zimnicach i słotach. Wg prognoz piątek 8
sierpnia (zgodziło się). Na ten dzień zaplanowaną miałem wycieczkę rowerową na
Węgry. Budapeszt i/lub Balaton. Niestety w środę 6 sierpnia obudziłem się z
zatkaną prawą dziurką nosa/uchem oraz bólem gardła. O_o. No nieźle się
zdziwiłem. Nie wiedziałem że da się złapać jakąś infekcję w środku lata ale
jednak tak. Da się. Przy czym nie była to raczej mimo wszystko wina chłodu a musiałem
złapać jakiegoś syfa, w trakcie pracy kuriera. Gdzie każdego dnia naciskam
dziesiątki klamek + dziesiątki guzików na domofonach taka sytuacja jest
możliwa. Może covid? Najnowszy, najmodniejszy wariant do Nimbus. Wycieczka
zaplanowana na piątek i nie chcę ruszać tego terminu, gdyż chcę zobaczyć
rozświetlony w nocy Parlament, a ten już wiem że nie świeci w nocy
poprzedzające dni powszednie. A za tydzień to lato może się skończyć i znowu być 15 stopni. Do czwartku nie polepszyło się a raczej
pogorszyło, katar przeszedł do lewej dziurki. Jechać? Nie jechać? W czw. wieczór kupuję bilet PKP do Piwnicznej.
Miało być do Nw. Targu ale „brak miejsc na rowery”… Może to i lepiej. Nowy cel to Budapeszt krótszą
drogą, ok. 320km. Balaton skreślam z listy, z taką formą nie da rady. Jechać czy nie? Oto jest pytanie.
Zadaję je sobie jeszcze w piątek rano. Może zwrócić bilet, i pojechać jednodniową
przejażdżkę po Wale Wiślanym?
Jednak ryzykuję. Jadę na ten pociąg. Będę zdrowiał po drodze
:D Biorę zapas Paracetamolu, Cholinexu i spray do nosa. W najgorszym razie albo
zrobię jakąś zastępczą pętelkę po SK lub podwiozę się kawałek pociągiem do tego
Budapesztu. Przyśpieszonym Regio dojeżdżam do Muszyny o 11tej. Stąd boczną,
pozarywaną przez rzekę drogą przekraczam
Słowacką granicę. I tu obieram główną szosę no 68. Dawno tą drogą nie
jechałem ale jedno przypominam sobie dobrze. Będzie zaraz podjeździk, oj będzie
;) Na przełęczy
Vabec melduję się zmęczony, czyli już wiem że lekko nie będzie.
Infekcja ma niestety pewien wpływ na formę. Póki co staram się tym jednak nie
przejmować. Z miejsca tego rozpościera się ciekawy widok na Tatry (Wysokie). Widać
tu mianowicie wschodnią końcówkę tego pasma. Szary potężny masyw zjeżdża tu
stromo w dół, i kończy się w polach i lasach. Zdjęcie wyszło
słabe. Z przełęczy
zlatuję do Lubowli, i rozstaju dróg 68/77. I obieram tą drugą, na Poprad. Gorąc narasta, ale na razie nie ma żadnych większych podjazdów więc jako tako się
kulam. Widok na potężny masyw Tatr, od wschodniego profilu, towarzyszył mi
będzie długo. Tu fotki wyszły
lepiej :) Przez Kieżmark docieram do największego
miasta w tej okolicy – Popradu. Jest 16ta, i tym razem nie zapominam zrobić
zakupów w Lidlu - zapasów na noc na słowackie bezludzia. Jakieś tam małe
zwiedzanko, festyn w
centrum i wylatuję główną szosą na południe. Zaraz będę w
znanej mi, niesamowitej miejscówce. Podjazd za miastem z którego rozpościera się fenomenalna
panorama Tatr z zachodu na wschód. Przesłonięta częściowo przez blokowiska Popradu,
które są na pierwszym planie. Przypomina się też że niestety zaczyna się mocno
górski odcinek przez Niżne Tatry. (To „niestety” dotyczy tylko dzisiejszych
okoliczności, gdyż jestem osłabiony. Ogólnie bardzo lubię podjazdy). Póki co
droga tonie w chłodzie leśnej
doliny, no a potem zaczyna się mozolna wspinaczką
na ponad 1000m n.p.m. Co kawałek spadam z roweru żeby dychnąć. Masakra. Pewnym
pocieszeniem jest nowy gładziutki asfalt na szosie. Prace budowlane jeszcze tak
właściwie trwają – Panowie malują najciaśniejsze zakręty na zjeździe na
czerwono. No i jest jakaś tam przełęcz, nawet nie chce mi się sprawdzać jaka. Wyłania
się też ogromna góra z nadajnikiem na szczycie. Jej sprawdzać nie muszę, znam
ją dobrze ;) To
Kralova Hola (1934m n.p.m.) Byłem na niej na rowerze w 2017
roku, i jest to mój nie pobity rekord wysokości :) Bo wyżej się prostu nie da w
tej części Europy. Wyżej to w Alpy trzeba. Na zjeździe cieszy mnie głównie
gładki asfalt, bo chłód już nie. Żeby się bardziej nie załatwić. Krzyżówka,
jeszcze jeden mały podjazd… i zjazd do Telgartu. Jest tu bardzo ciekawy wiadukt
kolejowy. Na
fotce mało co widać bo już nadchodzi noc. Jeszcze tylko rzut oka
na Kralovą –
maszt na szczycie już świeci czerwonym światłem. Trochę poniżej widać
światło białe – jakiś śmiałek zapewne zdobywa tą górę nocą! Pieszo lub na
rowerze. Zjazd jest ciekawy. Na zmianę atakuję mnie raz zimne, a raz rozgrzane
powietrze. Tak działają inwersje w górach. Gdy wyrasta kolejny znak „
podjazd 12%” mam już dość. Nie żeby tam te 12% gdzieś było, bo pewnie jest 8, max 10%.
Ale jestem prostu chory i słaby!!! Zjeżdżam do Tisovca, i to już koniec
podjazów w tej trasie. Jeszcze tylko pagórki przed Budapesztem mnie czekają. Wreszcie
jadę z przyjemnością. Księżyc nawala tak że można by bez lampki ciąć te ciemne
Słowackie bezludzia :) Jest magicznie. Z większych miejscowości mijam Hnustę, a
z ciekawostek wszędzie te cholerne pomniki i tablice pamiątkowe z czerwoną
gwiazdą. Przy jednym nawet
radziecki towarzysz sobie stoi... No wypadałoby by coś z tym wreszcie zrobić. Ale chyba na Słowacji nikt nie ma do
tego jaj. Docieram do Rymawskiej Soboty. O bliskości do Węgierskiej
granicy informują mnie dwie wersje nazw miejscowości na tablicach, po słowacku
i węgiersku. Robię mały skok w bok aby zwiedzić Sobotę. Jakiś tam rynek,
kościół, wszyscy śpią, cisza, nic ciekawego, standard. Na przedmieściach
drzemię na przystanku aby oszukać organizm i zwalczyć senność. A w międzyczasie
zaczyna się
przejaśniać, noc w sierpniu ciągle krótka. Noc zaczynała się w wysokich górach, i
iglastych lasach, pomiędzy 2000m szczytami Niżnych Tatr. A kończy się w
ciepłych równinach południowej Słowacji, wśród akacjowych lasów i słonecznikowych
pól po horyzont. Taka jest właśnie ciekawa zmiana stref klimatycznych w tym
niewielkim kraju, na bardzo niewielkim dystansie. Dociągam do
Łuczeńca. To
ostatnie większe miasto przed Węgrami. Wypada być kupić wreszcie coś ciepłego
do jedzenia, lub minimum suchy prowiant kupić. Ale jakoś przeleciało mi się
miasto, i nic nie kupiłem. Został mi raptem litr wody z zapasów. Trzycyfrową
szosą docieram do miejscowości Raros, w której przekroczę węgierską granicę.
Pierwszy raz w tym miejscu. Ładny zabytkowy
mostek graniczny, nad rzeką
Ipel/Ipola (SK/HU). Węgry witam po godzinie 9tej. Kilka km ciągnę wzdłuż tej
granicznej rzeki. No i zaczyna się ta cholerna, rozpalona węgierska patelnia :D
Żar z nieba, akacjowe gaje, spalona na wiór trawa, pola cholernych
słoneczników. Węgierskie miasteczka, choć widać że również nie za bogate, to
bardziej zadbane od Słowackich dziur. Bardzo spodobała mi się obsadzona
potężnymi,
ciemnoczerwonymi kwiatami droga w jednym z nich. W większej
miejscowości, Szecseny, dopadam wreszcie Szuper Diskont (supermarket) gdzie
robię zakupy. Głównie słodki prowiant, ale dobre i to. Przy okazji łapię kapcia
na tyle (szkiełko). Szukam kawałka cienia, rozbebeszam rower z sakw żeby dętkę
zmienić. Przy okazji
rozdupca się też pompka – pęka plastikowy pierścień wokół
otworu do pompowania… Jakoś zaciskam to paluchem i dobijam ile da radę. A da
radę nie za wiela, na oko ze 3 bary… Wypadało by mieć z 5 atm. Na razie jadę na
takim niskim ciśnieniu, i uważam na dziury, żeby snejka nie zaliczyć, bo tą
pompką to sobie już nie popompuję. Wypatruję stacji z kompresorem. Do
Budapesztu realnie jakaś stówa z hakiem. Myślę życzeniowo, i wmawiam sobie że
do granic miasta to będzie raptem 90. A może tylllllko 85????!! Trzeba jakoś podnosić sobie morale. Zalegam w cieniu akacji. Wbijam sobie wielki akacjowy kolec w dłoń.
Rower z lasu
WYNOSZE a nie wyprowadzam bo JAK SE WBIJE TAKI KOLEC W OPONE TO SE
DENTKI JUŻ NIE NAPOMPUJE!!!
W mieście o długiej i dziwnej nazwie dopadam
wreszcie OMVkę (stację benz.) Coś tam kupuję do picia, żeby nie było że za
darmo wszystko chcę. Dwoma kliknięciami
pistoletu dobijam ciśnienie w tylnym
kole do pożądanych 5 atmosfer :) Co za ulga, przynajmniej sprzęt jest ok :) Męczę dalej te kilometry po
rozpalonej węgierskiej patelni. Od cienia do cienia. Dojeżdżam do znanego mi
ronda, gdzie droga nr 22 łączy się z drogą nr 2 na Budapeszt. Dobrze znane mi
miejsce, z tym że zawsze docieram tu od innej strony. Oznacza to że do
Budapesztu ostatnia już prosta. Tablica przy drodze pokazuje że
65km… A ja
dalej oszukuję sam siebie, i myślę sobie że 40, może 45 ;) Znam tą drogę
dobrze, to nią najczęściej wjeżdżałem do Budapesztu. Trzeba się przebić przez
kilka wzgórz. Choć niewysokie to jednak dają w kość, gdyż nie dysponuję swoją
pełną mocą. W końcu jest wymarzony, upragniony zjazd w dolinę Dunaju, do Vac.
Widoki z niego są przednie, zwłaszcza wielka fabryka na tle panoramy miasta,
ale szkoda stawać na fotki. Nakręciłem za to bardzo trzęsący się
filmik (kamera
na kierownicy + chropowaty asfalt). W końcu jest
Vac. A to oznacza koniec
męczarni (przynajmniej w teorii). W miasteczku tym zaczyna się trasa rowerowa
do Budapesztu. „Trasa” to dobre określenie, nie żadna tam „ścieżka”. Jest
perfekcyjnie oznaczona. I albo wiedzie gładką asfaltową alejką, albo kluczy
bocznymi uliczkami miasteczek (gdzie zaznaczone jest na asfalcie lub
tabliczkami gdzie trzeba skręcić). I pomyśleć że pierwszy raz, zanim ją
odkryłem, ciągnąłem do Budapesztu równolegle idącą szosą nr 2, razem ze stadami
tirów, w pełnym Słońcu ;) A tu asfaltowa alejka wiedzie w chłodku, brzegiem
Dunaju, pośród zarośli i ogromnych platanowo/topolowych
lasów. Co do drzew to
chyba niedawno przeszedł brzegiem Dunaju jakiś huragan. Wielka ilość ogromnych
topoli połamana jak zapałki, i właśnie trwa wycinka i wywózka drewna. Platany i
np. dęby okazały się odporniejsze, przeżyły kataklizm w lepszym stanie niż
pogruchotane topole. Alejka zalicza też wały rzeki czy dociera do dzikich
plaży, porcików, przystani rzecznych. No jest tu bardzo
pięknie :) Ale ja
jestem bardzo zmęczony, i ledwo jadę. O 20tej jestem powiedzmy że prawie w
Budapeszcie (tak naprawdę to w Dunakeszi, ale ja myślę życzeniowo). Dopadam
Burger Kinga, wciągam duży zestaw który stawia mnie trochę na nogi, i
podładowuję tel. W końcu ta ostatnia-ostatnia prosta, czyli ścieżka rowerową
wzdłuż drogi nr 2, którą już naprawdę wjeżdża się do stolicy. Tablicę
„
BUDAPEST” osiągam o godz. 20.25. Stąd do centrum jakieś 15km, żeby nie
powiedzieć że 20 :) W centrum-centrum Budapesztu jestem tak naprawdę koło 21.30.
Dopadam MANNA 24 (całodobowa sieć sklepów) i wciągam 3 Helle o
ciekawych smakach. Wciągam te 3
energole na raz żeby nie zasłabnąć zanim dojadę do centrum-centrum-centrum,
czyli pod Parlament ;) Nie wiem czy to zasługa tych energoli, czy ciągłego
dmuchania nosa, czy tego że o 21szej jest temperatura 30 stopni, ale leje mi
się krew z nosa. Pewnie wszystko po trochu :D Tamuje krwawienie, a gdy nieco
ustępuje toczę się dalej. Nie ma miękkiej gry :D Powietrze jest gorące, ciężkie
i gęste. Nieprzyjemne. Plan zwiedzania ustalam na bieżąco. Dojechałem w ciekawe miejsce,
możliwe że pierwszy raz.
Szent Isvan Basilika, czyli Bazylika Świętego Stefana.
Najbardziej Świętego ze Świętych Węgrów. Jest naprawdę potężna i imponując, i
dlatego zasłużyła aby stać się tytułowym zdjęciem. Nie musi być zawsze tylko
Parlament i Parlament. Kulam się dalej wśród innych imponujących gmachów i
budowli, i wreszcie jest. Rozświetlony
Parlament, Most Małgorzaty, Most
Łańcuchowy. Czyli samo serce Budapesztu. Jest też oczywiście potężny zamek na
wzgórzu po drugiej stronie Dunaju, ale nie, tam dziś nie dotrę. Nie mam siły, ochoty
ani chęci na ŻADNE PODJAZDY, NAWET NAJMNIEJSZE!!! Zaliczam inne rzeczy które
zaliczyć można jadąc po płaskim. Na wyspę Małgorzaty wjeżdżam innym wielkim mostem, na
północnym jej końcu. Jak tu przyjemnie – wyspa otoczona jest wodami Dunaju, i zamiast 30 jest tylko 25 stopni :) Zaliczam wielki park pełny ogromnych
platanów, wyjeżdżam mostem Małgorzaty. Zaliczę jeszcze obowiązkowo Most Łańcuchowy, i następny
na południe od niego. Ogólnie 4 mosty zaliczone – wynik dobry. Kupuję przez
internet bilety. Stanęło na pociągu o 8.12. Bezpośredni (teoretycznie – o tym
później) do Krk, przyjeżdża o 17tej (!). Objeżdżam jeszcze rozimprezowane
centrum. Weekendowa noc w Budapeszcie taka jaką ją zapamiętałem sprzed roku. Czyli Need for Speed na ulicach. Normalne regularne wyścigi samochodowe/motocyklowe na ulicach miasta. Stawanie na tylnym kole, strzelanie z wydechu w tunelu pod zamkiem, palenie kapcia na światłach... Ścigają się drogie bryki, jak i zupełne gruzy. I policja która udaje że nic nie widzi. To chyba taki węgierski, budapesztański sport narodowy i jest po prostu na to przyzwolenie. Wciągam kebsa, trochę kimam na ławeczkach, trochę się kręcę po mieście, trochę dmucham nos…I tak wita mnie
nowy dzień. Chwilowo jest jak na
Węgry rześko, raptem 20 stopni ;) Dokańczam zwiedzanie, robię dodatkowe fotki,
w tym obowiązkowa –
Ja na tle Parlamentu. Z ciekawostek dostrzegam wodowskaz
który pokazuje aktualny poziom wody w Dunaju.
245cm. Kulam się raz jeszcze na
Wyspę Małgorzaty aby w krzakach na brzegu dokonać ablucji. Tj. zmyć z siebie
część potu/brudu/moczu/much/(…) aby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Za pomocą
mokrych chustek. Jest to standardowa procedura w długich letnich trasach, gdy
nie ma możliwości wykąpania się w zbiorniku wodnym typu rzeka/zalew. Wciągam
jeszcze burgera, kupuję zapasy na 9h (!) podróż pociągiem. I na Budapest
Nyugati, dworzec. Kilka fotek ciekawych loków oraz imponującej
zabytkowej hali,
autorstwa samego Gustava Eiffla. Ładuję się do pociągu. Wpieprzam rowerowy złom na stojak a swoje
zwłoki na fotel. Zamykam oczy i idę spać. Coś się tam zdrzemnąłem. Ale podróż
nie będzie luksusowa. Obłożenie duże, nie można wybrać miejsca, tylko przy
stoliku, gdzie po 2 fotele są zwrócone do siebie przodem. I nie ma miejsca na
nogi. Najwidoczniej KTOŚ ZAPROJEKOWAŁ WAGON DLA LUDZI BEZ NÓG. Po prostu nie
wiem co mam zrobić z tymi nogami żeby nie bolały. Zmęczony jestem nie tylko ja,
zmęczyła się też klimatyzacja. Termometr w liczniku pokazuje 29stopni (a on
trochę zaniża)… Okna nie otwierane. Męczę się, pocę, dmucham nos, doszedł kaszel, bolą mnie
podkurczone nogi, podróż nie jest przyjemna. W dodatku pociąg wlecze się
miejscami 30-40km/h, przez rozpaloną Słowacką, a potem Czeską patelnię.
Bratysława, Brzecław, Bogumin… Tu po 14tej wysiadko-przesiadka. W Boguminie, zaraz przez
Polską granicą, spotykają się bowiem dwa pociągi: jeden z Pragi, i drugi z
Budapesztu. I wymieniają się wagonami. Potem jeden jedzie na Warszawę, a drugi
sformowany skład – przez Krk na Przemyśl. W założeniu jest to po to, aby można
było bez przesiadki dojechać z Budapesztu do Warszawy ORAZ Przemyśla i z Pragi
tak samo – do Wawy i do Przemyśla. Czyli 4 pociągi zamiast 2. Przesiadać się mają w założeniu tylko
lokomotywy i wagony ;) Założenie założeniami ale wielu ludzi, w tym ja i tak musi się przesiąść z
wagonu do wagonu, bo wybrało złe miejsce lub nie było odpowiednich i system ich
przydzielił byle gdzie. Na szczęście jest na to dużo czasu, bo jakieś pół godziny
czasu, a konduktor mówi które wagony gdzie jadą. I na szczęście trafił mi się
wygodny pustawy wagon, z działającą klimą :) I wreszcie sobie odpocząłem, na
tych ostatnich dwóch godzinach podróży PKP przez Polskę. W Krk koło 17.30, czyli
podróż trwała 9,5h :)
Mimo trudności wycieczka udana. Pierwszy raz dojechałem
przeziębiony do Budapesztu, jest to swego rodzaju rekord :)
7.05 (pt) - 19.00 (ndz)
Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem
Wawa 1
d a n e w y j a z d u
216.50 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/LJLrxNoykELn1yEW7
https://connect.garmin.com/modern/activity/19937718559
(na śladzie tylko 115km, bo do tego dochodzi 80km na zwiedzanie stolicy +2x 10km na dojazd/powrót z dworca PKP w Krk)
Standardowa przejażdżka na zwiedzanie wspaniałej i dumnej Warszawy :) Pogoda mało pewna, więc lepiej takie coś machnąć niż użerać się z burzami i deszczem na Węgierskich zadupiach.
Jak w większości przypadków skracam sobie trasę i teleportuję się PKP do Radomia. Oczywiście jak zawsze brakuje biletów na pociągi ale coś udało się kupić. Chyba nie ma znaczenia ile tych pociągów by było i ile by miały wagonów, i tak na trasie Krk-Wawa w weekend wszystko będzie nabite na full zawsze. Z Radomia wyjeżdżam ruchliwą dwupasmówką a potem wzdłuż S7 drogami technicznymi najpierw prawą, potem drugą jej stroną. Zaliczam po drodze Jedlińsk oraz Białobrzegi. I pogoda zaczyna się psuć, z wszechobecnych chmur w końcu formuje się mała, na szczęście, burza. Przeczekuję pod kładką na S7. Gdy wychodzi Słońce, ruszam dalej na Grójec. Z Grójca już ostatnia prosta, DW722 przez Piaseczno na Warszawę. Woda z drogi spłukała mi cały olej z łańcucha, a nie wiedzieć czemu nie wziąłem zapasu z narzędziami. Miałem pomysł aby zakupić olej w Decathlonie Piaseczno, zdążyłbym spokojnie. Ale pewnie nie było by mojego ulubionego zielonego MucOffa, kupiłbym jakiś inny, wydał ze 30-40zł... W Netto przed Piasecznem kupiłem olej spożywczy :) Równe 5zł :) Nie było jak tego dozować z litrowej butli więc oblałem tym cały łańcuch. Zalewając, zatłuszczając przy tym obręcz (hamulec obręczowy mam). Na szczęście miałem w sakwie spirytus, którym ją odtłuściłem. Olej spełnił swoje zadanie, tj. nasmarował doraźnie na te 100km, mam nowy napęd i szkoda żeby pracował na sucho. Oczywiście wszystko będzie czarne od brudu który się przyklei, ale w domu na spokojnie umyję to w benzynce. W stolicy o 20tej. Całonocne i potem półdniowe zwiedzanie. Głównie to co zawsze, Wola, Śródmieście, Praga... Chyba muszę się kiedyś wreszcie przygotować i zaplanować co chcę zwiedzić, żeby zobaczyć coś nowego. Choć oczywiście w centrum też jest fajnie. Szklane wieże, długachne mosty, szerokie aleje. Skarpa Wiślana na którą drogi/chodniki wspinają się różnymi sposobami i nachyleniami. A z drugiej strony rzeki dzikie chaszcze i zarośnięty, naturalny nadrzeczny las w samym centrum wielkiego miasta. Potem jeszcze nowa kładka pieszo-rowerowa, zapiekanka od Lussy, no i rzecz jasna uroczysta zmiana warty przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Oczywisty problem z zakupem biletu na powrót, więc wróciłem Pendolino kosztem 170zł... No ale co tam, raz w roku można. Woda 0,5 litra warta 50gr w pociągu gratis :D
EDIT: jednak smarowanie napędu olejem spożywczym jest złym pomysłem. Powstaje czarny mocno przyklejowy klaster który ciężko zmyć. Chyba lepiej jechać 100km z suchym łańcuchem.
7.35 (sb) - 18.05 (ndz)
Kategoria > km 200-249, Powrót pociągiem
Szczyt sierpień (zbiorówka)
d a n e w y j a z d u
285.80 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Szczyt
Stan na 6.08, będzie więcej.
1.08 67,8km M1 + miasto + parę kursów na U/W/B
4.08 83,3km OK dniówka na Glovo
5.08 85,9km jako taka dniówka U/W/B/G. Powódź na Nawojki, pękła ruła z wodą. Napęd zalany, buty też. Ale za to jaka frajda pośmigać sobie na rowerze po rzece :D
6.08 48,8km pół dniówka rekreacyjna na Wolt/Uber, bo męczył mnie katar w prawej dziurce oraz ból gardła (po obu stronach). Fajny zjazd 3xUber na Kozłówek uratował sprawę. Chłodu chyba dni ostatnie przed falą upałów :)
Kategoria Zbiorówka :(
W 2 godziny z lipca wrzesień
d a n e w y j a z d u
87.70 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Myślałem że coś więcej dziś pojeżdżę, WTR na zachód. Wyszło jednak tylko tyle. Z początku porno i dusno. Dosłownie tropiki, a zachmurzenie narastało. Czyli wiadomo co się święci. Pojechałem WTR do Tyńca i za Skawinę. tam przepłynąłem się promem. Potem dojechałem nad zalew w Budzyniu (obok Kryspinowa). Tam skasowali mnie na 15zł, bo się okazało że plaża prywatna... No a jak już zapłaciłem, to się wykąpałem ;) Miałem kąpielówki w sakwie po Balatonie jeszcze. Patrzyłem tylko na radarach jakie gówno idzie znad Czech do Polski. No i zaczęło kropić a potem padać. Utknąłem przez to na przystanku koło lotniska na 2h. Potem wróciłem do Krk ścieżką wdłuż Rudawy, a następnie przejechałem się Młynówką wte i nazad. Mało kto wie Młynówka Królewska to jest chyba jeden z najdłuższych w Polsce parków, jeśli nie najdłuższy. Ma on 8km i ciągnie się wąskim pasem wzdłuż dawnego koryta potoku, który zasilał Kraków w wodę pitną/gospodarczą. W trakcie tego deszczu w 2 godziny zrobił się z lipca wrzesień. Z 30 ochłodziło się do 20 stopni.
https://photos.app.goo.gl/4neaqcvfHNavhH5Y9
https://connect.garmin.com/modern/activity/19853581586
https://connect.garmin.com/modern/activity/19860320100
8.10 - 22.25
Kategoria > km 050-099
Balaton!
d a n e w y j a z d u
415.20 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://connect.garmin.com/modern/activity/19809653907
https://connect.garmin.com/modern/activity/19809667312
https://photos.app.goo.gl/K4TisPn3g9WFuhfs9
Tak więc nadszedł czas na dłuższy strzał na Węgry. Główny
cel to Balaton, a jakby się nie udało w zastępstwie może być też Budapeszt. Po
drodze próbował będę zaliczyć też Gyor (nie uda się). Aby zwiedzić trochę
nowych dróg i miast, wystartować postanawiam ze Śląską. Z Węgierskiej Górki dokładnie. Normalnie dało
by się spod słowackiej granicy, ze Zwardonia. Ale teraz jest remont i koleje nie kolejują,
tylko autobusują. Tj. od Węgierskiej do Zwardonia uwielbiana przez rowerzystów
„autobusowa komunikacja zastępcza” ;)
Spałem słabo gdyż tylko ze 2h… Bez potrzeby przespałem się w
piątek po południu... Rychtuję wszystko wieczorem. Wstaję przed 6 rano i lecę
na pociąg. Pierwszy pociąg, bo trochę ich tej trasy będzie ;) Krk Prokocim -
Krk Główny. A tak żeby nie dymać 10km tylko 2km. Drugi etap podróży PKP to Krk -
Czechowice Dziedzice. Ostatni (teoretycznie) Czechowice - Węgierska. Pociągi
wloką się strasznie (zwykłe regio) a w drzemce przeszkadza grupa pijanych
górników którzy wycieczkę zaczynają od nawodnienia się „czymś specjalnym”. W
Węgierskiej G. okazuje się że jest opcja podjechania jeszcze kawałek autobusem
zastępczym!? Dokładnie to busem z przyczepą na rowery. Pierwszy raz widzę takie
cudo. Korzystam z tej opcji, nawet tak z ciekawości. Nigdy nie wiozłem roweru
na przyczepie. Miejsc jej na niej kilkanaście, i zapełniają się prawie
wszystkie. Zamiast Zwardonia dociera on tylko do Rajczy ale dobre i co. Zawsze
jakieś ~10km bliżej Balatonu będę :) Gdy wreszcie kończę ten
pociągowo-autobusowy-przyczepowy etap podróży jest już godzina 11ta… Niedoczas
mocny że tak powiem… Mijam centrum-ryneczek Rajczy i na Słowację wyruszam
bardzo wąską, i bardzo stromą drogą przez Sól oraz Zwardoń Bór. Trochę
niepokoją mnie znaki „ślepa uliczka”. Ale niepotrzebnie, jak się dowiaduję od
tubylca one dotyczą tylko zimy – droga jest zimą nie odśnieżana, nie
utrzymywana. Chyba jakąś przełęcz się nawet zalicza na granicy PL/SK. Temperatura
jest bardzo przyjemna a słoneczko mocno zakryte chmurami (niegroźnymi, nie
deszczowymi/nieburzowymi). I tak będzie przez cały pierwszy dzień, tak że
ciągnąć się będzie wartko. Upał zacznie się, ale dopiero nazajutrz. Z początku
lecę w dół bocznymi drogami do głównej szosy – no. 11. Ta szybko prowadzi mnie
do Żyliny. Jakieś tam małe zwiedzanko przejazdem, zakupy w Lidlu i wylatuję z
miasta 64ką. Póki co cały czas ciągnę nowymi, nieznanymi mi drogami. Z
miasteczek zaliczam Rajec, oraz bardzo ładny jak na Słowację kurorcik Rajecke Teplice. Wręcz aż za ładne jest to uzdrowisko. Nie pasuje do wszechobecnej
słowackiej bidy i syfu :D Po drodze mijam też atrakcję geologiczną.
Kilkunastometrową skalną iglicę. Ostaniec skalny chyba się to fachowo nazywa.
Dla odmiany, aby nie dublowała mi się trasa z poprzednim wyjazdem na Słowację dziś
pojadę inaczej. Zamiast główną 64ką przez Prievidzę, Nowaky, polecę kawałek
boczniejszymi 3 i 4 cyfrowymi drogami. Zadupia
straszne, zasięgu GSM nie ma przez ładne
kilkanaście km. W sumie to po co ma być, skoro brak osad ludzkich, wokół tylko
góry i lasy. Jest za to przełęcz do zaliczenia, oraz ładne widoki na góry ze
stromymi urwiskami skalnymi. A po przełęczy stromy, szybki i chłodny zjazd. Temp.
spada na nim do 15 stopni. Zastał mnie wieczór a ja oczywiście zapomniałem
zrobić zakupów na noc. Od pewnego czasu ciągnę na żelkach z Biedronki. Liczę na
to że w większym mieście, Nitrze coś kupię. Słowacja to nie Polska z Żabkami i
Orlenami 24/7/365 ma każdym kroku. Na chwilę wskakuję na główną szosę nr 9. A potem aby nie pokrywała mi się trasa z tą
czerwcową, jadę idącą równolegle do drogi nr 64 drogą nr 593. Noc robi się
chłodna, acz nie zimna. Temp. spadnie do 12 stopni. Ubranko p/deszcz wystarczy
aby nie zmarznąć, zwłaszcza podczas drzemek na przystankach. A tych nie było
zresztą dużo, noc wejdzie nadspodziewanie gładko jak na 2h snu przed trasą. Czas
żniw. Nocami szosą śmigają ogromne kombajny z pola na pole. Czuć też przyjemne,
wiejskie zapachy koszonych zbóż. Mijam rzekę Nitrę, a w końcu docieram do
miasta - Nitry. Kilka rond i skrzyżowań dalej, jestem w centrum. Niestety zamek
na wzgórzu nie jest iluminowany. Zresztą Nitrę zwiedziłem porządnie w czerwcu,
tak że dziś tylko przemykam przez rozimprezowaną starówkę i szukam wylotu 64ką
na południe. Gdyż zapada decyzja iż odpuszczam dziś Gyor. No szkoda ale trzeba
go poświęcić na rzecz Balatonu. Skrócę w ten sposób trasę o ok. 20km. Nie chcę też kąpać się zimnej
wodzie po ciemku tylko jeszcze w ciepłej za dnia. W Nitrze udało się dorwać
stację OMV czynną 24h (co na SK nie jest takie oczywiste). Wreszcie mogę zjeść coś
niesłodkiego, tj. dwie przedrożone bagety z sunką (szynką). A po kolejnej
drzemce na przystanku na przedmieściach miasta wita mnie już świt. Przede mną ostatnia
prosta do Węgierskiej granicy. 70km jak leci drogą nr 64. Wstający nowy dzień
będzie bardzo upalny. Słowackie góry zostawiam za plecami, południe Słowacji to
już praktycznie to co północne Węgry. Czyli gorąca, płaska spalona pustynia.
Wokół pola uprawne, słoneczniki, kukurydze, żar, upał, skwar i spiekota. I słowackie chujowe
dziurawe, drogi, łatane jakimiś cygańskimi metodami. Ok. 10tej dowlekam się do
Komarna… Przejeżdżam przez koszmarnie dziurawy i połatany most na Wagu. Słowaccy
politycy chyba kradną wszystkie te pieniądze z Łuni, bo w Polsce taki syf to
był 20 lat temu :D W Polsce politycy kradną tylko część pieniędzy, coś tam
zostaje na drogi. Dla odmiany zaraz potem jest piękny, zabytkowy, kratownicowy,
graniczny most na Dunaju. Właśnie w Komarnie Wag wpada do Dunaju. W trakcie przejazdu nad ogromną rzeką, Dunajem bije od niej przyjemny chłodek. W Komarom, czyli
Węgierskim Komarnie zaliczam Tesco oraz KFC aby nabrać sił przed atakiem nad
Balaton. Coś ostrawy ten burger był. Z wyliczeń wynika mi że powinno się udać. Późnym
popołudniem powinienem być nad jeziorem. Narastający upał, mało lasów, tylko
ciągnące się po horyzont pola słoneczników. Równie chujowe jak słowackie drogi,
i zapierdalający po nich popierdoleni węgierscy kierowcy. Tak w skrócie wygląda
podróżowanie rowerem po tej spalonej słońcem, cholernej węgierskiej patelni :D Ale
ja lubię tą walkę :) Przede mną ok. 100km takiej jazdy. Tymczasem okazuje się
że wyniku bariery językowej zamiast kupić sok truskawkowy, kupiłem truskawkowy SYROP. Słodki tak że wykręca gębę! Tak jak przepijać trzeba wódę, tak ten syrop
też trzeba przepijać :D Wodą. Ale w sumie jestem tak zmęczony że nie mam siły
nic jeść. A więc zamiast jeść wlewam w siebie ten słodki syf, który ma też na
pewno zalety – dużo cukru i energii. Sprawia przez to że jadę powoli do przodu,
ale nie leżę zdechnięty na poboczu. I tak mijają te ciężkie węgierskie
kilometry. Od cienia do cienia, od łyku syropu do łyku syropu. A ja przeliczam
czas/dystans, i wychodzi mi że ten Balaton to tak bardziej wczesnym wieczorem
będzie niż późnym popołudniem. Tym bardziej że mam jeszcze małe góry do
pokonania. Tak - choć może wydawać się to dziwne na (północnych) Węgrzech są
góry. Niewysokie ale jednak. Znam to miejsce bo jechałem tak samo w ub. roku.
Jest tu taki jakby „płaskowyż” na który trzeba się wdrapać. Z 200m na prawie
500m n.p.m. Na ów płaskowyżu będą miasta Zirc oraz Veszprem. A zjazd w dolinę
jeziora, nad Balaton będzie dosłownie na samym końcu, na ostatnich km. Plus jest
taki że szosa wspina się w te góry dobrze zacienionymi serpentynami, przez
gęsty akacjowy gaj. W połowie podjazdu jest też piękny widoczek na ruiny zamku na sąsiednim wzgórzu. Trochę główną
drogą, trochę jakimiś ścieżkami rowerowymi zaliczam miasteczka Zirc oraz Epleny.
Wreszcie dojeżdżam do większego miasta Veszprem. Tu to już ciągnę jak zombi na
autopilocie. Nie jem nie piję nie odpoczywam. Patrzę tylko na znaki tras rowerowych które prowadzą mnie jak po sznurku nad Balaton. Póki co prowadzą
jeszcze lekko pod górę. Ale to nic, nie czuję już zmęczenia, czuję już tylko
jak zanurzam się w wodach Balatonu, co za chwilę faktycznie nastąpi. Fizyki się
nie oszuka, było w górę to teraz musi W DÓŁ! O tak :) To jest ta pierwsza,
mniejsza nagroda za cały ten wysiłek. ZJAZZZD :) Jakieś 200m w pionie do
wytracenia. A zjeżdżą się asfaltową trasą rowerową. Przez pola, lasy, zarośla i
chaszcze. W pięknym chłodnym zielonym tunelu z drzew :) A zjeżdżam do
miasteczka Balatonalmadi, położonego na zboczu wspomnianego „płaskowyżu”. Kilka
stromych uliczek w dół, i między domami wyłania się ogromna niebieska tafla Balatonu :) Rok temu gdy dotarłem tu pierwszy raz w życiu wrażenie było
oczywiście niepomiernie większe, ale i dziś też jest fajnie. Ok, jestem na
samym dole, w centrum miasteczka – kurorciku. Pierwsze co robię to szukam
znanego mi już kąpieliska, aby dobrać
się do nagrody nr 2. Tzn. kąpieli w Balatonie rzecz jasna. Nieźle się wkurzyłem
– na mapach Google wisi info że otwarte do 19tej… A jest chwila po 19. Już mnie
szlag trafiał że się dziś nie wykąpię w Balatonie, ale nie, na szczęście nie.
Wszystko się wyjaśnia. Otwarte do 19tej - znaczy się że do 19 jest otwarta kasa
biletowa. Teraz kasa jest zamknięta a bramka obok… otwarta :) Czyli można wejść
za darmo!!! (bilet chyba coś koło 11-14zł, tak rok temu wyszło). To nawet
lepiej. A obiekt zamykają dopiero o 22giej. Obiekt gdyż jest to pięknie
urządzona trawiasta plaża. Trawa, drzewa, wszystko ładnie i równo przystrzyżone.
Natryski, toalety, przebieralnie i inne udogodnienia. Zakaz wstępu dla rowerów niestety
(rower można przypiąć przed wejściem, mam łańcuch). Do jeziora zaś schodzi się
po metalowych schodkach. Woda lekko chłodnawa już. Kąpiel jednak BARDZO
przyjemna :) Gdy zbliża się zmrok robię jeszcze małą rundkę po miasteczku
Balatonalmadi. Zwiedzam piękny park pełny starych platanów. Szukam czegoś
ciepłego do zjedzenia ale ostatecznie nie kupiłem nic. Może w Budapeszcie coś
zjem. Kupuję bilet przez internet. Pociąg do Budapesztu o 22.28. Inny jest to
pociąg niż rok temu jechałem. Nie jest to nowoczesny zespół trakcyjny tylko
tradycyjny skład złożony z wagonów. Pakuję się do wagonu z namalowanym wielkim
rowerkiem. Jak się okazuje jest to przebudowany stary wagon pocztowy. Aż mi się
przypomniały moje pierwsze podróże po Polsce sprzed kilkunastu lat :) Wtedy też
takie wagony śmigały po Polsce. Mają one ogromną zaletę – do takiego wagonu
można wpieprzyć kilkadziesiąt rowerów. A do takiego np. Pendolino rowerów
wchodzi raptem chyba 8, z tego co pamiętam... Z ciekawostek jest w tym wagonie rowerowym/pocztowym
również sracz starego typu, tj. z dziurą w podłodze :) (A w zestawie również
obszczana deska z zaschniętym moczem). Oraz dawny przedział dla kierownika pociągu
(?) który dziś zarezerwował dla siebie starszy Pan, rowerzysta :) Pociąg choć
stary to mknie szybko doliną, brzegiem Balatonu. GPS pokazuje niemal 120km/h.
Można też wychylić łeb przez okno i zaczerpnąć orzeźwiającej wichury po upalnym
dniu :) Jak za starych dobrych czasów :) W Budapeszcie jestem koło północy.
Postawiam że wracam do domu pociągiem o 5.30. Przesiadka w Brzecławiu (CZ).
Waham się nad następnym, bezpośrednim pociągiem do Krk o 7.00. Ale tam są jakieś
cyrki z zakupem biletu na rower… Można by niby bez biletu na rower jechać i
potem w pociągu dokupić. (Lub i nie, jakby konduktor machnął reką). Tak też
jeździłem. A do tego jestem tak zmęczony że nie mam siły na 7h zwiedzania.
Chyba bym zaległ na ławce w parku obok jakiegoś żula przez te 7h :D Pociąg z
Balatonalmadi dojeżdża do stacji Budapest-Deli. Stąd przejechać trzeba na drugą
stronę Dunaju do stacji Budapest-Keleti. (Budapeszt to takie dziwne miasto, że
ma 3 główne dworce kolejowe. Trzeci to
Budapest-Nyugati). Najsamprzód kieruję się na moją ulubioną wyspę Małgorzaty.
Uwielbiam ten park na niej, z OGROMNYMI platanami. Niestety dziś nie załapuję
się na grającą fontannę z efektami świetlonymi, hologramami i innymi cudami.
Jest noc ndz/pon… W ogóle całe miasto śpi, Parlament/zamek/Most Łańcuchowy
niepodświetlone, zero gwaru, nocnej zabawy itp. itd. Słychać tylko cichy
koncert świerszczy. Czasem tylko jakiś Uber czy inny Bolt ruszy z piskiem opon
i zakłóci tą przyjemną muzykę. Senność, zmęczenie, mam dość. Tak więc
odpuszczam parlamenty, zamki, widziałem te cuda nie raz i jeszcze nie raz
zobaczę. Toczę się powoli, i rozglądam też za jakimś kebsem czynnym 24h. Nie ma
jednak nic takiego. Kupuję zatem picie i suchy prowiant w jakichś sklepach
całodobowych. Będzie musiało wystarczyć do Krk, czyli co najmniej do 14tej. Ze
2 razy się zdrzemnąłem na ławeczkach, zrobiłem kilka byle jakich fotek byle
czego w mieście. W sumie najbardziej to chyba zwiedziłem dworzec Keleti, z imponującą zabytkową halą. Pod koniec to już prowadziłem rower a nie jechałem,
tak byłem zmęczony :D Wtaczam się do pociągu, do pierwszego lepszego wagonu,
zakładam okulary przeciwsłoneczne, i zaraz będę kimał. A nad Budapesztem wstaje
kolejny upalny piękny dzień, niebo z czarnego robi się niebieskie, a potem różowe… Jako że sporo przesypiam, pierwsza część podróży mija szybko.
Opóźnienie około 15 minut łapiemy. To niedobrze, bo w Brzecławiu na przesiadkę
jest tylko kilka minut! Na szczęście tak jak myślałem oba pociągi są
skomunikowanie – tj. ten drugi poczeka na opóźniony pierwszy. Muszą być bo to
ważne połączenia. Pierwszy Budapeszt-Bratysława-Praga, a drugi
Graz-Wiedeń-Krk–Przemyśl. Przesiadka to właściwie przeskok z wagonu do wagonu,
bo oba pociągi stają przy tym samym peronie. Drugi pociąg wlecze się jeszcze
bardziej, a 30 minut opóźnienia zawdzięcza pewnej bezdomnej Pani, która nie ma
biletu i nie chce go kupić (bo pewnie nie ma za co). Wyprowadza ją czeska
policja na którejś stacji. Jeszcze tylko śmieszna sytuacja z polską
konduktorką, której nie zgadza się moje nazwisko na bilecie. Kerekpar się niby
nazywam. Tłumaczę Jej że kerekpar to po węgiersku rower :D Bo to był bilet na
rower. W Krk koło 14.30 a dwa piwka w parku sprawiają że w domu pojawiam się
dopiero o 16tej. Jednak musiałem wypić po drodze, żeby się ogrzały za bardzo.
Wycieczka udana, cel główny, tj. Balaton osiągnięty. Jest
jednak pewnie niedosyt. Gyoru nie zaliczyłem. Woda w Balatonie trochę za
chłodna, rok temu była cieplejsza. Budapeszt spał i nie świecił się Parlament.
Czyli trzeba uderzyć jeszcze raz w te strony, i trochę lepiej to rozplanować.
Bo zaczynanie trasy w sb. o godzinie 11tej po 5h jazdy pociągami/busami to nie
jest najszczęśliwszy start. Z plusów zaliczone trochę nowych dróg/miasteczek na
Słowacji. Odcinek węgierski to kopiuj-wklej z ub. roku. Zaliczone też 5 pięć
pociągów + jeden bus :)
5.55(sb) - 16.00(pon)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
WTR do Oświęcimia
d a n e w y j a z d u
209.50 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
A taki oto wspaniały dąb jako fotka tytułowa. Bo jechałem dziś przez mocno zadębione okolice :)
https://photos.app.goo.gl/7pWYgRRj4XehRUrQ7
https://connect.garmin.com/modern/activity/19657177238
W sobotę przerwa na odpoczęcie od ciężkiego kurierskiego
tygodnia oraz na ogarnięcie szoski. Trzeba coś na niej pojeździć, żeby się
ciało nie odzwyczaiło, no i potrenować coś przed jakimś dłuższym strzałem.
Węgrrrryy kuszą :) Na razie jakaś jednodniówka. Wahałem się między górkami
(Przehyba?) a WTR na zachód. Dalej na zachód. Do Wisły (miasta) po WTR 200+ km.
Chyba nie do ogarnięcia dla mnie w jeden dzień żeby zdążyć na wieczorny pociąg.
Więc albo pętla do Oświęcimia, albo do Bielska-Białej i powrót PKP.
Wyjazd dość wcześnie, bo o 7mej. Standardowo, obok
sanktuarium, Zakrzówek, i siup na asfaltową trasę wałem Wisły. Przyciskam tu
mocniej, i jak zawsze łykam wszystkich po drodze do Tyńca :) Pogoda upalna,
30ka jest ja pewno. Burz niby ma nie być ale jakieś chmury powoli się gromadzą.
Wiatr obojętny. Plan jest taki żeby cały czas jechać śladem WTR, bez jakichś
skoków w bok tak więc dzisiejsza wycieczka niestety nie będzie obejmować
przepraw promem. Na razie bocznymi dróżkami, czasem wałem do Łączan. Ten
odcinek znam dobrze. Stopniem wodnym przejeżdżam na drugą stronę rzeki, i tu
widzę jak niski jest poziom Wisły. No utonąć to się w niej chyba nie da. Po
drugiej stronie rzeki główniejszą drogą, i tu jestem świadkiem pewnej gleby.
Chłopak jechał z góry na rowerze i nagle jakimś dziwnym sposobem przestał jechać a
zaczął lecieć przez kierownicę. Na szczęście bez większych obrażeń, tylko otarcia. Poczęstowałem Go spirytusem salicylowym oraz plastrem. Mały podjazd, przyjemny leśny odcinek, zjazd pod prom w Podłężu. Dziś jednak nie korzystam z przeprawy, tylko dalej jadę
za WTR. Od tego miejsca nieznanymi mi (chyba) drogami. Niestety trafiają się
odcinki wałem bez asfaltowej nawierzchni. Jest też fajna nawrotka, „serpentyna”
wałem innej rzeczki – widać ją na mapce. Z atrakcji technicznych różne piaskownie/żwirownie, wraz ze sprzętem wydobywczo-transportowym. Oraz stary most kolejowy – wygląda na nieużywany. Na północnym horyzoncie widzę pierwszą basztę wieży szybowej – to chyba kopalnia w Libiążu albo w Chełmku. Na
południowym zaś od pewnego czasu, hen w oddali widzę pasmo górskie – to zapewne
Beskid Żywiecki i/lub Śląski. Przez chwilę widziałem również szczyty torów
rollercoasterów w Zatorlandi. Susza jest tak potężna że uschła na wiór nie
tylko trasa, ale również co poniektóre drzewa. Np. widziałem brzozowy zagajnik,
w którym połowa liści była żółta. Gdy na przeciwnym brzegu rzeki wyłaniają się
2 wysokie kominy, znaczy to że zbliżam się do Oświęcimia. Są to kominy wielkich
zakładów chemicznych na przedmieściach. Przejeżdżam mostem na drugi brzeg,
mijam osiedla i jestem w centrum miasta. Jakieś tam zwiedzanko, fotki, zimne
piwkoa. Nie ma tu za dużo co zwiedzać. Szosą wojewódzką jadę wzdłuż obozu, a
potem, przypadkiem kierując się objazdem trafiam na słynną bramę z idącym
na wprost torem kolejowym. Chyba ostatni raz widziałem tą bramę podczas
wycieczki szkolnej, czyli mogło to być w okolicach 2000 roku. W trakcie rowerowych
tras widywałem tylko ten fragment ogrodzenia przy drodze wojewódzkiej. Wrażenie ta brama robi ogromne, a myśl w głowie mam jedną. „Coście skurwysyny uczynili z tą krainą?”
Pytanie do Niemców oczywiście. Kawałek dalej zgubiłem WTR i błądziłem po placach budowy, i polnych drogach. Miało to jednak swój urok. Okolice są tutaj
piękne. Wszędzie pełno stawów (rybnych?), a pomiędzy nimi dukty obsadzone pięknymi dębami.
Niektóre okazy naprawdę duże. Plan jest taki że zaliczam jeszcze Brzeszcze,
Jawiszowice i jadę nazad. Ponad lasami majaczy na horyzoncie baszta wieży
szybowej w Brzeszczach (fotki brak). Ale nie dane mi będzie do niej dziś dotrzeć, bo szukam
tej cholernej WTR i kręcę się nie wiadomo gdzie i po co. W końcu dojeżdżam do
sensowej głównej drogi, i asfaltami (mam nadzieję) będę kierował się na Zator.
Zaliczę też ile się uda szlaku rowerowego Doliny Karpia :) Znowu dęby, kraina dębów, no te okolice mają swój urok. Kawałek ruchliwą wojewódzką, a potem
boczniejszymi drogami. Jest trochę hopek do wciągnięcia, są przyjemne leśne, chłodne odcinki. Jest też kawałek drogi bez asfaltu, ale niedługi. (#SZLAKI ROWEROWE :D). W Zatorze posilam się czymś ciepłym w Żabce, oraz zajeżdżam na
rynek obadać obchody Dnia Karpia. Jest już 20ta a ja w dupie, tj. z dala od
domu. Gdy Szlak Doliny Karpia wyprowadza mnie w kolejną cholerną gruntową drogę
olewam go i szukam normalnej, tj. asfaltowej drogi. Km nadłożyłem niemało przez te szlaki. W końcu
docieram do znanych mi okolic, tj. promu w Przewozie. Zaraz potem Łączany, jest
już ciemno. Wciągam jeszcze coś na szybko w Żabce, oraz oglądam ładnie
iluminowaną zaporę – foto. Chrząstowice, Pozowice, Facimiech, znane okolice.
Niby majaczą na horyzoncie czerwone światła kominów elektrowni w Skawinie, ale
droga do niej daleka. Patrzę na radar burzowy czy coś nie idzie. No coś tam
idzie, ale jest hen nad Czechami, nie powinno mnie dogonić. W końcu jest
Skawina. Tzn. do centrum nie wjeżdżam, ino objeżdżam wałem Wisły i lecę na Tyniec.
Klasztor, przeprawa korzenistą ścieżką przez las, tor kajakowy, i ostatnia
prosta po WTR do centrum Krk. Przyjemny nocny chłodek wraz gołą klatą (jadę w samych
spodenkach) dale naprawdę super orzeźwienie po upalnym dniu :) Do domu
dowlokłem się przed 2. Deszcz zaczął padać gdy byłem na osiedlu, 1km od domu.
Burza chyba nie dotarła znad Czech. Albo dotarła tylko ją przespałem, bo walnąłem się spocony
i brudny od razu do wyra :)
Udana wycieczka, okazuje się że nawet we własnym
województwie, stosunkowo niedaleko od domu, można zobaczyć coś ciekawego, coś
nowego. Wystarczy tylko zjechać z krajówek/wojewódzkich :D Bo kiedyś to tak się
tylko jeździło. A jak miało się jeździć? Jak nie było smartfonów z GPSem? Ja
zaczynałem przygodę z turystyką rowerową od papierowych map :)
7.05 - 1.45
Kategoria > km 200-249
Zapierdalacz lipiec (zbiorówka)
d a n e w y j a z d u
51.40 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
5.07 24,0km Ino przejażdżka po serwisie Tribiego. W trakcie serwisu wykryłem że lewy konus w tylnej piaście (105) ma wżery!!! Tragedia, taka super piasta. Ale to nic - miałem na stanie mało śmigamy lewy konus od Tiagry. Podszedł jak plug and play, jakby od tej piasty był :) Tylko kapa deczko inna jest. Do tego oczywiście wymieniłem kulki na nowe (mało używane).
18.07 27,4km po mieście wieczorem
Szczyt lipiec (zbiórówka) cz. II/II
d a n e w y j a z d u
834.45 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Szczyt
Kategoria Zbiorówka :(
Szczyt lipiec (zbiórówka) cz. I/II
d a n e w y j a z d u
834.45 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Szczyt
https://photos.app.goo.gl/R5WC6t2SbTGg1uVy6
1.07 65,8km gorąca dniówka na U/W/B (Uber/Wolt/Bolt) niebo bez 1 chmurki. Dziwne wrażenie taki totalny błękit wszędzie dokoła.
2.07 78,4km upalna, słaba dniówka na U/W/B
3.07 83,3km mega upalna, lepsza dniówka na U/W/B. Mega susza, trawa zdechła, nie ma trawy, są suche badyle. Za to jest błękitne niebo.
4.07 84,3km słaba dniówka na U/W/B. Po deszczu ochłodzonko o jakieś 10 stopni!
7.07 67,2km km niby niewiela, ale te 2 stówki ujeździłem. Ulewę przeczekałem w Bonarce. 2 kursy po 30-40 zł po ulewie uratowały dniówkę.
8.07 56,7km pół-dniówka. Wyjechałem wcześnie rano, aby zdążyć przed Niżem Genueńskiem. No i zdążyłem, i to z dużym zapasem. Bo ułamał mi się prawy pedzio. A dokładniej to dystans wkręcony między prawy pedał a korbę. Awaria taka sama jak 2 lata temu... Tak że do domu wracałem pedałując lewą nogą, a prawą tylko popychałem korbę, ale kilkanaście km/h dało się kulać. A nawet w sprincie do 25km/h wyprzedziłem jedną Panią, która miała oba pedały w rowerze :) Tym razem na szczęście udało mi się wykręcić kikut z korby, Z pedała nie, ale to mniejsza strata.
9.07 ok. 80,0km Pożyczyłem pedzia z szoski. Wyszła dobra jak na lato (prawie 300zł) dniówka. To przez ciągnące się długo, ale niezbyt mocne opady deszczu. W ciągu kilku dni z 30 zrobiło się 15'C!!!
10.07 80,4km Powolna poprawa pogody. Co za tym idzie spadek stawek. Ledwo 200zł... Odkryłem za to nowy park w Krakowie! Tzn park jest tu od dekad. Mieszkam w Krk całe życie, a nie wiedziałem o parku Wyspiańskiego. A to dlatego że otoczony jest dokoła ogródkami działkowymi. Co za tym idzie nie chciałem/nie wiedziałem czy wolno wjeżdżać w te ogródki. Wolno. Pomiędzy nimi prowadzą wejścia do parku :)
11.07 88,0km Niezła dniówka na Glovo (głównie). Niewiela brakło do 300zł, na Uberze odwołali mi fajny strzał za 40zł, i dlatego. Pogoda jak we wrześniu. Temperatury wrześniowe, a i suche liście leżą na chodnikach po ostatnich upałach
12.07 71,3km Słabsza dniówka, pogoda j.w.
13.07 42km ino tyle, bo wyszedłem po południu coś pośmigać na kurierce, a przez Krk przetoczyły się 3 burze w 4 godziny. Za to zarobek niezły przez tą pogodę. Nawet był strzał za 80zł do wzięcia na Uber, ale odrzuciłem z bólem serca, bo na była 23cia a kurs na Górkę Narodową :D
14.07 84km słaba dniówka. Nie ma sensu zaczynać dniówki od kursu na peryfierie miasta.
15.07 77km dużo tłuczenia po Ruczaju, a wieczorem znowu deszcz
16.07 70,5km znowu słaba dniówka i znowu deszcz
17.07 42,6km chłodna pół-dniówka na Uber
22.07 86,5km gorąca dniówka na U/W/B
23.07 73,9km dniówka za 150zł... masakra. Z ciekawostek dostawa wódeczki do Centrum Rehabilitacji Funkcjonalnej oraz spotkałem Dextera.
24.07 74,7km normalna dniówka, wieczorna ucieczka przed burzą
25.07 75,1km Uber/Wolt/Bolt/Glovo
27.07 31,8km ino tyle bo nadszedł Niż Genueński i wszystko zepsuł...
29.07 96,8km taki jakby wrzesień... Glovo/Wolt
30.07 82,2km wreszcie niezła (jak na "lato") dniówka Wolt/Uber/Wolt września w lipcu ciąg dalszy
31.07 76,4km j.w., to co wczoraj
Kategoria Zbiorówka :(
Turbacz 3
d a n e w y j a z d u
175.00 km
29.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Szczyt
(na fot. Stare Wierchy, nie Turbacz)
https://photos.app.goo.gl/ZPjS3MASubCs3Zqu7
https://connect.garmin.com/modern/activity/19594693477
Przypadkowo w piątek przy dopisywaniu tripów do BSa wyszło
mi, że realne jest dokręcenie do 3000km w czerwcu! Byłby to mój miesięczny
rekord życiowy. Jak pomyślałem tak też zrobiłem, i na 30 czerwca zostało mi do
dokręcenia 175km. Stanęło znowu na wycieczce na Turbacz. Gdyż wpadłem na pomysł
dłuższego wariantu trasy, tak aby dobić brakujące 175km.
Startuję dość wcześnie, o 7 rano i uderzam jedyną słuszną
drogą na Dobczyce, Wiśniową, Kasinę, Mszanę. Pogoda szykuje się piękna,
słoneczna a ryzyko burz/opadów – zerowe. Przez przeł. Wierzbanowską/Wielkie Drogi sprawnie dociągam do Mszany, i tu odbijam w szosę wojewódzką. Kolejny
podjazd – szosa wspina się na przeł. Przysłop. (750m n.p.m.). Kiedyś na
szczycie był sklepik ale chyba już go nie ma. Tak więc wjeżdżał będę na szlak
tylko z litrem wody – musi wystarczy do schroniska. Początek szlaku to piękna asfaltowa alejka doliną rzeki Kamienicy. Są odcinki pośród morza łopianów, oraz
bardziej leśne, pomiędzy ogromnymi świerkami. Po kilku km asfalt kończy się a
zaczyna terenowy szlak. Terenowy to może za dużo powiedziane. Po prostu dobrze
ubita, wysypana żwirem gruntowa droga. Wysokości nabiera się nią elegancko.
Większą cześć podjazdu ciągnę bez większego wysiłku na „dwójce”. Pustki
zupełne, pewnie dlatego że poniedziałek. Ostatniego turystę widziałem gdzieś
pod koniec asfaltu, a następni będą dopiero kawałek przed schroniskiem. W tym
samym czasie nieopodal, koło Limanowej trwa obława na podwójnego mordercę który
ukrywa się gdzieś w górskich lasach. Wkręcam sobie że on schronił się gdzieś w
Gorcach, wyłoni się gdzieś zza drzewa i mnie odstrzeli… Poważnie, miałem takie
dziwne myśli. Od obszaru poszukiwań do miejsca gdzie jestem jest raptem
kilkanaście km w linii prostej. Tak więc dziś napędza mnie nie tylko wizja
piwka w schronisku, ale także strach przed seryjnym mordercą. Droga łagodnie
pnie się do góry. W końcu docieram do miejsca gdzie las się przerzedza, a
spośród wszechobecnych borowin wystają martwe kikuty uschłych świerków. Jest
stąd dobry widok na sąsiedni szczyt – Gorc, i wieże widokową na nim. Wreszcie
docieram do charakterystycznego, znanego mi miejsca. Droga gruntowa nagle urywa
się, jakby była to ślepa uliczka. Ale to tylko złudzenie – w lewo odchodzi
stroma dróżka, która pnie się stromo po łące. Jestem na polanie Jaworzynie,
czyli już w szczytowych partiach Gorców. Do 1300m n.p.m. wiele tutaj nie
brakuje. Widoki na Gorce/Beskid Wyspowy są stąd wspaniałe. Jest też
charakterystyczna Kapliczka Bulandy - nazwana na cześć słynnego Gorczańskiego
bacy. Zanim obiorę kurs na piwko schronisko, zahaczam jeszcze o Kiczorę. To
raptem parę minut drogi. Warto było, dla widoków na wschodnią część Tatr oraz
leżące przed nimi jez. Czorsztyńskie. Z Kiczory już tylko rzut beretem na Długą
Halę. A na drugim jej końcu, na wzniesieniu widać już okazały budynek
schroniska. Standardowo wciągam piwko, naleśniki i kupuję przedrożoną wodę. I
standardowo ta woda niepotrzebna. Piwo na Turbaczu i drugie na Starych
Wierchach napoją mnie wystarczająco a butelkę wody otworzę dopiero w Rabce :D
Standardowo również zahaczam o szczyt Turbacza, żeby była fotka pod obeliskiem.
Zjazd do Rabki to już tylko formalność. Bardzo przyjemna formalność :) Pogoda
stabilna, szlaki suche jak pieprz, turystów prawie zero, leci się szybko i
bezpiecznie. Stromą rynnę przed Obidowcem jak zawsze sprowadzam, nie ma co
kusić losu. Na Starych Wierchach (foto tytułowe) drugie piwko, żeby uzupełnić brakujące
witaminy i mikroelementy. Wciągam je ze smakiem. Gorzej mają trzej panowie stolik
obok (robotnicy?). (Są na zdjęciu tytułowym po prawej) Z podsłuchanych rozmów wnioskuję, że piją już trzeci dzień, a teraz klinują. Faktycznie chłopy słabo wyglądają, a czują się zapewne jeszcze gorzej niż
wyglądają. W końcu których z nich rzuca „co za dużo to niezdrowo, jak to
mawiają”. Nie dopijają piw, nie dają rady, zwijają się. Ciężki los. Obczajam
jeszcze zaparkowanego pod schroniskiem ogromnego Unimoga, i ruszam w dół, na
Maciejową. Od Starych Wierchów aż do Rabki zjechane/podjechane praktycznie
wszystko (no 99% szlaku). Do schroniska na Maciejowej po trzecie piwko jednakowoż
nie zajeżdżam. „Co za dużo, to niezdrowo”. Zgodnie za poradą Pana robotnika ;) W
Rabce po 19tej, zjazd zajął mi zatem ok. 2 godziny. Wciągam zapiekanę w moim
ulubionym bistro pod dworcem, jakieś tam zakupy, dopompowanie oponek. Powrót do
Krk dobrym tempem, nie było też dużych inwersji, tj. zimnicy w dolinie Raby.
Jednak brakło mi prawie 10km do wymaganych 175ciu na dziś. Dokręcam po
osiedlach i parkach, strasznie się nie chciało ale jak mus to mus. Nie wiem
kiedy następnym razem będzie okazja na 3 klocki w miesiącu. W domu koło 2giej w
nocy. 3000km w miesiącu zaliczone :)
7.05 - 2.10
Kategoria > km 150-199, Korona Gór Polski, Terenowo